środa, 31 maja 2017

Historia trucizny. Od cykuty do polonu

Autor: Adela Munoz Paez
Tytuł oryginału: Historia del venomo
Tłumaczenie: Marta Nosol
Wydawnictwo: Bellona
Rok wydania: 2015

   Możliwość pozbycia się wrogów w sposób dyskretny, szybki i nie budzący niczyich podejrzeń od zawsze wydawał się kuszący. Z drugiej strony przyroda obfituje w substancje, których spożycie często staje się ostatnim posiłkiem. Nic więc dziwnego, że narodziła się mroczna i niebezpieczna sztuka, wykorzystująca to co daje natura, by poradzić sobie z „kłopotami”. Truciciele zawsze pojawiali się, często stojąc dyskretnie w cieniu, tam gdzie była władza. I choć wiele się zmieniło, nie jest to tylko pieśń przeszłości, gdyż i najnowsza historia nie jest wolna od przypadków otruć.

   Tę interesującą dziedzinę wiedzy postanowiła wykorzystać Adela Munoz Paez, łącząc historię z chemią i medycyną, przybliżając w „Historii trucizny” kulisy najsłynniejszych otruć. Po książkę sięgnęłam bardzo chętnie, wiele sobie po niej obiecując, zwłaszcza biorąc pod uwagę chemiczne wykształcenie autorki. Niestety początkowy entuzjazm słabł z każdą kolejną stroną i lekturę kończyłam może nie tyle z mniejszym zainteresowaniem, za to z o wiele mniejszym zaangażowaniem.

   Opisywane przypadki historycznych otruć uporządkowane zostały w sposób chronologiczny. Poznajemy dokładny przebieg zgonów takich osób jak Kleopatra, Borgiowie a w końcu Maria Skłodowska-Curie (która była ofiarą przeprowadzanych przez siebie eksperymentów). Przy każdym przypadku otrucia wspomniana jest też konkretna substancja odpowiedzialna za zgon. Czasem zidentyfikowana dość jednoznacznie, kiedy indziej pozostająca w sferze domysłów. Pisarka przytacza szereg charakterystycznych objawów i konfrontując je ze źródłami historycznymi snuje tezy dotyczące poszczególnych przypadków otruć.

   Książkę czyta się dość dobrze. Jest napisana płynnym, lekkostrawnym językiem, który nawet laikom nie powinien sprawić żadnego kłopotu. Zabrakło mi w niej właśnie tej fachowości, a skrótowe, wręcz encyklopedyczne informacje o toksynach, to znacznie mniej niż się po tej pozycji spodziewałam. Ponadto tłumaczenie również pozostawia nieco do życzenia. Dość rażącym wydała mi się niedoróbka, gdzie przy opisywanym zatruciu muchomorem ani razu nie padła jego polska nazwa, choć zarówno opis jak łacińska nazwa jednoznacznie wskazują z czym mamy do czynienia. Drobnych wpadek można było znaleźć w książce nieco więcej.

   „Historia trucizny” to interesująca pozycja a jej największą zaletą są opisy otruć znanych z historii. I choć można by jeszcze dorzucić sporo przypadków – na przykład pominięcie w rozdziale o rtęci przypadkowego masowego zatrucia zbożem skażonym metylortęcią w Iraku w latach 1969-1971, wydało mi się dość poważnym brakiem. Takich braków można znaleźć znacznie więcej a wybiórczość w potraktowaniu tematu sprawia, że można odczuć powierzchowność w potraktowaniu tematyki. Publikację spokojnie można by rozszerzyć, co tylko urozmaiciłoby lekturę. Tym bardziej, że nie jest to wcale gruba książka, a pominięcie dość głośnych przypadków budzi niepewność, czy zostały pominięte celowo, czy może z powodu niepełnej wiedzy autorki.

   Lektura pozostawia ogromny niedosyt. I choć znajdziemy w książce bogatą bibliografię, to jednak trudno nie odnieść wrażenia, że potencjał drzemiący w tej, jakże interesującej tematyce, nie został dostatecznie wykorzystany. Nie mogę stwierdzić, bym zmarnowała czas na lekturze tej książki, gdyż znalazłam w niej wiele ciekawych przypadków a te opisane zostały w sposób wiarygodny i budzący ogromne zainteresowanie. Jednak selektywne podejście do tematu sprawia, że trudno tę pozycję potraktować, jako poważne, a tym bardziej dogłębne, źródło informacji. Nie jestem w stanie ocenić na ile jest to publikacja rzetelna pod względem historycznym, jednak jeśli chodzi o wiedzę z zakresu chemii czy toksykologii, to rażących błędów tu nie znalazłam, jednak skromność podanych informacji nie jest w stanie zaspokoić wymagającego czytelnika.

wtorek, 30 maja 2017

Rysiek Zyga. Zdumiewający Pan Magik

Autor: Megan McDonald
Tytuł oryginału: Rocky Zang in the Amazing Mr. Magic
Tłumaczenie: Aldona Możdżyńska
Cykl: Hania Humorek i przyjaciele
Wydawnictwo: Egmont
Rok wydania: 2017

   Gdy dziecko uczy się czytać, potrzebuje dobrze wyselekcjonowanych lektur, które z jednej strony będą napisane prosto, z drugiej zaś zaprezentują na tyle interesującą historię, by wzbudzić w młodym czytelniku głód literatury. „Rysiek Zyga. Zdumiewający Pan Magik” autorstwa Megan McDonald idealnie wpisuje się w powyższe wymagania.

   Bohaterami niewielkiej objętościowo książeczki są Hania Humorek (której autorka poświęciła osobny, kilkunastotomowy cykl), jej młodszy brat oraz przyjaciel Rysiek Zyga. Oboje są dziećmi w wieku wczesnoszkolnym, mieszkają po sąsiedzku i z przyjemnością spędzają ze sobą czas. Autorka bardzo wiarygodnie przedstawiła postacie. Bohaterowie mówią i zachowują się jak dzieci i radzą sobie z typowo dziecięcymi emocjami. Dzięki temu dla młodego czytelnika są bardzo wiarygodni, co z pewnością przekłada się na pozytywny odbiór książki.

   Równie realistyczne są przedstawione wydarzenia. Rysio zamarzył o karierze magika i prezentuje Hani oraz jej młodszemu bratu sztuczki, których się nauczył. Jak przystało na kreatywne dzieci, mają swoje pomysły i realizują je doskonale się bawiąc. Zabawa budzi nie tylko pozytywne emocje, co również jest charakterystyczne dla dzieci w tym wieku. Wzajemna zaś sympatia bohaterów oraz pewien przymus wynikający z braku rówieśników w okolicy, sprawiają, że młodzi bohaterowie szybko zapominają o urazach i łatwo godzą się ze sobą.

   Książka jest przeznaczona do samodzielnego czytania dla dzieci i ma to swoje odzwierciedlenie w użytym przez autorkę języku. Historia opowiedziana jest prostymi słowami, łączącymi się w równie proste, krótkie zdania. I choć dorosłego, wyrobionego czytelnika taka prostota może razić i nawet irytować, jest ona w pełni zrozumiała, gdy zwróci się uwagę na grupę, dla której ta książeczka jest przeznaczona. Młody czytelnik nie napotka zbyt wielu trudności lekturze, dzięki czemu przebrnie przez nią szybko i z przyjemnością.

   Opisane przygody z pewnością przykują uwagę młodego czytelnika, a wiarygodność w przedstawieniu bohaterów i wydarzeń sprawi, że dziecko nie poczuje się znużone lekturą. Dostosowanie języka do wieku odbiorcy ma swoje zalety, choć nie jest też pozbawione wad. Z jednej strony, młody czytelnik sprawnie poradzi sobie z lekturą, co z pewnością zachęci go do czytania. Z drugiej zaś, taki a nie inny dobór języka sprawia, że książeczka dość szybko może się dziecku znudzić. Ponadto nie można też mówić o poznaniu nowego słownictwa, gdyż opowieść napisana jest codziennie używanym, potocznym językiem. O ile w wypowiedziach młodych bohaterów jest on jak najbardziej zrozumiały, o tyle już we fragmentach narracyjnych można by się pokusić o bogatszy zasób słów.

   „Rysiek Zyga. Zdumiewający Pan Magik” świetnie się sprawdzi jako książeczka pobudzająca do czytania. Jednak dla już nieco oczytanego dziecka może okazać się zbyt prosta i nieco trywialna. Przygody młodych bohaterów są zabawne i na tyle codzienne, że czytelnik bez problemu będzie w stanie wyobrazić siebie na ich miejscu, co jest dużym plusem książki. Zabrakło w niej jednak jakiegoś głębszego dna, czegoś, co stałoby się zalążkiem rozmowy, jaką dziecko mogłoby przeprowadzić z rodzicami, bądź co skłoniłoby je do przemyśleń. Jest to prosta, rozrywkowa lektura, która niejednemu dziecku przyniesie wiele radości i z pewnością sprawdzi się w swej podstawowej roli: zachęci młodego odbiorcę do czytania.

Za książkę serdecznie dziękuję portalowi Sztukater.

niedziela, 28 maja 2017

Stosik na koniec maja

   Dopiero co się chwaliłam pięknym porządkiem na moich książkowych półkach a już znów mam parę pozycji, które trzeba będzie wcisnąć na regały. Choć i tak stosik jest wyjątkowy, bo nie ma na nim żadnej książki, którą bym kupiła. Miałam w planach zakup kilku majowych premier, ale skoro udało się je dostać do recenzji, pozostaje tylko się cieszyć. Stosik składa się wyłącznie z zamówienia recenzenckiego od Sztukatera oraz wygrana w jednym z konkursów na Lubimycztać. Co tym bardziej wyjątkowe, z zamówionych książek większość już udało się przeczytać, ale fakt, krótkie były.

   A wygląda to tak:


   52 tygodnie Anne Crausaz Książka, która mocno zaskoczyła mnie gabarytami. Pięknie wydana pozycja dla młodych miłośników przyrody, prezentująca ptaki w ogrodzie. Już przeczytana, więc recenzja wkrótce.
   Panna i smok Anna Dmytruszyńska Z tą autorką miałam już do czynienia przy okazji lektury Tuzina wierszy dla urwisów. Sięgnęłam więc ponownie i tu również zaskoczył mnie format książki. Też już za mną.
   Kapitan Czart. Przygody Cyrana de Bergerac Louis Gallet Fanpage wydawnictwa MG co chwilę podsuwał mi tę pozycję i kusił, pewnie bym ją kupiła, ale udało się dostać do recenzji. Właśnie czytam.
   Oto jestem, Wszystko jest iluminacją, Strasznie głośno, niesamowicie blisko Jonathan Safran Foer To właśnie konkursowa wygrana. Zupełnie nie moja bajka i książki szukają już nowego domu. W konkursie wzięłam udział pod wpływem impulsu, bo miałam pomysł na odpowiedź na konkursowe zadanie. Absolutnie nie liczyłam na wygraną.
   Długi kosmos Terry Pratchett, Stephen Baxter To właśnie jedna z tych majowych nowości, którą na pewno bym kupiła. Udało się inaczej, co cieszy. Czeka aż skończę z Kapitanem Czartem.
   Młody Magdalena Kozak Do tej nowości również się przymierzałam, Przeczytałam i powoli zabieram się za pisanie.
   Zosia z Ulicy Kociej w ciekawych czasach Agnieszka Tyszka O Zosi z Ulicy Kociej już kiedyś pisałam przy okazji recenzji pierwszego tomu. Wzięłam więc i najnowszy, z myślą, że będę mieć komu go podarować, jak już zrecenzuję.
   Cuda z mleka Justyna Bednarek Nie mogłam przejść obojętnie obok książki opowiadającej dzieciom o fermentacji w szklance mleka.

   I to wszystko tym razem, Dominują książki dla dzieci, dlatego i zamówione pozycje w większości już przeczytałam. Wszystkich recenzji dla Sztukatera możecie się spodziewać u mnie na blogu, choć prawdopodobnie dopiero w czerwcu.

wtorek, 23 maja 2017

Tysiąc imion

Autor: Django Wexler
Tytuł oryginału: The Thousand names
Cykl: Kampanie cienia. Tom I
Tłumaczenie: Zbigniew A. Królicki
Wydawnictwo: Rebis
Rok wydania: 2016

   "Tysiąc imion" rozpoczyna debiutancki cykl amerykańskiego pisarza Django Wexlera zatytułowany "Kampanie cienia". Określony przez wydawcę jako militarystyczna fantastyka niesie ze sobą nie tylko szczęk oręża i huk broni palnej, ale i tajemniczą  oraz mroczną magię. 

   Django Wexler stworzył autorski świat, przenosząc czytelników w pustynne rejony Khandaru, krainy bardzo starej, jednak mocno zacofanej technologicznie względem tego, co w powieści uchodzi za rejony cywilizowane. W skutek zagranicznej polityki Vordanu – tej lepiej rozwiniętej części świata, w Khandarze stacjonują oddziały kolonialne. Po wybuchu rewolucji na tle wyznaniowym wojska vordańskie bronią prawowitego władcy pustynnych miast. Odkupienie przedstawione zostało jako krwawa rebelia, bezlitośnie rozprawiająca się ze wszystkimi, którzy nie przyjęli nowych poglądów. Gdy na brzegach Khandaru lądują posiłki dowodzone przez ambitnego pułkownika Vhalnicha niewielkie kolonialne oddziały ruszają na znacznie liczniejszego, miejscowego wroga.

   To właśnie kolejne bitwy między Khandarem a kolonistami są osią, wokół której skupia się akcja pierwszej części powieści. Pułkownik, pozornie bardzo beztrosko prowadzi swoje oddziały do walki z Odkupieniem by odzyskać tron dla prawowitego króla. W powieści przedstawiono zarówno pełne chwały bitwy, jak i drobne starcia. Autor nie pominął również tych mniej chwalebnych części prowadzenia kampanii wojskowej i przedstawia kulisy marszu niedoświadczonych oddziałów przez piaski pustyni. Mamy wgląd zarówno w to co dzieje się w sztabie, gdzie zapadają decyzję, jak i w zwykłych szeregach żołnierzy, w których nie brak brutalności, naiwności i głupoty. Sceny walk zostały przedstawione bardzo dynamicznie i realistycznie a jedyne co można im zarzucić, to fakt, że wszystkie założenia taktyczne pułkownika spełniają się w stu procentach. Brak tu chaosu i nieprzewidywalności, które nieodmiennie powinny towarzyszyć wojennej kampanii.

   W drugiej części powieści, nie brakuje kolejnych podbojów i wypraw, które na Vhalnicha rzucają podejrzenie szaleństwa. Tym  co zaczyna się wyróżniać w pewnym momencie jest magia, o której wcześniej prawie w ogóle nie ma wzmianki. Tajemne moce z czasem stają się namacalne i realne w przedstawionym świecie, by dojść do kulminacji w zakończeniu powieści. Przedstawiona przez pisarza magia jest potężna i mroczna, budząca niepokój i zdająca się nie prowadzić do niczego dobrego. Choć nawet ona może posłużyć do ratowania życia, jednak koszta okazują się nieprzewidywanie wysokie.

   Fabułę powieści poznajemy z trzech perspektyw, przy czym udział jednej z nich jest znikomy. Wśród głównych bohaterów, których postępowania i przemyślenia śledzimy są: doświadczony kapitan kolonialnych oddziałów Marcus d’Ivoire, niespodziewanie awansowany na sierżanta szeregowy Winter Ihernglass oraz stojący po drugiej stronie konfliktu khandarski polityk Jaffa. Temu ostatniemu poświęcona zdecydowanie najmniej miejsca i rozdziałów rozpoczynających się od jego imienia znajdziemy w powieści bardzo mało. Pozostałej dwójce poświęcono porównywalną ilość czasu, dzięki czemu poznajemy kulisy kolonialnej kampanii z dwóch perspektyw.

   Dwoje głównych bohaterów to dość ciekawe osobistości. Marcus jest nieco naiwnym, doświadczonym kapitanem, który po latach spędzonych w kolonii świetnie orientuje się w realiach khandarkiego społeczeństwa. Jego wiedza często wystawiana jest na ciężką próbę, gdy przychodzi mu wykonywać rozkazy pułkownika Vhalnicha. Łączy w sobie odwagę i zamiłowanie do życia pozbawionego problemów To drugie nigdy mu nie przeszkadza w działaniu i choć niejednokrotnie żałuje swojego postępowania, jednak nigdy nie waha się gdy trzeba podjąć trudną decyzję. Tę cechę dzieli z nim Winter. Dziewczyna, ukrywająca swoją płeć i uciekająca przed ponurą przeszłością, nagle z oddziałowego popychadła musi przeistoczyć się w dowódcę. Wprawdzie jest jedynie sierżantem, jednak i to wiążę się z odpowiedzialnością za podległych jej ludzi. Winter radzi sobie wyjątkowo dobrze, co sprawia, że początkowe przerażenie związane z nową sytuacją potrafi przekuć w sukces.

   W powieści nie brak postaci czarno-białych. Znajdziemy tu zarówno typowego brutala, napawającego się możliwością gnębienia słabszych – sierżant Davis, jak i genialnego stratega, niepopełniającego błędów – pułkownik Vhalnich. Nie brakuje tu również postaci znacznie mniej jednoznacznych, jak choćby kapitan Aldrecht czy panna Alhundt. Kreacje wszystkich postaci, tych przedstawionych drobiazgowo i tych jedynie delikatnie nakreślonych są poprowadzone w sposób przemyślany od samego początku. Brakuje tu jednak jakiegoś charakteru, który silnie przyciągałby uwagę a jego postępowanie budziłoby emocje. Losy bohaterów śledzi się dość beznamiętnie i choć nie można powiedzieć, by były nudne, trudno przywiązać się do kogokolwiek na tyle, by z niecierpliwością wypatrywać powrotu do przerwanego końcem rozdziału wątku.

   Powieść napisana jest poprawnie i płynnie, nie zachwyca jednak pod względem językowych. Składnia jest stosunkowo nieskomplikowana a i słownictwo nie urzeka bogactwem, nie znajdziemy tu nadmiaru środków stylistycznych. Nie natrafimy tu również na żadne rażące błędy, ani manierę, które budziłyby niechęć do lektury. Dzięki temu książkę czyta się bez większych przestojów. Niestety w warstwie językowej nie ma nic, co mogłoby zachwycić.

   Początek "Kampanii cienia" to ciekawa powieść, w której proporcje między akcją a opisami dobrane są bardzo dobrze. Książka ani nie nudzi dłużyznami, ani nie rozczarowuje zbyt zdawkowym przedstawieniem świata, w jakim rozgrywa się fabuła powieści. Bohaterowie może i nie przyciągają zbyt wiele uwagi, ale i nie zniechęcają do sobie. Jest to książka ze wszech miar poprawna i pozwala czerpać przyjemność z niezobowiązującej lektury. Raczej nie zapadnie na zbyt długo w pamięci czytającego, jednak po przewróceniu ostatniej strony, zdecydowanie chce się poznać dalsze losy jej bohaterów.

Recenzja powstała na potrzeby portalu Insimilion.

poniedziałek, 22 maja 2017

Biblioteka

   Dziś wyjątkowo, nierecenzencki post, a przymierzałam się do niego już od dłuższego czasu, od kiedy to udało mi się (w końcu!) zrobić porządek w książkach, które posiadam. Na zdjęciach poniżej znaleźć można tak z 95% wszystkich tomów, jakie mam w domu. Nie załapały się niefotogeniczne książki akademickie i kucharskie.
Ostatni tego typu post pochodzi z lipca 2013 roku, więc mój stan posiadania mocno ewoluował. Cześć książek znalazło nowy dom a znacznie więcej ich do mnie przybyło. Jeśli zaś chodzi o stan przeczytanych i nieprzeczytanych... tu no cóż, podejrzewam, że procentowo ilości pozostają takie same, choć muszę przyznać, że książki kupuję nieco rzadziej. Tak czy inaczej poczekalnia się nie kurczy, choć i rozrasta się ostatnio we w miarę wolnym tempie. Bieżący stan mojej biblioteczki oraz listę książek, które z chęcią wymienię, jak zawsze można znaleźć na moim profilu na Lubimyczytać. Pilnuję, by chociaż tam był porządek, bo mocno pomaga to w zakupach, zwłaszcza antykwariatowych. Tamtejszy licznik wskazuje, że posiadam w domu 1899 książek, a następne już są w drodze. Muszę zacząć szykować się do świętowania z okazji 2000.

A poniżej zdjęcia z krótkim opisem.

Zaczynam od półki Pratchettowej, tu tylko pół półki, z racji na rozmiar "Ostatniego bohatera" dalej


Pratchetta ciąg dalszy, z luką na "Długi kosmos" oraz "Jesiennymi ogniami w ramach uzupełnienia.


Fantastyki ciąg dalszy, w tym kolekcja Eddingsa


I miejsce na sci-fi, "Diuna", twórczość Georga Wellsa, dalej Orson Scott Card.


I jeszcze więcej Carda, dalej już fantastyka.


Zagranicznej fantastyki ciąg dalszy (w kącie chowa się "Mechaniczny" Iana Tregillisa, dalej już polska fantastyka.


I jeszcze więcej polskiej fantastyki, głównie Dukaj i Komuda, na dolnej półce w kącie chowa się "Idź i czekaj mrozów" Marty Krajewskiej.


I jeszcze trochę polskich fantastów z przewagą Ziemiańskiego i Sapkowskiego. Z brzegu przycięły 
się pierwsze dwa tomy "Achai" i "Trylogia Husycka".


Końcówka fantastyki na dole, i początek klasyki zagranicznej. Górna półka zdominowana przez Henry'ego Jamesa.


Końcówka Jamesa i początek brytyjskich klasyków: Jane Austen, Wilkie Collins, Charles Dickens...


Ciąg dalszy. Z góry nieco rozmyte siostry Bronte a na dole Shakespeare


A tu Elizabeth Gaskell, Walter Scott i WIlliam Makepeace Tackeray, dalej przejście do klasyków francuskich. Począwszy od Colette, dalej Victor Hugo.


I jeszcze kilku francuzów, między innymi Honore de Balzac i Maurice Druon.


I spory zbiór Aleksandra Dumas oraz nieco Włochów.


Rosjanie i przejście do literatury współczesnej.


Tu już kryminalnie, Robert van Gulik i Elizabeth Peters, dalej Arthur Conan Doyle i Agatha Christie. W kącie u góry chowają się "Kalevala" oraz "Księga tysiąca i jednej nocy"


Agathy Christie ciąg dalszy, niżej Maurice Leblanc oraz nieco polskich kryminałów.


I jeszcze więcej literatury współczesnej. Dominuje Wilbur Smith ustawiony cyklami, niestety formaty są rozmaite. Dalej między innymi Jose Freches i dalekowschodnie klimaty. W kącie dolnej półki, klasyczne już "Kwiaty śliwy w złotym wazonie".


Jeszce trochę francuzów, w tym ulubiony Roland Topor, dalej Arturo Perez Reverte i literatura iberoamerykańska - Gabriel Garcia Marquez, Mario Vargas Llosa i Isabel Allende. Następnie skandynawia - Mika Waltari, Sigrid Undset.


I Polacy, od wspóczesnych, po klasyków.


I jeszcze trochę polskich klasyków, zdominowanych tu przez Józefa Kraszewskiego.


Tu już literatura przygodowa i dziecięca, polska i zagraniczna.


Klasyka przygodowej: Karol May, Julius Verne i Jack London.


Jeszcze trochę dziecięcej w tym Lucy Maud Montgomery, czy z Polaków Kornel Makuszyński.


Reszta dziecięcej i popularnonaukowa - Formaty niestety wymuszają takie pomieszanie. Na górnej półce prawie cała kolekcja "Tajemnic zwierząt".


Popularnonaukowej ciąg dalszy, dominują przyrodnicze.


Oraz pięknie wydane albumy.


Tu "Encyklopedia Dzikich zwierzą" i mój ulubiony David Attenborough obok rozmaitości.


Niewielka, wąska półka, gdzie zgrupowałam albumy różne, przewodniki i kilka książek, które ciężko zakwalifikować.


Tu już pozycje około- geograficzne i podróżnicze.


Motoryzacyjne i historyczne


Historycznych ciąg dalszy oraz biografie, na dole głównie te pisane przez George'a Bidwella.


   I to już (dopiero) wszystko. Ostrość zdjęć jest różna, ale nie miałam cierpliwości by tego pilnować. Jak widać jest tego bardzo dużo, optymistycznie szacuję, że przeczytałam jakieś 40%, co wcale nie przeszkadza w poszukiwaniach coraz to nowych książek. O tyle dobrze, że niektóre rzeczy, które chciałam mieć już mam w komplecie, choć co rusz pojawiają się jakieś nowe tytuły.



środa, 17 maja 2017

Lśnienie księżyca

Autor: Edith Wharton
Tytuł oryginału: The glimpses of the moon
Tłumaczenie: Karolina Rybicka
Wydawnictwo: MG
Rok wydania: 2017

   Najbardziej znaną powieścią Edith Wharton jest zekranizowany przez Martina Scorsese „Wiek niewinności” z Michelle Pfeiffer i Danielem Day-Lewisem. Ja natomiast swoją przygodę z twórczością tej amerykańskiej pisarki rozpoczęłam od książki „Lśnienie księżyca”, wydanej po raz pierwszy w Polsce nakładem wydawnictwa MG. Po raz kolejny nie zawiódł mnie kredyt zaufania, jakim obdarzam przedwojennych pisarzy a powieść idealnie wpasowała się w mój gust.

   Osią wokół której toczy się opowieść jest dwoje młodych ludzi - małżeństwo Nick i Susy. Oboje mogą pochwalić się dobrym pochodzeniem i umiejętnością zjednywania sobie innych. Każde z nich jest duszą towarzystwa. Oboje też usilnie pracują na tę pozycję i robią wszystko by nie wypaść z roli, gdyż żadne z nich nie posiada majątku i źródła utrzymania, a swoje życie na wysokiej stopie zawdzięczają żerowaniu na bogatych znajomych. Ich aspiracjami było znaleźć jak najlepszą partię, która zapewni im spokojny byt. Spontanicznie zawarte małżeństwo zgodnie z umową miało jedynie odwlec te plany w czasie, póki co dając im przyjemność z przebywania razem. W tych chłodnych i racjonalnych kalkulacjach zupełnie nie wzięli pod uwagę uczuć. Ani tych, jakimi obdarzają ich inni, ani tych, które, siłą rzeczy, pojawiły się między nimi.

   Edith Wharton powierza narrację powieści zarówno Susy, jak i jej mężowi. I choć znacznie więcej wydarzeń poznajemy z perspektywy kobiety, to jednak spojrzenie Nicka jest równie ważne w przedstawieniu historii. Dzięki temu dogłębnie poznajemy myśli i emocje, którymi kierują się główni bohaterowie książki. To właśnie w tym możemy najbardziej docenić talent autorki, gdyż zarówno Nick jak i Susy są przedstawieni niezwykle realistycznie, obnażając maski, jakie zwykli przybierać w towarzystwie i którymi próbują oszukać samych siebie.

   Kolejnym mocnym punktem powieści jest przedstawienie bogatego towarzystwa w jakim obracają się bohaterowie. Żądna próżnych rozrywek, ciągle poszukująca nowych podniet społeczność trwoni rodzinne majątki. Konsumpcjonizm jest w tej grupie niczym religia, nigdy nie można mieć zbyt wiele, by nie chciałoby się wyciągnąć ręki po więcej. W takiej atmosferze nie ma miejsca na prawdziwe uczucia, liczy się chwilowy zachwyt i moda a przedstawiciele socjety niczym epikurejczycy skupiają się jedynie na tym co przyjemne. Nick i Susy są częścią tego towarzystwa, jednak potrafili znaleźć w sobie coś więcej, odkrywając zupełnie nieznany sobie świat. Kilka nagłych zwrotów akcji zwiększa tempo toczącej się opowieści, która poprowadzona jest dość leniwie, ponieważ historia skupia się na wewnętrznych przeżyciach bohaterów.

   Powieść daje do myślenia, gdyż poruszone zostały w niej podstawowe wartości jakimi kierują się bohaterowie i których echo bez trudu znajdziemy we współczesnym świecie. Znajdziemy tu potwierdzenie tezy, że tych najważniejszych w życiu rzeczy nie można kupić, a dobrowolne pozbawienie się ich, spłyca sens egzystencji. Ta myśl jest ponadczasowa i choć na próżno w dzisiejszym świecie szukać przedstawionych realiów, to jednak konflikt między być, a mieć jest wciąż aktualny.

   Książkę czyta się wyśmienicie. Plastyczny, bogaty język idealnie oddaje myśli i emocje bohaterów, dzięki czemu możemy poczuć dręczące ich dylematy i w pełni zrozumieć to, z czym się borykają. Równie godne uwagi są opisy przedstawionych miejsc i prezentacja Europy schyłku XIX wieku.

   „Lśnienie księżyca” to godna polecenia powieść, która z pewnością zachwyci wszystkich miłośników literatury tego okresu. Psychologiczny portret dwójki głównych bohaterów urzeka skrupulatnością i głębokim zrozumieniem natury ludzkiej. Książka porusza ponadczasowy problem, jakim jest koszt materializmu, dzięki czemu, mimo zupełnie odległych w czasie scenerii, pozostaje aktualna. To wszystko ubrane w lekki i przyjemny język sprawia, że lektura wciąga i niezwykle trudno jest się od niej oderwać.

Recenzja powstała na potrzeby portalu Sztukater.

niedziela, 14 maja 2017

Zgroza w Dunwich i inne przerażające opowieści

Autor: Howard Phillips Lovecraft
Tłumaczenie: Maciej Płaza
Wydawnictwo: Vesper
Rok wydania: 2012

   "Zgroza w Dunwich i inne przerażające opowieści" to pierwszy zbiór opowiadań Howarda Phillipsa Lovecrafta wydany nakładem wydawnictwa Vesper. Podobnie jak w późniejszym "Przyszła na Sarnath zagłada" tu również za wybór i tłumaczenie tekstów odpowiedzialny jest Maciej Płaza i tak jak w przypadku wspomnianego tytułu "Zgroza w Dunwich" jest zbiorem nie tylko pięknie wyglądającym ale i wyjątkowym w odbiorze.

   W skład książki wchodzi piętnaście opowiadań Lovecrafta oraz obszerne posłowie napisane przez tłumacza. Teksty umieszczone zostały chronologicznie zgodnie z datami powstania i wszystkie łączy jeden wspólny mianownik. Jest nim motyw wędrówki, która prowadzi do przerażających i budzących obłęd odkryć. Jak możemy przeczytać w posłowiu taki wybór tekstów był jak najbardziej celowy. Maciej Płaza umieścił w zbiorze najbardziej rozpoznawalne teksty autora, jak "Zgroza w Dunwich", "Zew Chtulhu" czy "Przypadek Charlesa Dextera Warda" uzupełniając je tymi nieco mniej rozpoznawalnymi, które idealnie wypełniają bogaty świat mitologii stworzonej przez Lovecrafta. 

   Każdy z tekstów tworzy odrębną całość, wszystkie jednak opisują ten sam świat i jego niezwykłą, wymykającą się z granic świadomego pojmowania, rozbudowaną historię. Z każdym opowiadaniem zyskujemy coraz więcej informacji o Starszej Rasie, Przedwiecznych czy kulcie Dagona. To wszystko tworzy niesamowity świat, a bohaterowie, którzy krok po kroku odkrywają jego specyfikę  ocierają się o szaleństwo. Obłęd wydaje się być bezpieczniejszy niż przerażająca prawda z jaką się spotykają. Łatwiej im uznać, że padli ofiarą pomieszania zmysłów, niż że to czego doświadczyli może być rzeczywiste.

   Bohaterów wszystkich opowiadań łączy bardzo wiele. Są to wykształceni, inteligentni mężczyźni o silnym głodzie wiedzy i ogromnej chęci poznania tajników świata. Często początkowo sceptyczni względem rozpościerających się przed nimi możliwości z czasem muszą zweryfikować swój światopogląd. I chociaż pcha ich niepohamowana ciekawość, ich odkrycia nie przynoszą im satysfakcji w zamian dając strach i obłęd. W prawie każdym opowiadaniu bohaterowie przeklinają swoją dociekliwość, przez którą nie potrafią już zaznać spokoju a ich wizja i rozumienie świata zostają zrujnowane.

   Wyjątkowym tekstem jest "Wyrzutek", gdyż w nim jedynym poznajemy opowieść „z drugiej strony”. Bohaterem i narratorem nie jest dociekliwy poszukiwacz a zagubiona istota będąca jednym z tajemniczych stworów zasiedlających mroczny świat stworzony przez Lovecrafta. Jednak nawet w tym opowiadaniu obecny jest motyw wędrówki i poszukiwań, które przynoszą poszukującemu wiedzę jakiej nie jest gotów przyjąć.

   W obszernym posłowiu znajdziemy skróconą biografię autora oraz analizę umieszczonych w zbiorze tekstów. Wyłania się z niego również ogrom podziwu i sympatii jakim tłumacz darzy Lovecrafta i jego twórczość. Możemy również odnieść wrażenie, że Maciej Płaza potraktował przekład opowiadań jako misję i okazję by wreszcie nadać im oprawę i szlif na jakie zasługują. Czytając "Zgrozę w Dunwich" upewniamy się, że tłumacz wykonał kawał dobrej roboty.

   Na uwagę zasługuje styl jakim napisane zostały opowiadania. Są prawie zupełnie pozbawione dialogów i przyjmują formę relacji czy to pierwszo-, czy trzecioosobowej. Zdania jakim posługuje się Lovecraft są długie i wielokrotnie złożone, pełne niezwykle sugestywnych opisów i dygresji służących zaprezentowaniu tła i okoliczności w jakich rozgrywają się wydarzenia. Ogromne bogactwo języka i niezwykła siła wyrazu budują niesamowitą, pełną prawie namacalnej grozy atmosferę. Styl Lovecrafta może wydać się nieco zbyt rozegzaltowany, czasem przerysowany prawie do karykaturalnych rozmiarów, nie można jednak odmówić mu wyjątkowej siły wyrazu. 

   "Zgroza w Dunwich" to niesamowita i wręcz obowiązkowa pozycja dla każdego miłośnika literatury fantastycznej. Znajdziemy tu niezwykle bogaty i konsekwentnie kreowany świat toczącej się przez miliardy lat historii. Kolejnym plusem jest siła sugestywnej grozy bijąca z zawartych tu opowiadań. Zdecydowanie nie jest to pozycja, który skusi miłośników wartkiej, pełnej nagłych zwrotów akcji. Tu możemy się rozkoszować klimatem powoli pogrążając się w obłędnych wizjach Lovecrafta, gdyż o ile w trakcie lektury kilku pierwszych opowiadań możemy czuć dreszcz emocji, co będzie dalej i jak zakończą się poszukiwania bohaterów, o tyle z powodu zbliżonej konstrukcji wszystkich tekstów z czasem możemy spodziewać się zakończenia. Nie przeszkadza to jednak w czerpaniu przyjemności z lektury.

Recenzja powstała dla portalu Insimilion.

środa, 10 maja 2017

Słowa

Jak zawsze są niewystarczające, ułomne
narzędzie przekazu.
A jednak wciąż próbujesz ubrać
w nie swoje myśli,
uczucia, życie.

Za ich pomocą po raz kolejny
rozdrapujesz rany duszy
i wiesz, że to się nie uda,
że nawet jeśli obnażysz fragment siebie
będzie on niekompletny.

Padają z twoich ust często, może
nawet zbyt często.
Wyrzucasz z siebie całe ich potoki,
zalewasz nimi innych.
A one i tak trafiają w próżnię!

A jeśli nawet trafi ci się czułe ucho
co z chęcią chłonie, każde z nich
to i tak nic z tego nie wynika.
Zostaje niezrozumienie
Błędny obraz, iluzja.

Czy jednak masz coś więcej?
Coś ponad zgłoski, frazy, zdania?
Korzystasz z nich, wiedząc
jak bardzo wybrakowanym
są narzędziem.

I kiedy milkniesz obrażony
na ich ułomność,
rodzi się ból, króluje pustka,
więc wracasz do nich pełen skruchy,
bo więcej nie masz nic!

Barnim. Kamienie

Autor: Bernard Berg
Cykl: Barnim. Saga
Wydawnictwo: Tegono
Rok wydania: 2016

   Do projektów selfpublishingowych zawsze podchodzę z wielkim dystansem i sporą dawką niechęci. Mocno przyczyniła się ku temu powieść „Arte” Haliny Grudzieckiej, w której można znaleźć wszystkie wady tego typu publikacji. Takie samo sceptyczne podejście mam do książek wydawanych na zasadzie crowdfundingu, który to proces znacznie łatwiej mi zrozumieć w przypadku wydawania gier planszowych niż literatury. Niemniej  jednak skusiłam się na lekturę darmowego opowiadania „Barnim. Kamienie” Bernarda Berga będącego swoistym demem powieści „Barnim. Ogień” i jedno muszę stwierdzić z całą pewnością – spełniło swoją rolę.

   Krótkie opowiadanie sprowadza się do zarysowania głównej postaci. Ciąg wydarzeń ukazuje czytelnikowi jak Barnim radzi sobie w trudnych sytuacjach i jakie są główne cechy jego charakteru. Jednak nawet te informacje są dość skąpe i opowiadanie skupione jest na akcji. Bohaterowie z drugiego i pozostałych planów są ukazani symbolicznie. Pojawiają się, robią, co mają do zrobienia i przemijają. Niewiele dowiemy się również o świecie przedstawionym, którego charakterystyka sprowadza się do szczegółowych opisów kilku miejsc i budynków. Trudno jednak wyobrazić sobie jego całość i na dobrą sprawę problemem jest nawet umiejscowienie wydarzeń w czasie i rzeczywistości. Nie sposób jednoznacznie stwierdzić, czy są to czasy współczesne i świat dobrze nam znany, czy może jest on całkowicie wykreowany przez autora i zupełnie nierealny.

   Niedobór informacji o świecie i zamieszkujących go postaciach skutecznie wynagradza dobre tempo akcji oraz ciekawie nakreślona intryga. Wydarzenia, w jakie wplątał się Barnim są prawdopodobne a zwroty akcji stanowią konsekwencję tego, co zostało przedstawione wcześniej. W ten sposób może stają się nieco przewidywalne, jednak z drugiej strony są dobrze umiejscowione i nieoderwane od przedstawionej rzeczywistości. Akcja wciąga czytelnika i sprawia, że z przyjemnością czyta się opowiadanie oraz pojawia się chęć na poznanie dalszych losów bohatera. Zabrakło natomiast rozwiązania intrygi, gdyż zakończenie opowiadania udziela jedynie paru odpowiedzi, pozostawiając bardzo wiele niewiadomych.

   Opowiadanie nie zaskakuje niczym szczególnym pod względem językowym. Dość prosta składnia i niewyszukane słownictwo sprawiają, że czyta się je bardzo płynnie. Scena erotyczna, otwierająca utwór opisana została niezbyt subtelnie ale i bez naruszania granic dobrego smaku, dzięki czemu nie zniechęca do lektury i nie szufladkuje jej już na samym początku.

   Większość wad, o których wspomniałam powyżej jest naturalną konsekwencją niewielkich rozmiarów utworu i można mieć nadzieję, że w powieści, będącej kontynuacją opowiadania, zostały one zniwelowane. Brak całkowitego rozwiązania poruszonego w nim kryminalnego wątku, również budzi niedosyt i oczekiwania odnośnie powieści. Dzięki temu spełnia ono swoją podstawową rolę, zachęca do poznania dalszych losów Barnima. 

   Lektura opowiadania „Barnim. Kamienie” pozostawia po sobie dobre wrażenie. Konsekwencja w kreowaniu następujących po sobie wydarzeń, dobre tempo akcji oraz intrygująca główna postać, to najmocniejsze punkty tego utworu. I choć książka pozostawia po sobie spory niedosyt, to jednak stanowi dobry wstęp do zapoznania się z całą, zaplanowaną na kilka tomów sagą.

Recenzja powstała na potrzeby portalu Sztukater.

poniedziałek, 8 maja 2017

Podróże Guliwera

Autor: Jonathan Swift
Tytuł oryginału: Gulliver’s Travels
Tłumaczenie: anonimowy przekład z 1784 r.
Wydawnictwo: MG
Rok wydania: 2017

   Napisane na początku XVIII wieku „Podróże Guliwera” to jedna z tych książek, o których prawie każdy słyszał i o których większość osób ma choćby znikome pojęcie. Kilkukrotnie ekranizowana, bądź będąca źródłem, na jakim oparto bajki dla dzieci o podróżniku w kraju liliputów jest powieścią bezapelacyjnie wchodzącą do klasyki literatury brytyjskiej. Lektura takiego dzieła zawsze jest pewnym wyzwaniem, gdy przychodzi skonfrontować swoje wyobrażenie znanej z innych źródeł fabuły z tym, jak wyglądało to w oryginale.

   Powieść podzielona jest na cztery części, cztery wyprawy Guliwera, z których każda kończy się w   wyimaginowanej krainie. Począwszy od świata Liliputów, poprzez zamieszkany przez olbrzymy Brobdingnag, latającą wyspę Laputę a skończywszy na świecie koniopodobnych Houyhnhnmów. Wszystkie epizody wyglądają podobnie, głód podróży i chęć zarobku skłania Guliwera do wzięcia udziału w zupełnie zwyczajnym rejsie handlowych a na skutek nieprzewidzianych okoliczności (czy jest to kaprys pogody, czy bunt załogi), podróżnik trafia samotnie na nieznaną wcześniej szerokiemu światu wyspę. Tam budząc wielką ciekawość wśród tubylców spędza pewien czas, poznając ich zwyczaje i prowadząc liczne dyskusje, by wrócić do domu przy pierwszej nadarzającej się okazji.

   Przypadki Guliwera w zasadzie niczym się nie różnią od opisywanych w typowych osiemnastowiecznych powieściach podróżniczych. Pierwszoosobowa narracja sugeruje, że czytamy dziennik głównego bohatera, który przedstawia nam swoje spostrzeżenia dotyczące poznanych światów. „Podróże Guliwera” stanowią parodię  tego typu powieści, o czym świadczyć mogą częste zwroty do czytelnika, w których narrator wprost stwierdza, że w przeciwieństwie do innych autorów, nie chce go zanudzać zbyt wnikliwym przedstawianiem detali własnych podróży. O parodystycznym charakterze książki świadczą też przedstawione światy, będące niezamierzonym celem wypraw Guliwera. Są one w tak oczywisty sposób nierzeczywiste, że nie czytelnik nie ma najmniejszych wątpliwości, iż powstały jedynie w umyśle autora.

   Jednak to nie parodystyczny charakter tej powieści jest jej największą zaletą. Znacznie cenniejsze są uwagi autora dotyczące współczesnego mu społeczeństwa. Wśród przedstawionych narodów, każdy w bardzo wyraźny sposób różni się od społeczności europejskiej i wszystkie posiadają dominującą cechę charakterystyczną, stanowiącą hiperbolę wad ludzkich. Czy będzie to kłótliwość niewielkich Liliputów, którzy ciągną przez lata błahy konflikt, czy też zupełne oderwanie od rzeczywistości narodu poznanego w trzeciej wyprawie, który do perfekcji opanował teoretyczne rozważania na temat codzienności, zupełnie pomijając jej praktyczne aspekty. Guliwer opowiadając spotkanym tubylcom o społeczeństwie, z którego pochodzi nie szczędzi krytyki i choć często stara się wybielić przedstawiany obraz, jego rozmówcy bez problemu wyciągają słuszne wnioski co do rzeczywistego jego obrazu. Dzięki przerysowaniu wad oraz skonfrontowaniu ich z wizerunkami wymyślonych narodów w „Podróżach Guliwera” znajdziemy wysokiej klasy satyrę na społeczność współczesną autorowi.

   Powieści nie czyta się zbyt lekko. Tłumaczenie z osiemnastego wieku, wprawdzie mocno uwspółcześnione pod względem gramatycznym (choć trafiły się drobne wpadki korektorskie, jak choćby krócica pisana przez „u”), może sprawiać problem jeśli chodzi o składnię. Wielokrotnie złożone zdania o konstrukcji, jakiej współcześnie raczej się nie używa nie są łatwe w odbiorze. Lektury nie ułatwiają też dość liczne archaizmy. Język, pomimo że wymagający, jest przy tym niezwykle plastyczny i zachwyci każdego, kto ceni sobie kunszt operowania słowem.

   Nie dziwię się, że George Orwell wybrał „Podróże Guliwera” jako jedną z sześciu książek, które ocaliłby, gdyby wszystkie inne miały ulec zagładzie. Jest to wspaniały obraz ludzkiego społeczeństwa i choć szkicowany był w osiemnastym wieku nie traci prawie nic na aktualności. Filozoficzno-etyczny aspekt powieści porusza wciąż aktualne dylematy odnośnie moralności ludzkiej, stawiając retoryczne pytanie, czy człowiek rozumny tak na dobrą sprawę naprawdę potrafi dobrze korzystać ze swego rozumu. Jest to jedna z tych książek, które znać wypada, nie tyle ze względu na powszechność odwołań do jej fabularnej strony, co raczej z powodu poruszanych w niej treści. I choć lektura może stanowić wyzwanie, to zdecydowanie warto je podjąć.

Recenzja powstała na potrzeby portalu Sztukater.

czwartek, 4 maja 2017

Stosik majowy

   Po ostatnim dość dużym stosie, dzisiaj skromniutko (choć i tak zbierane przez cały kwiecień). Kilka sztuk od Sztukatera i nieco zakupów planowanych w ramach akcji: uzupełnić biblioteczkę o... Gatunkowo, to co zwykle u mnie: fantastyka, klasyka i nieco literatury dziecięcej. A podejrzeć można poniżej.


   Od dołu licząc:
   Góry, ludzie kontynenty Jerzy Strudel Książka od Sztukatera i jedyna niebeletrystyka w stosie, pobieżnie przejrzałam i wizualnie jest się czym pozachwycać. Spodziewam się dobrej lektury.
   Lśnienie księżyca Edith Wharton Autorkę znam z Wieku niewinności, który czeka aż go przeczytam, a kupiłam zachęcona ekranizacją. Póki co zaczęłam lekturę tej pozycji i nie rozczarowałam się. Też od Sztukatera, więc recenzja wkrótce.
   Bestia najgorsza Michał Cetnarowski Wzięta od Sztukatera ze sporym kredytem zaufania. Ta czy inaczej jestem jej niezmiernie ciekawa, autora kojarzę ze współudziału w Wywiadzie z Borutą obok Łukasza Orbitowskiego.
   Rysiek Zyga. Zadziwiający Pan Magik Megan McDonald Jako uzupełnienie sztukaterowego zamówienia. Książeczka przeczytana i niedługo zajmę się ubraniem w słowa wrażeń po lekturze.
   Opowiadania nowojorskie Henry James Pięknie wydane, grube tomiszcze opowiadań Henry'ego Jamesa. Kupione na Allegro za dość okrągłą sumę, za to pięknie się komponuje w towarzystwie innych dzieł tego autora.
   Wroniec, Córka łupieżcy, Extensa Jacek Dukaj A to już zakupy z Arosa, w ramach uzupełniania brakujących pozycji tego autora. Z lekturą, a co za tym idzie z recenzjami nieco pewnie poczekam, gdyż chociaż Dukaja lubię, to muszę mieć na niego nastrój.
   Dzieci Ziemi, Odrodzenie Ziemi Orson Scott Card To kolejny zakup i uzupełnienie cyklu, którego trzy pierwsze tomy mam w domu już od dawna.
   Panna młoda czeka Lucy Maud Montgomery To efekt łowów w internetowym antykwariacie. Cierpliwie czeka na swoją kolej.
   Hrabina Cagliostro Maurice Leblanc To również zdobycz w ramach uzupełniania biblioteczki. Dość dawno czytałam pożyczony egzemplarz, zachęcam do zerknięcia w recenzję.

   I na tym koniec tego skromnego stosiku, recenzje czterech książek pojawią się wkrótce, a reszta? - ciężko powiedzieć.

wtorek, 2 maja 2017

Klaudyna powraca

Autor: Sidonie Gabrielle Colette
Tytuł oryginału: La retraite sentimentale
Tłumaczenie: Hanna Igalson-Tygielska
Wydawnictwo: WAB
Rok wydania: 2013

   Cykl o Klaudynie to pierwsze i zarazem najgłośniejsze dzieło Sidonie Gabrielle Colette. Na jego łamach francuska pisarka odważyła się pisać o tym, o czym inne, jej współczesne autorki taktownie milczały. I choć powieści Colette dziś już nie budzą aż takiej sensacji, to jednak wciąż warto po nie sięgnąć, gdyż każda z nich jest wspaniałym studium kobiecych charakterów. Podobnie jest i z zamknięciem serii o Klaudynie. W przeciwieństwie do czterech wcześniejszych części, w tworzeniu tej nie brał udziału mąż Colette, co znacząco przełożyło się na jakość książki.

   O ile pierwsze cztery tomy poświęcone Klaudynie opisują głównie jej perypetie i relacje z innymi, o tyle w „Klaudyna powraca” autorka skupiła się na wyrysowaniu charakterystyk kilku postaci poprzez przytoczone przez nie historie. Fabuła skupia się wokół wspomnień Annie, przyjaciółki Klaudyny, która wraz z nią spędza leniwe dnie i wieczory w wiejskim domu w Casamene snując wspomnienia. W tak skonstruowanej powieści nie ma miejsca na akcję, liczą się refleksje i przemyślenia. Jedynym naprawdę istotnym wydarzeniem jest zakłócenie skromnego grona w Casamene przez Marcela, pasierba Klaudyny, który właśnie tu postanowił ukryć się przed skandalem jaki wybuchł wokół niego w Paryżu.

   Powieść można podzielić na dwie części. Pierwszą, stanowiąca większość, jest pobyt Klaudyny w Casamene, która spędzając czas wraz z Annie, czeka na powrót ukochanego męża ze szwajcarskiego sanatorium. Druga, znacznie krótsza część opisuje spotkanie Klaudyny z przyjaciółmi, którzy postanowili odwiedzić ją w jej wiejskiej samotni, już po śmierci męża.

   Tematem przewodnim powieści jest miłość silnie skonfrontowana z żądzą i potrzebami ciała. Z jednej strony mamy Annie, która poznawszy „głód młodego ciała” oddaje się całkowicie fizycznej miłości, nie znajdując w sobie siły, która pozwoliłaby jej oprzeć się spełnieniu dręczących ją pragnień. Taka sama żądza kieruje Marcelem i jest ona źródłem jego kłopotów. Po drugiej stronie znajduje się Klaudyna przywiązująca ogromną wagę do duchowego aspektu miłości. Pogardzając niskimi pragnieniami przyjaciółki i pasierba, oddaje się wzniosłemu uczuciu, w którym bliskość duszy jest znacznie ważniejsza od potrzeb ciała. Podsumowaniem tego aspektu miłości jest końcowa część powieści, w której nieobecny już mąż nadal ma miejsce w sercu Klaudyny, dla której prawdziwa miłość nie skończyła się wraz z jego śmiercią.

   Wydana po raz pierwszy na początku dwudziestego wieku powieść musiała budzić ogromną sensacje. Samo stwierdzenie, że kobiety równie chętnie ulegają potrzebom ciała i potrafią je zaspokoić musiało budzić zgorszenie. Autorka dodała do tego Marcela z jego nieukrywanym homoseksualizmem i skandalem związanym z bardzo młodymi kochankami, co tym bardziej musiało poruszyć opinię publiczną. Przedstawione postawy nie budzą we współczesnym czytelniku aż takich kontrowersji, zachwycają natomiast dogłębną znajomością ludzkiej natury, czasem słabej i uległej, kiedy indziej zaś pełnej siły i wierności własnym ideałom.

   Język jakim posługuje się Colette jest niezwykle urokliwy. Z jednej strony znajdziemy dość bezpośrednie, choć nie pozbawione dobrego smaku opisy fizycznych przyjemności, z drugiej zaś ogromną wrażliwość na świat przyrody i malownicze jej opisy. Głębokie zrozumienie zmian zachodzących wraz z porami roku i zachowań zwierząt idzie w parze z dogłębną znajomością ludzkich charakterów. Językowo jedne i drugie fragmenty również się różnią. W pierwszym przypadku mamy do czynienia z opowieściami przytaczanymi prostymi słowami, zdradzającymi zawstydzenie osoby mówiącej, w związku z czym przemilczenia stają się w nich równie ważne, co słowa. Opisy natury, ściśle powiązane z przemyśleniami Klaudyny charakteryzują się znacznie większą dosłownością, a ich plastyczność zachwyca formą i wprowadza w silnie refleksyjny nastrój.

   „Klaudyna powraca” to powieść dla wrażliwego odbiorcy, którego wprowadzi w pełen ciepła, refleksyjny nastrój, utrzymujący się długo po przewróceniu ostatniej strony. Wyidealizowany obraz duchowej miłości, nie wolnej od fizycznych pragnień, nakreślony przez Colette, jest  piękny i wzruszający. A tak niegdyś skandaliczne opisy fizycznego aspektu uczucia w dzisiejszych czasach wydają się wyjątkowo niewinne, przez co niezmiernie urokliwe. Jest to kolejna powieść tej autorki, na której w najmniejszym nawet stopniu się nie zawiodłam, otrzymując dokładnie to, czego się spodziewałam. Powieść idealnie współgra z moim poczuciem wrażliwości i choć niektórym może wydać się infantylna albo zbyt banalna, mnie zachwyciła całkowicie.