sobota, 28 września 2013

Strażnicy zachodu

Autor: David Eddings
Tytuł oryginału: Guardians of the West
Cykl: Malloreon- Tom I
Tłumaczenie: Paulina Braiter
Wydawnictwo: Amber
Rok wydania: 1995
Stron: 496

   Malloreon to kolejny, pięciotomowy cykl Davida Eddingsa, w którym ponownie możemy spotkać bohaterów poznanych wcześniej w Belgariadzie. Jednak nawet jeśli czytelnikowi zupełnie obce będą imiona bohaterów, czy nazwy przemierzanych krain, nie będzie miał problemów ze śledzeniem fabuły, ani nie powinien odczuwać irytacji, związanej z brakiem wiadomości na jakiś temat. Z pomocą przychodzi prolog, gdzie natkniemy się na swego rodzaju streszczenie dotychczasowych losów Belgaratha, Gariona, Polgary, czy CeNedry.

   W powieściach, które nawiązują do wcześniejszych dzieł danego autora zawsze niezmiernie denerwują mnie wszelkie wspomnienia tomów poprzednich. Tu, na szczęście, oprócz prologu, nie ma ich zbyt wiele i nie oddalają uwagi czytelnika od śledzenia nowych wątków. A w pierwszej księdze Malloreonu dzieje się dużo. Z początku poznajemy kilka, mocno rozdzielonych w czasie epizodów, które są podwaliną właściwej fabuły, a gdy akcja wejdzie już na właściwe tory, jej tempo jest oszałamiające.

   Belgarion, któremu, po około dziesięciu latach, zaczynała już ciążyć rutyna obowiązków związanych z tytułem Władcy Zachodu i stanowiskiem Rivańskiego Króla, zatęsknił do przygód. Doczekał się i przeznaczenie, czy też konieczność znów rzuciły go w wir zaskakujących wydarzeń. Ponownie musiał udać się w podróż i choć jej cel jest mu znany, nie ma pojęcia, jak go osiągnąć. Zebrał swych towarzyszy i wyruszył, by po raz kolejny wypełnić nakazy proroctwa i poddać się woli przedwiecznych misteriów.

   W książce spotykamy prawie wszystkich bohaterów, których mieliśmy okazję poznać w Belgariadzie. Upływ czasu jednak dał o sobie znać i niektórych znajomych przyszło nam w tym tomie pożegnać, niektórzy zaś zmienili się w skutek mijających lat. Podarek wyrósł, Durnik odkrywa jak to jest być czarodziejem, rodzą się nowe pokolenia Alornów, Algarów i Arendów. Jednak mimo tych zmian bohaterowie nadal są tymi samymi ludźmi, jakich czytelnik miał okazję poznać na kartach poprzedniego pięcioksięgu. Nowych postaci prawie nie ma, choć oczywiście musiał pojawić się nowy czarny charakter- Zandramas.

   David Eddings przyzwyczaił mnie, że przez jego książki się mknie i tak jest też z tą pozycją. Lektura upłynęła szybko i przyjemnie. Wydarzenia niejednokrotnie zaskakiwały, mimo iż, autor ma wybitne upodobanie, do wtrącania proroctw, wróżb i innych fragmentów, które odsłaniają jakąś część przyszłości. Barwne dialogi między postaciami są zdecydowanie mocną stroną powieści, przekomarzania się i kłótnie są niezmiernie zabawne, niejednokrotnie budzą salwy śmiechu. W zachwyt też wprawia kreacja postaci, z których każda obdarzona jest bardzo prawdziwym charakterem.

   Na zakończenie dodam jedynie, iż uważam, że „Strażnicy zachodu” stanowią wspaniały początek kolejnej wielotomowej przygody. Można powieści zarzucić brak jakiejkolwiek tajemnicy, gdyż w natłoku przepowiedni jest o nią bardzo trudno, jednak i tak uważam, że miłośnikom klasycznego fantasy książka powinna się spodobać.

środa, 25 września 2013

Dzwony ze sztruksu

   Dziś przyszedł czas na kolejną notką krawiecką. Chciałam w międzyczasie napisać recenzję Ani z Avonlea, ale nie dałam rady, wyjść dalej niż po za pierwsze zdanie. Cóż, bywa, choć niedługo pojawi się recenzja, tego możecie być pewni.
   A wracając do spodni. Uszyłam sobie dwie pary, obie ze sztruksu, gdyż lubię ten materiał, a nic ciekawszego nie znalazłam na Allegro. A i tak wyszły nieco inne, gdyż rudy sztruks jest z dodatkiem elastanu, a niebieski, czysto bawełniany, w związku z tym nierozciągliwy. Z obu par spodni jestem szalenie zadowolona, gdyż wyszły dokładnie tak, jak chciałam. 
    A tu już fotki, bluzka taka sobie, ale nie chciało mi się przebierać, zwłaszcza, że zdjęcia robione były "na szybko".







czwartek, 19 września 2013

Wrześniowych lektur początek.

   Ponieważ już po pierwszej połowie tego miesiąca a nieco książek udało mi się przeczytać, postanowiłam zarzucić listą i krótkimi opiniami. Na temat niektórych mieliście okazję przeczytać pełne recenzje, na pozostałe brak mi natchnienia i weny by napisać coś z sensem. Dominuje klasyka, ale i fantastyki tu nieco.

   Zalotnica niebieska  Magdalena Samozwaniec

   Pasjonująca biografia Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej spisana przez jej siostrę. Zawiera w sobie mnóstwo listów i wierszy poetki, okraszone komentarzem autorki kreują jakże pociągający świat artystycznej bohemy początku XX wieku. Na kartach książki spotkać można wielu znanych polskich artystów i stanowi to jej wielki atut. Wadą natomiast jest zupełny chaos tych wszystkich wspomnień. Magdalena przeskakuje z wątku w wątek, czasem wybiegając wprzód, czasem się cofając. Jednak czyta się bardzo dobrze i pewnie jeszcze do niej wrócę.

   Świat Króla Artura. Maladie Andrzej Sapkowski

   Polecona mi przez Salwinię, w moim pierwszym blogowym konkursie, doczekała się recenzji, która nawet zdobyła uznanie na lubimyczytac, z czego jestem niezmiernie dumna i wpadam w samouwielbienie. O samej książce niewiele więcej mogę napisać, po za tym, że naprawdę warto po nią sięgnąć i dziękuję ponownie Salwinii, że własnie ten tytuł mi poleciła. Zabawna, intrygująca i pod wieloma względami niesamowita z wielką chęcią do niej wrócę.

   Dzieci demonów J. M. McDermott

   Kolejna książka, która doczekała się recenzji, choć jakże odmiennej. Książka wciąż szuka nowego właściciela, ale podejrzewam, że po tym, jak ją zmieszałam z błotem w recenzji, raczej Was nie zachęciłam. Szkoda mi nieco czasu, który na nią zmarnowałam, zwłaszcza, że zdecydowanie mam co czytać. 

     Król Lear William Shakespeare

   Nie wiem, jakim cudem ta lektura ominęła mnie w liceum, zwłaszcza, że już wtedy bardzo lubiłam tego autora. W końcu jednak nadszedł czas na nadrobienie tych haniebnych zaległości i zdjęłam z półki ten właśnie dramat. Jak zawsze u Shakespeare'a wielkie emocje i uczucia targają życiem bohaterów a los oraz czas igrają z ich wolą. Okrucieństwo, wyrachowanie i fałsz ujawniają się w różnych odmianach, a skontrowane zostały miłością, oddaniem i wiernością. Porywa i wzburza!

   Autografy Jeffreya Asperna i inne opowiadania Henry James

   Kolejna zrecenzowana pozycja i równie niewiele mogę dodać do tego co napisałam w recenzji, co w przypadku obu poprzednich książek. Malutka, ale jakże esencjonalna książeczka! Zresztą na coś opatrzonego tym nazwiskiem nie trzeba mnie długo namawiać, chłonę i się zachwycam. W sumie to dziwne, że mam tak wiele jego utworów w Poczekalni, choć to pewnie wynik poważnej konkurencji.

   Podwodni łowcy Jan Błachuta

    Moja kolekcja Tajemnic zwierząt robi się coraz większa i pocieszające jest, że wszystkie, które mam na półce są już przeczytane. Jest to bardzo ciekawa pozycja, tym lepsza, że skupia się na słodkowodnych drapieżnikach, które są zdecydowanie mniej znane, niż te morskie i oceaniczne. Napisana ciekawie i opatrzona pięknymi ilustracjami stanowi rewelacyjną podstawę do poznawania świata przyrody. Niektóre informacje mnie zaskoczyły inne były nowe, ale moja sympatia do tego cyklu nie słabnie i raczej nie wygaśnie.

   Sprawy Sherlocka Holmesa Arthur Conan Doyle

   To już ostatni tom przygód tego, chyba najbardziej rozpoznawalnego, detektywa w literaturze. Zbiór ciekawych, często zaskakujących opowiadań, gdzie znów można podziwiać geniusz tytułowej postaci. Nie każda ze spraw wiąże się z naruszeniem prawa i nie zawsze triumfuje kodeks karny, czasem liczy się poczucie sprawiedliwości, albo po prostu chęć zwierzeń. Z jednej strony fajnie skończyć serię, z drugiej będę tęsknić za ekscentrycznym geniuszem i wiernym doktorem. Wrócę do nich na pewno.

poniedziałek, 16 września 2013

Autografy Jeffreya Asperna i inne opowiadania

Autor: Henry James
Tytuły oryginalnych opowiadań: The Aspern papers, Pandora, The middle years
Tłumaczenie: Maria Skroczyńska
Rok wydania: 1979
Wydawnictwo: Czytelnik
Stron: 288

   Henry’ego Jamesa nie trzeba chyba przedstawiać żadnemu miłośnikowi dziewiętnastowiecznych klasyków, zwłaszcza, że sporo jego książek zostało ostatnio wznowionych. Czytałam wcześniej kilka jego powieści i postanowiłam sprawdzić, jak autor radzi sobie w krótszych formach, tak trafiłam na niewielki zbiór wydany przez Czytelnika w serii Nike. Znajdują się tu tylko trzy historie: tytułowe „Autografy Jeffreya Asperna”, „Pandora” oraz „Wiek średni”. Każde z nich stanowi prawdziwie smaczny kąsek dla miłośników subtelnych historii, w których akcja nie jest najważniejsza.

   Pierwsze opowiadanie jest najdłuższym tekstem w tym tomiku. Autor zabiera nas do Wenecji u schyłku dziewiętnastego wieku. Po mieście oprowadza nas narrator, którego przemożnym pragnieniem jest zdobycie tytułowych autografów. Bohater wie gdzie ich szukać, jednak względy przyzwoitości nie pozwalają mu na wykorzystanie nielegalnych metod, więc próbuje uzyskać je w zgodzie z własnym sumieniem. Czy mu się to uda i czy cel, który chce osiągnąć zrównoważy koszty, jakie poniósł?

   Drugi, nieco krótszy tekst jest opowieścią młodego niemieckiego dyplomaty, który wyrusza do Waszyngtonu, by objąć tam ważne stanowisko. Już w drodze przez ocean poznaje intrygującą, młodą kobietę, Amerykankę o niebanalnym imieniu Pandora. Od początku przeczuwa w niej coś nieuchwytnego, co sprawia, że wyróżnia się spośród tłumu sobie podobnych i choć gubi ją z oczu na dłuższy czas, jednak wywarła na nim silne wrażenie i nie potrafi o niej, tak po prostu, zapomnieć. Gdy spotyka ją ponownie, dziewczyna jest już kimś znacznie więcej niż tylko prowincjuszką wracającą z dwuletniej wycieczki po Europie.

   Mnie jednak najbardziej urzekł tekst ostatni, który przenosi czytelnika na brytyjskie wybrzeże do Bournemouth. Autor miał dokładnie pięćdziesiąt lat, gdy stworzył tę przejmującą opowieść o przemijaniu i śmierci. O tym, co pozostanie z wielkiego pisarza, dla którego najsmutniejsza w rozstaniu się ze światem była świadomość, że nie napisze już więcej żadnej książki, że nie będzie miał szansy, by poprawić wszystkie błędy, które popełnił w poprzednich dziełach.

   Henry James jak zwykle z maestrią opisuje nam miejsca i postacie. Aż czuć gorąco weneckiego lata, zgiełk przyjęć w Waszyngtonie, czy senną, prowincjonalną atmosferę Bournemouth. Jednocześnie opisy te nie są nachalne, nie wytrącają czytelnika z fabuły, są jakby przemycone, dzięki czemu stanowią integralną część każdej opowieści. Z równym kunsztem autor opisał spotykane postacie. Każda  z nich jest pełna i wielopoziomowa. Co zaś najważniejsze pisarz wykazuje idealne zrozumienie ludzkiej natury, dzięki czemu każdy spotkany bohater jest prawdziwy i równie dobrze moglibyśmy go spotkać wychodząc z domu.

   Komu mogę polecić tę książkę? Każdemu, kto lubi rozkoszować się przepięknie skonstruowanymi zdaniami, kogo zachwycą subtelne opisy nieśpiesznie przemijających wydarzeń. Jeśli przekładasz wartką akcję, czy intrygującą fabułę nad zachwycający językiem tekst zmuszający do myślenia odpuść sobie ten zbiór, gdyż opowiadania mogą wydać się nudne, skoro prawie nic się w nich nie dzieje.

Książki szukają nowego domku.

   I dopadło mnie w końcu! Regały niestety z gumy nie są, więc trzeba pożegnać parę książek, by zrobić miejsce na coś nowego. Wiem, że to okrutne i nieludzkie, ale co zrobić!?

   Konkretniej, to na blogu pojawiła się nowa strona, gdzie można znaleźć co w danej chwili szuka nowego domku. Taka sama lista jest do wygrzebania na moim profilu na LC, a dokładnie tu. Listy staram się uzupełniać na bieżąco, choć zdecydowanie szybciej idzie mi to z listą z LC.

   Jeśli coś komuś wpadło w oko, nie bójcie się pytać (mailem, przez LC, czy w komentarzach) ani negocjować.

wtorek, 10 września 2013

Dzieci demonów

Autor: J. M. McDermott
Tytuł oryginału: Never Knew Another
Cykl: Trylogia Psia Ziemia- Tom I
Tłumaczenie: Kamil Lesiew
Rok wydania: 2012
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Stron: 272

   O tym, jak kuszące może być sięgniecie po zupełnie przypadkową książkę  z powodu jej intrygującej, nieco pretensjonalnej okładki, przekonałam się przy „Dzieciach demonów”. Autor nie zdobył jeszcze wystarczającej renomy, by jego nazwisko było rozpoznawalne przeciętnemu czytelnikowi,  zaś notka od wydawnictwa mówi niewiele więcej ponadto, że jest to tom pierwszy trylogii Psia Ziemia. Czy po nie sięgnę, jak już się pojawią? O tym dowiecie się z tej recenzji.

   Fabuła nie zaskakuje czytelnika niczym nowym. Ot, po świecie biega demoni pomiot i ścigają go odpowiednio przygotowane osoby. Schemat dość powszechny, choć przełamany był ciekawym ukazaniem łowów zarówno z perspektywy łowców, jak i z punktu widzenia ofiar. Obowiązkowo w tle czai się romans, usłany przeciwnościami losu i nietypowymi okolicznościami. Jeżeli ktoś czytał wcześniej książkę Walerii Komarowej pod tytułem: „Jesienne ognie”, to może się spodziewać prawie identycznej historii umieszczonej w nieco zmienionych realiach, a wykonanej o wiele gorzej. Bo o ile powieść rosyjskiej pisarki miała w sobie coś czarującego i wzbudzała silne emocje, o tyle ta wydała się miałka i płytka.

   Jednak wtórna fabuła nie jest jedyną wadą powieści. Wykreowany świat zdaje się być dość interesujący, jednak poznajemy tak ubogi jego wycinek, że nawet nie bardzo można się w nim zorientować. Również wierzenia, które w stworzonym uniwersum zdają się mieć kluczowe znaczenie, jednak je też poznajemy tylko po łepkach, pomimo tego, że dwójka bezimiennych łowców jest silnie powiązana z kultem jednej z Bogiń. Ponadto wkradł się błąd rzeczowy, który w zasadzie zaprzeczył idei całej książki. Na początku dowiadujemy się, że krew, pot, łzy oraz wszelkie wydzieliny ciała demonów są silnie toksyczne, niszczą każde życie i wypalają je do korzeni. Wystarczy niewielka demonia skaza, by każdy kontakt z osobą, która jest nią obdarzona, zakończył się ciężką chorobą a nawet śmiercią. Wszystko to ma sens, dopóki nie pojawi się informacja, że osoby obdarzone złą krwią, to w czystej linii potomkowie samych demonów i ludzkich kobiet. Nie doczekałam się wyjaśnienia, jak kobieta była w stanie przeżyć poczęcie, ciążę i poród małego demoniego dziecięcia. Czyżby tatuś z piekła rodem był w stanie panować nad tym, jak bardzo toksyczny jest dla ludzi? Ten aspekt, może drobny i nieważny, skutecznie zepsuł mi przyjemność z lektury.

   Kolejną irytującą rzeczą w tej powieści był jej język. Początek jest koszmarnie toporny, napisany dość słabo z licznymi powtórzeniami, a nawet z dublowaniem informacji zawartych w kolejnych akapitach. Miałam chęć rzucić tę książkę w kąt i nie męczyć się z nią dłużej. Jednak po pewnym czasie zrobiło się nieco lepiej. Jak już wspomniałam konflikt poznajemy z dwóch perspektyw i o ile rozdziały będące wspomnieniami demona-ofiary czyta się dobrze, o tyle te, w których narratorem jest łowczyni rażą manieryzmem, który miał chyba oddać specyficzny sposób myślenia wilkołaków, a tylko psuł przyjemność z lektury. Denerwujący był również chaos, jaki opanował retrospekcje i fakt, że tak na dobrą sprawę nie odkrywają nic, nie rozwiązują żadnej z tajemnic. Bo niby dlaczego Calipari nagle stracił zaufanie do Jony i go zamordował? Zakończenie książki też nie jest jej mocnym punktem, zostało wrzucone jakby na siłę, niewiele wyjaśnia i jeszcze mniej tłumaczy.

   Na zakończenie dodam jedynie, że nie polecam tej książki. W trakcie lektury głównym uczuciem, które mi towarzyszyło była irytacja czymś nijakim i kiepsko napisanym. Może wszystkie niewiadome zostaną wyjaśnione w kolejnych tomach, jednak ten w żadne sposób nie zachęca, by po nie sięgnąć. Albo ja po prostu nie poczułam zupełnie klimatu powieści, choć podejrzewam, że mogło go w niej nie być.

niedziela, 8 września 2013

Pierogi z soczewicą

   Dzisiejszym tematem są pierogi. Uwielbiam większość pierogów, z wyjątkiem ruskich, a jak najdzie mnie faza, to potrafię kleić je co tydzień, albo i częściej. Te świetnie nadają się na obiad, podane z cebulką, jakoś mam niechęć do skwarków, ale pewnie też by pasowały. Równie pyszne są podsmażone na złoty kolor. Moje wyglądają tak: 


   Zacznę od przepisu na ciasto pierogowe, gdyż ten jest uniwersalny i niezależnie od tego, jaki farsz napakujemy do środka przygotowanie wygląda tak samo. 

   Potrzebne będą:
- 1,5 kg mąki
- jedno żółtko
- pół szklanki oliwy z oliwek
- wody, ile zabierze (około litra, zależnie od jej twardości, która ma też kolosalny wpływ na twardość ciasta)

   Żółtko, oliwę i około pół szklanki wody należy rozmieszać na w miarę jednolitą mieszaninę, dodajemy do mąki. Wyrabiamy ciasto wciąż dolewając wody, tak by miało plastyczną konsystencję i nie kleiło się do rąk. Powinno wyglądać tak:


    Po zagnieceniu ciasta należy je przykryć odłożyć na jakieś pół godziny, by odpoczęło. Z takiej porcji ciasta wychodzi około setki pierogów, choć wszystko zależy od tego, jak kto grubo wałkuje. Znaczenie ma też, jak twarde wyjdzie ciasto, a tu jak już wspomniałam: im twardsza woda, tym ciasto twardsze.
   Teraz pozostaje już po kawałku rozwałkować, powycinać kwadraty, bądź kółka, jak kto woli i nałożyć farsz. Dokładnie zakleić brzegi. Gotowe pierogi wrzucić do wrzącej osolonej wody, gotować delikatnie mieszając, by nie przykleiły się do dna. Jak wypłyną i woda zacznie wrzeć można je łowić. Odcedzić i zahartować w misce z zimną wodą. Po chwili wyjąć i podać do zjedzenia, ze skwarkami, cebulką, czy jak kto lubi, albo rozłożyć na półmiskach by obeschły i schować do lodówki na później.


   A teraz słów kilka o farszu z soczewicy:

   Potrzebne będzie:
- 0,5 kg zielonej soczewicy
- 400 g wędzonego boczku
- 3-4 cebule
- czarny pieprz

   Soczewicę ugotować do miękkości w nieosolonej wodzie, ale tak, by nie zaczęła się rozpadać. Ważne, by miała dość sporo wody, gdyż bardzo mocno ja chłonie. Warto ugotować ją wcześniej, ponieważ po zestawieniu z ognia nasiąka jeszcze wodą. Potem można odcedzić. Boczek drobniutko pokroić i wrzucić na patelnię (bez tłuszczu, wszak sam boczek jest tłusty) Jak zacznie się rumienić i skwierczeć, dolać nieco wody i poddusić. Gdy woda wyparuje dorzucić drobno posiekaną cebulkę i po chwili ponownie podlać wodą. Następnie dorzucić soczewicę i dodać pieprzu do smaku- wymieszać. Soli nie dodawałam, gdyż wędzony boczek najczęściej jest wystarczająco słony.

piątek, 6 września 2013

I jeszcze mikro stosik

   Kolejny, tym razem skromniutki stosik. Znów książki pochodzą z wymian. Jedna przygarnięta z wielką przyjemnością, druga z lekkim entuzjazmem a trzecia zupełnie w ciemno. A prezentują się tak:


   Tradycyjnie od dołu licząc:
   Podróż za jeden uśmiech Adam Bahdaj- Ten autor zauroczył mnie Wakacjami z duchami, więc i po tę pozycję sięgnę z przyjemnością i myślę, że mój syn również z chęcią ją przeczyta.
   Statki ziemi Orson Scott Card- Środkowy tom pięcioksięgu Powrót do domu, ale jak zobaczyłam, że jest do wzięcia, nie mogłam się oprzeć! Czekam aż upoluję wszystkie, by zacząć lekturę, ale tego autora jestem pewna.
   Dzieci demonów J. M. McDermott- została dopakowana do paczuszki, gdyż nie chciałam rozdzielać dwóch tomów o Bridget Jones i poszła wymiana 2 za 2. Absolutnie nie mam pojęcia, czego się spodziewać, ale zachęcił mnie opis oraz urzekła mnie, ta nieco pretensjonalna, okładka. Jakby co, książka pójdzie w świat.

   Coś książkowy ten miesiąc się zrobił...

czwartek, 5 września 2013

Makaron z boczniakami w sosie śmietanowym z pietruszką

   Dziś prościutki przepis na pyszny i niebanalny obiad. W roli głównej boczniaki.


   A wystarczy:
- ok 1 kg boczniaków
- Jedna cebula
- mała kwaśna śmietana 18 %
- Pęczek świeżej pietruszki
- Sól i pieprz do smaku
- Makaron- tu takie grubsze spaghetti, ale może być dowolny, jak kto woli.

   Przygotowanie jest banalnie proste. Wystarczy opłukać boczniaki pod bieżącą wodą, pokroić na nie za małe kawałki, żeby było widać co jemy, posolić i podsmażyć chwilkę na niewielkiej ilości tłuszczu. Gdy zredukują swoją objętość- jak każde grzyby mają w sobie mnóstwo wody, należy dodać drobno pokrojoną cebulkę. i poddusić do miękkości. Dodać śmietanę, posiekaną pietruszkę oraz świeżo zmielony pieprz- dusić jeszcze ze dwie minuty. Ugotować makaron al-dente, wyłożyć na talerz i polać sosem.

Wielki stos wrześniowy- czyli w końcu przyszła paczka

   W końcu, po ponad miesięcznych negocjacjach uzgodniłam z przemiłą Megii24 jak będzie wyglądać paczuszka dla mnie. Ważyła około 17 kg! Choć podejrzewam, że samo opakowanie ważyło sporo, zapakowane były tak, że nawet największy koszmar doręczanej przesyłki nie był jej straszny. 
    W paczce dominował Józef Ignacy Kraszewski:


   A kolejno licząc:
Szalona, Czarna perełka, Rzym za Nerona- to ta nie podpisana, Boży gniew, Semko, Pogrobek, Królewscy synowie, Bajbuza, Morituri, Zygzaki, Roboty i prace, Sprawa kryminalna, Dzieci wieku, Sieroce dole, W starym piecu, Orbeka, Półdiablę weneckie, Lalki, Pułkownikówna. Lubię jego książki i choć nie czyta się ich lekko, to zazwyczaj są ciekawe i mimo wszystko wciągające. A autor doczekał się na regale półki na wyłączność, no prawie, upchnęłam w kąciku kilka innych książek z polskiej klasyki.

  Druga część stosiku już mieszana:


  Od dołu:

   Podwodni łowcy Jan Błachuta- kolejny tom moich ulubionych Tajemnic Zwierząt, spodziewałam się, że dominować będą w niej ryby, ale po przewertowaniu już wiem, że byłam w błędzie. Zapowiada się bardzo ciekawie.
   Pokażcie mi testament Adama Paul Herrmann-  To popularnonaukowa pozycja przygarnięta dla mamy, sama może też po nią sięgnę, ale nie w najbliższym czasie...
   Nana i Germinal Emil Zola- postanowiła w końcu poznać tego pisarza i choć nie spodziewam się lekkiej lektury apetyt na te pozycje mam spory.
   Królewski poseł, Towarzysze Jehudy Aleksander Dumas (ojciec)- Kolejne dwie powieści tego autora, z wielką ochotą po nie sięgnę.
   Trzy zbrodnie Arsena Lupin, Przygoda z Arsenem Lupin Maurice Leblanc- Bardzo lubię tego dżentelmena włamywacza i chociaż miałam obawy, czy nie dublują mi się przypadkiem z tym co mam w wydaniu z Bluszcza, to i tak przygarnęłam z ochotą. Najwyżej puszczę w świat, jeśli okaże się, że już to mam.
   Płonący las James Oliver Curwood- Od dzieciństwa mam ogromny sentyment do tego autora i każdą jego powieść witam z otwartymi ramionami.
   Córka śniegów, Syn słońca, Jerry z wysp- Dwie nieduże książki autora, którego lubię za historię Białego kła, czy się nie zawiodę, nie wiem, ale spróbować warto.
   Złocista droga, Emilka z Księżycowego Nowiu Lucy Maud Montgomery- Dwie powieści autorki, której czytałam do tej pory tylko Anię z Zielonego Wzgórza oraz Dziewczę z sadu. Lubię takie klimaty, więc i książki zamieszkały u mnie.
   Świerszcz za kominem, Dzwony, które dzwonią gdy odchodzi stary rok a przychodzi nowy Charles Dickens- Dwie krótkie historyjki, muszę w końcu się zabrać za lekturę dzieł tego autora.
   Ten zły wódz George Bidwell- Kolejna biografia w kolekcji, tym razem Wellington.
   Komedie, Wybór Aleksander Fredro- Tomik zawierający dość ciekawy przegląd dzieł tego autora, dwie z nich już za mną, choć pewnie z chęcią powtórzę. Kilku nie znam zupełnie, a raptem trzy z siedmiu zdublowały mi się z innymi wydaniami. Podejrzewam, że bez problemu znajdę im nowy dom.
   Wróbel w świątyni Ellis Petters- To XII tom historii kryminalnych braciszka Cadfaela. Wciąż mając przed oczami kreację Dereka Jacobi w tej roli, z wielką przyjemnością poczytam.
   Maigret i trup młodej kobiety, Wariatka Maigreta Georges Simenon- Następne dwa kryminały tego pana, muszą w końcu się za niego zabrać. 
   Sprawa wynajętej brunetki Erle Stanley Gardner- też kryminał i również oczekujący.
   Odyseja północy i inne opowiadania, A niech to żółwie Tasmana Jack London- ponownie ten autor, z racji różnych formatów, rozbiłam na dwie części. Tym razem opowiadania, jestem ich ciekawa.
   Drzewo wiadomości i inne opowiadania, Autografy Jeffreya Asperna i inne opowiadania Henry James- Dwa niewielkie tomiki opowiadań autora, którego powieści  bardzo lubię.

   Uff! I to by było na tyle. Moja poczekalnia rozrosła się znowu, a pomysłów po co sięgnąć jak zwykle mam zbyt wiele. Na szczęście udało mi się upchnąć wszystko na regałach, choć łatwe to nie było i sprawiło, ze niegdyś publikowane zdjęcia są już zupełnie nieaktualne.

środa, 4 września 2013

Forumowe epitafki- porcja kolejna

   Kolejna dawka epitafek dla różnych forumowiczów. Ze względu na zasady zabawy dominują nekrologi dla ludzi z forum pratchettowego, ale ostatnie jest dla Mith z forum Insimilionu, na którym udzielam się znacznie częściej i zdecydowanie lepiej znam użytkowników.

   Dwa epitafy dla Emmy, funkcjonującej ostatnio jak Abigail: 

Ktoś tu ostatnio epitafy wrzuca
Jej kolej też w końcu przyszła
smutna jest czyjaś brew krucza
Czyjaś wizja świata jak bańka prysła

Żegnaj nam Abigail, Emmo, Egzemmo
Czy jak Cię tam znajomki zwali
Puste jest bez Ciebie nasze lenno
Lecz świat się pewnie nie zawali

Łzy się leją rzęsiste i rzewne
Lecz stypa porządna być musi
Stąd i pieśni brzmią śpiewne
A kogo nie będzie, niech go złość zadusi!


Abigail, była damą o imionach wielu
Któż je wszystkie spamięta drogi przyjacielu?
Wracała do nas zawsze, wcielenia zmieniając
Dziś pod ziemią jej biedne szczątki spoczywają
Czy wróci do nas pytasz? Rzecz to raczej pewna
Nie przeszkodzi marmur grobu ani trumna z drewna

   Użytkownik Mogget, z Oleśnicy, domagał się śmierci tępym narzędziem:

Mogget lubił się plątać, gdzieś pod Oleśnicą
Aż w końcu padł, zgnieciony maselnicą!

   I ponownie Marek:

Ktoś tu miał chyba nekromancie zapędy
I temat, co pustkami ostatnio mocno świecił
Rozruszał lirycznie i rymami wskrzesił
Nekrologi rosną jak wiosenne pędy

Lecz koniec musiał być przykry
Wszak tu idea jest właśnie taka
Marek kark złamał, a co gorsza ptaka!
Płacze i żale w piekle, to widok niezwykły

Łzy strumieniami diablice nadobne wylewają
Gdyż dla oka uczta wciąż jest wyśmienita
Została im tylko z pogrzebu okowita
Bo choć bardzo chcą, już go nie rozruszają!

   I jeszcze użytkownik Niebezpieczny groszek:

Pigułki z żaby to ponoć dobra rzecz
Lecz łykać je w nadmiarze niebezpiecznym jest
Przekonał się o tym Niebezpieczny groszek
I teraz sam służy za leczniczy proszek

   Tego pana znam z obydwu forów:

Był sobie pewien Młokos Tremirenesem czasem zwany
Aż korciło zapytać: czy my się skądś znamy?
Niecierpliwy był czasem i dopytywać się lubił
Kiedy to, co obiecane u niego się zjawi
Z drugiej strony cierpliwość chyba też się skończyła
Gdyż jego dusza się błąka, a ciało spoczywa

   Mith, która w dyskusji zawsze lubi mieć ostatnie słowo:

Gdy pył bitewny już opadł i krzyki w końcu zamilkły,
Jedna została zwyciężczyni szyderczo szczerząc kły.
Mith poległa, choć walczyła jak mogła i z sił całych
Asertywnie odmawiała przejścia w świat umarłych.
Tak się zawzięła, trwała w tej odmowie zaciętej,
Że aż tchu jej zbrakło w piersi gniewem ściśniętej.
Padła martwa i teraz już tylko słychać spod mogiły:
"Nie gryź mnie robaku nędzny, me kości jeszcze nie zgniły!"

   Jak ktoś ma chęć na poprzednią porcję, to zapraszam tu i tutaj.

wtorek, 3 września 2013

Świat Króla Artura, Maladie

Autor: Andrzej Sapkowski
Rok wydania: 1995
Wydawnictwo: SuperNOVA
Stron: 216

   Autora tej książki chyba nikomu nie trzeba przedstawiać, myślę że nie będzie nadużyciem nazwanie go najważniejszym autorem polskiej fantastyki od czasów Stanisława Lema. Sławę przyniósł mu cykl poświęcony Wiedźminowi Geraltowi z Rivii, jednak inne jego dzieła, takie właśnie jak „Świat Króla Artura. Maladie” są również warte uwagi.

   Ten tomik jest dość specyficzny, większą jego część zajmuje rozprawka na temat mitu Króla Artura i Rycerzy Okrągłego Stołu. Fascynacja autora legendami, kształtującymi Wielką Brytanię aż kipi z każdej strony tego paranaukowego eseju. Sapkowski przybliża czytelnikowi oblicza zmieniającej się legendy oraz okoliczności w jakich te zmiany następowały. Dla kogoś, kto o najsławniejszym Królu Brytów wszech czasów słyszał jedynie pobieżnie, jest to świetna okazja by poznać różne oblicza legendy. Ci, którzy o Królu Arturze wiedzą więcej mogą zgłębić temat i skonfrontować swoje wyobrażenie tej historii, z tym, jakie prezentuje nam autor.

   Dzięki pierwszemu tekstowi można uchwycić głębszy sens świata stworzonego na potrzeby Wiedźmina. Można odnaleźć źródłosłów większości nazw własnych oraz imion zawartych w Sadze, a także zdecydowanie lepiej zrozumieć zachodzące w niej wydarzenia oraz świat wierzeń. Bo kimże innym będzie Melitele jeżeli nie Wielką Białą Potrójną? Tekst okraszony był specyficznym dla Sapkowskiego humorem,  napisany jest językiem bardzo przystępnym, dzięki czemu przez kolejne strony mknie się błyskawicznie.

   Drugim tekstem zawartym w książce jest opowiadanie/mikropowieść zatytułowana „Maladie”, poświęcona, najsłynniejszej chyba, parze historycznych kochanków: Tristanowi i Izoldzie o Złotych Włosach. Jednak ta dwójka jest tylko ważnym tłem, determinującym losy głównych bohaterów opowieści: Morholta, Branwen oraz Izoldy o Białych Dłoniach, których legenda opisana przez Josepha Bediera zepchnęła na drugi plan. Przewodnim tematem tej historii jest oczywiście miłość, potężna i destrukcyjna, nie licząca się z nikim i każdą postronną osobę spychająca w niebyt. Uczucie, które nie uszczęśliwiło nikogo, nawet tych najbardziej zainteresowanych, a przyniosło nieszczęście i rozpacz wszystkim. Jednak historia nie jest aż tak przygnębiająca, pojawia się światełko w tunelu, które rozświetla ten ponury i mroczny obraz i pozwala wierzyć, że bohaterów spotka choć odrobina szczęścia.

   Sapkowski po raz kolejny udowodnił, że mistrzowsko operuje piórem, że potrafi nie tylko wnikliwie analizować rozmaite źródła, ale też stworzyć coś, co wciągnie do głębi i pozostawi czytelnika w dość specyficznym, nieco mrocznym, nastroju. Polecam tę książkę każdemu, zarówno miłośnikom autora, jak i fanom fantastyki, osoby zainteresowane historią również znajdą tu sporo dla siebie.

poniedziałek, 2 września 2013

Podsumowanie sierpnia

  Pora najwyższa, albo i już dawno po czasie, by napisać podsumowanie sierpniowe. Sierpień ogólnie był dla mnie mało czytelniczym miesiącem. Dopadła mnie jakaś taka niechęć do książek i do pisania również. Dlatego też blog leżał nieco odłogiem, może za bardzo wyeksploatowałam się w lipcu i musiałam odpocząć?
Obserwatorów jednak przybyło, co mnie bardzo cieszy, wyświetleń również coraz więcej, co jest równie miłe. A oto już moje mizerne, czytelnicze wyniki.

Przeczytałam: 7 książek, za to aż trzy doczekały się recenzji. Do tytułów wymienionych tutaj, doszły jeszcze Panie z Cranford, które również zrecenzowałam.
Stron w sumie: 1702, co daje raptem: 55 stron dziennie
Nowych książek też nie przybyło zbyt wiele, bo raptem 3. Za to dużo książek mnie opuściło, gdyż wysłałam wielką paczkę na wymianę, na przesyłkę dla siebie wciąż czekam, a wtedy licznik książek skoczy drastycznie i uzupełnię puste miejsca na półkach, które powstały po pakowaniu wielkiej paczki. Siłą rzeczy nieco odchudziłam Poczekalnię, gdyż po pierwsze bilans książek nabytych/przeczytanych wyszedł zdecydowanie na plus tych drugich, a po drugie wysłałam w świat część książek, które w sumie miałam przeczytać, ale czekały na mnie już tak strasznie długo...

To by było na tyle. Mam nadzieję, że za miesiąc statystyki będą lepsze.

Panie z Cranford

Autor: Elizabeth Gaskell
Tytuł Oryginału: Cranford
Tłumaczenie:  Aldona Szpakowska
Rok wydania: 1970
Wydawnictwo: Czytelnik
Liczba stron: 240

   Pierwszą styczność z tą autorką miałam przy okazji lektury jej, dość obszernej powieści, „Żony i córki”, która urzekła mnie barwnym stylem, piękną kreacją bohaterów i nieśpiesznym klimatem angielskiej prowincji. Po kolejny utwór tej pisarki sięgnęłam bez zastanowienia licząc na podobne wrażenia i odczucia. Nie zawiodłam się i chociaż „Panie z Cranford” jest książką zupełnie inną, miło spędziłam przy niej czas i z równie wielką ochotą do niej wrócę.

   Na książkę składa się zbiór silnie powiązanych ze sobą opowieści, które łączy sielska atmosfera Cranford oraz postacie przewijających się przez miasteczko pań i z rzadka występujących panów. Stare panny, wdowy oraz panie z towarzystwa żyją zgodnie z ustalonymi, niepisanymi regułami, których nieprzestrzeganie grozi wykluczeniem towarzyskim. Kodeks rządzi wszystkim, począwszy od tego jak długie mogą być wizyty oraz w jakich godzinach można je składać, a skończywszy na tym, co można podać na przyjęciu, bądź w co można się ubrać. Damy z braku innych zajęć zajmują się głównie roztrząsaniem zaistniałych sytuacji oraz komentowaniem otaczającego ich, skromnego, świata.

   Tak naszkicowana prowincja może wydać się nudna i monotonna, posiada jednak swój specyficzny urok. Budzi tęsknotę do czasów, w których wydarzenia nieśpiesznie przemijały, a gdy okazywały się zbyt bulwersujące, zwyczajnie się o nich nie rozmawiało, udając że nie miały miejsca. Z drugiej strony reguły rządzące towarzyskim gronem w Cranoford są dość sztywne i zrzucenie ich ram zawsze wiąże się z publiczną naganą. Nie ma miejsca na indywidualizm, a niegrzecznym można być jedynie wtedy, gdy posiada się odpowiednie pochodzenie, bądź wystarczająco wysoki tytuł. Dobrze urodzeni mogą pozwolić sobie na więcej swobody, maluczkim pozostaje nie wychylać się poza utarty schemat.

   Idyllę zakłócają tragiczne wydarzenia, z którymi skromne grono niezamożnych dam daje sobie radę i w godny podziwu sposób przeciwstawia się wyrokom losu. Nie szukają poklasku ani uznania, liczy się dla nich sama świadomość niesionej pomocy oraz wzajemna solidarność. Smutno jest pomyśleć, że taki świat nie ma szans przetrwać, musi odejść, gdyż brak mu następców. W Cranford brak jest młodych osób, które mogły i chciałyby kultywować taki model społecznych zachowań. Tytułowe panie tworzą ostatni bastion spokojnego, solidarnego życia, życzliwości okazywanej nawet nieznajomym oraz wiary w to, że ludzie są dobrzy.

   Książka roi się od ciekawych osób, każda z poznanych pań ma w sobie coś, dzięki czemu nie jest tylko banalną, szarą postacią, a bohaterką pełną i wielowymiarową. Autorka w doskonały sposób wykreowała różne, choć na pozór dość podobne, charaktery pań sprawiając, że dopełniają się nawzajem tworząc zamknięte grono towarzyskie. Mistrzostwo z jakim Elizabeth Gaskell włada piórem pozwala zanurzyć się w nieśpiesznym klimacie angielskiej prowincji i poczuć ducha XIX- wiecznego miasteczka. Opowieść niesie ze sobą całą gamę pozytywnych emocji, przeplecionych tęsknotą i świadomością, że takiego świata już nie ma i nie będzie.