niedziela, 25 sierpnia 2019

Artemizja

Autor: Natalie Ferlut
Rysunki: Tamia Baudonin
Tytuł oryginału: Artemisia
Tłumaczenie: Olga Mysłowska
Wydawnictwo: Marginesy
Rok wydania: 2019

   Nie jestem wielką miłośniczką sztuki, wręcz przeciwnie i choć pochlebiam sobie, że nie jestem też zupełną ignorantką, to jednak zdaję sobie sprawę z ogromnych braków wiedzy. Pomimo tego, że sztuka, w tym malarstwo, nigdy nie była mi specjalnie bliska to jednak nigdy też od niej nie stroniłam, a gdy jakiś artysta przykuje moją uwagę, chętnie zapoznaję się nie tylko z jego twórczością, ale też i z okolicznościami, jakie towarzyszyły tworzeniu. Gdy więc wśród majowych premier pojawiła się dość szeroko promowana „Artemizja” z chęcią po nią sięgnęłam, choć o samej barokowej malarce, jak i o jej obrazach nie wiedziałam właściwie nic.

   Główną bohaterką tej powieści graficznej jest Artemizja Gentileschi, córka, może niekoniecznie bardzo sławnego, ale przynajmniej przyzwoicie zarabiającego malarza, będącego uczniem Caravagia – Orazio Gentileschiego. Dla ojca jedyną życiową miłością zawsze było malarstwo, co przełożyło się na jego niełatwą i nie do końca zdrową relację z córką. Tymczasem to właśnie ona, jako jedyna z rodzeństwa, odziedziczyła po ojcu talent i robi wszystko by móc malować oraz malarstwem zarabiać na siebie. We Włoszech na początku siedemnastego wieku była to myśl nie tyle śmiała, co wręcz szalona.

   Komiks opowiada o trudnej drodze, jaką musiała przejść malarka, by osiągnąć upragniony cel. To również ogromny feministyczny manifest, przedstawienie wyzwolenia się kobiety z jej społecznie narzuconej roli. Przemiana z kogoś, kto nie ma dla nikogo żadnego znaczenia, kto cały swój majątek i życiową drogę musi uzależnić od mężczyzny w kobietę silną, która wywalczyła sobie pozycję, pozwalającą jej na samodzielne decydowanie o sobie. Ogromną zasługę w tej przemianie ma wielki talent Artemizji, która malując kipiące emocjami obrazy zachwyciła swoich odbiorców. Jednak równie ważny jak talent, był silny charakter kobiety, która nie posiadając wsparcia w najbliższych musiała nauczyć się stawiać na swoim.

   Wydana przez Marginesy „Artemizja” jest powieścią graficzną w pełnym tego określenia znaczeniu. Kolejne kadry komiksu przedstawiają niełatwą historię tytułowej malarki jako historię poznawaną przez jej córkę. Rysunki są dynamiczne, utrzymane w matowej i dość stonowanej kolorystyce. Twarze bohaterów wyraźnie oddają silne emocje targające bohaterami, tła są raczej mroczne i pozbawione szczegółów. To sprawia, że w odniesieniu do tematyki i czasów przedstawionych w książce można odczuć pewien dysonans, ponieważ ilustracje swym całokształtem nie mają nic wspólnego z barokowym malarstwem.

   Warstwa językowa „Artemizji” nie zachwyca, w żaden też sposób nie buduje realiów przedstawionego świata. Tę rolę pozostawiono w całości oprawie graficznej. Nie natrafimy tu ani na słownictwo typowe dla danych czasów, ani na to związane z malarstwem. Nie sposób oprzeć się wrażeniu, że jest to opowieść nie tyle o siedemnastowiecznej malarce i jej trudnej drodze do sławy, co całkiem współczesna historia o feminizmie, opowiedziana jak najbardziej współczesnym językiem.

   Jednak pomimo niuansów wykonania „Artemizja” spełnia jedną bardzo ważną rolę. Komiks ożywił postać malarki, sprawił, że z chęcią zaczęłam szukać o niej czegoś więcej i przeglądać reprodukcje jej obrazów, próbując odkryć w nich jej gniew i determinację zrodzone w drodze do samodzielności. Niewątpliwą zaletą jest też zamieszona na końcu informacja, nie tylko o Artemizji Gentileschi, ale i o innych przewijających się w opowieści osobach. Jest to taki niezbędny skrót  przybliżający realną historię malarki, której pragnienie stanowienia o sobie okazało się silniejsze niż lata tradycji i uprzedzenia.

Recenzja powstała na potrzeby portalu Sztukater.

środa, 21 sierpnia 2019

Rejs do Indonezji

Autor: Kazimierz Ciemny
Wydawnictwo: Marpress
Rok wydania: 2016

   Sięgając po „Rejs do Indonezji” Kazimierza Ciemnego spodziewałam się relacji z podróży w egzotyczne rejony świata. I dokładnie tym ta książka jest, ale po pierwsze: przedstawiony świat jest na dwójnasób egzotyczny, gdyż „Wspomnienia marynarza” dotyczą rejsu, który się odbył jesienią w roku tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym. Poza odległościom liczoną w milach morskich znajdziemy tu również wcale nie mniejszą odległość liczoną w latach. Po drugie zaś, są to wspomnienia marynarza, członka załogi, któremu całe dnie, tygodnie i miesiące upływają na pracy, wachtach i odpoczynku w każdej możliwej ku niemu chwili. Takie spojrzenie na rejs na drugi koniec świata, to coś zupełnie innego niż wspomnienia pasjonatów – podróżników.

   Gdy późnym latem tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego roku Kazimierz Ciemny oczekiwał w końcu zamustrowania nie spodziewał się nawet, że los rzuci go w tak niesamowitą wyprawę. Już sam cel rejsu niewielkiego statku handlowego Duwet nie był oczywisty – zbudowany w Stoczni Komuny Paryskiej w Gdyni drobnicowiec miał zostać dostarczony do armatora z Dżakarty, który zamówił wykonanie statku. By nie robić pustych kursów, na statek załadowano ładunek, który sprzedawany był w mijanych po drodze portach. W całej podróży wyjątkowym był niewielki skład załogi, liczący raptem jedenaście osób: kapitan, dwóch oficerów, trzech „starszych marynarzy”, trzech mechaników, kuk oraz student – pasażer spełniający w tej niewielkiej grupie rolę pomocnika od wszystkiego. 

   Kazimierz Ciemny przytaczając zapiski sprzed prawie sześćdziesięciu lat przenosi czytelników w zupełnie inną rzeczywistość. Przybliża z jakimi formalnościami borykali się marynarze, by w ogóle wyjść w morze. Opowiada też o mijanych portach, które robią na nim ogromne, niezapomniane wrażenie. W czasach głębokiego PRLu, wizyty w zagranicznych portach były dla Polaków, nawet dla marynarzy czymś niezwykłym. Tym bardziej, że jak się dość szybko okazało, dla całej trójki „starszych marynarzy” był to dziewiczy rejs w tej roli.

   „Rejs do Indonezji” jest w równej mierze opowieścią o nieznanym, zdumiewającym świecie, co o nieodłącznej dla żeglarzy tęsknocie. Narrator wyruszył w świat zostawiając w domu  ukochaną żonę i maleńkie dziecko. I choć wiedział, że wróci do nich już po dwóch miesiącach, to jednak tęsknota jest nieodłączna. To również opowieść o tym, że los każdego marynarza zawsze wiąże się z balansowaniem pomiędzy rozłąką z najbliższymi a możliwością zdobycia pieniędzy, by zapewnić im byt.

   Książkę czyta się całkiem nieźle, pomimo że najeżona jest wręcz żeglarskim żargonem. I choć dla czytelnika takiej pojęcie jak „rzucenie logu” wydaje się zrozumiałe w swej przenośni, to jak czytamy we wspomnieniach nie było to aż tak oczywiste. Trochę zabrakło wyjaśnień odnośnie tych ściśle branżowych terminów, czemu w sumie nie sposób się dziwić, skoro książka jest na dobrą sprawę tylko przeredagowaniem wspomnień marynarza dobrze znającego się na swoim fachu. Ponadto język choć dość łatwy w odbiorze nie zachwyca i czasem można odnieść wrażenie braku płynności w snutych wspomnieniach. 

   „Rejs do Indonezji” to ciekawa pozycja, a tym, których zainteresowania wiążą się z morzem z pewnością wyda się warta lektury. To również książka o tyle interesująca, że stoi w pewnej kontrze do licznie wydawanych wspomnień podróżników, którzy z pisania o własnych podróżach uczynili źródło dochodu. Tu znajdziemy spojrzenie człowieka pracy, marynarza, dla którego odkurzony po latach dziennik jest nie tylko wspomnieniem tego, co było, ale i okazją do przybliżenia świata, do jakiego nie każdy ma swobodny dostęp.

Recenzja powstała na potrzeby portalu Sztukater.

sobota, 17 sierpnia 2019

Serce ciemności

Autor: Joseph Conrad
Tytuł oryginału: Heart of darkness
Tłumaczenie: Jacek Dukaj
Wydawnictwo: Wydawnictwo literackie
Rok wydania: 2017

   Nazwisko Josepha Conrada Korzeniowskiego kojarzy mi się z maturą z języka polskiego, na której najpierw pisałam, a następnie opowiadałam o, będącej u nas lekturą szkolną, powieści „Lord Jim”. Cały problem polegał na tym, że nie przeczytałam więcej, niż jakieś dwadzieścia stron tej książki. Powód był prosty, byłam na nią zwyczajnie zbyt młoda i niewyrobiona literacko, by przejść przez dzieło, którego lektura nie była łatwa i przyjemna. Tak wyszło, że od tamtej pory nie wróciłam do tego autora, aż zachęcił mnie do tego Jacek Dukaj, gdy na łamach Wydawnictwa Literackiego ukazał się jego przekład „Heart of darkness”.

   Już od pierwszym stron wiedziałam, że mam do czynienia, nie tyle z przekładem, co z transkrypcją, opowiedzeniem tej samej historii zupełnie na nowo. Język jakim posłużył się Jacek Dukaj jest na tyle oryginalny i specyficzny dla niego, że nie miałam wątpliwości, iż nie ma zbyt wiele wspólnego z tym, jak został napisany oryginał. Już samo tłumaczenie tytułu jest dość wymowne, gdyż w tłumaczeniu tradycyjnym porzucona została dosłowność na rzecz wieloznaczności i większej dosadności frazy „Jądro ciemności”. Dukaj pozostał przy oryginalnym tytule, co już na pierwszy rzut oka wyróżnia jego dzieło, spośród tradycyjnych przekładów powieści Josepha Conrada.

  Stylistyka jaką stosuje Jacek Dukaj z pewnością nie należy do najłatwiejszych w odbiorze. Mnóstwo tu wykrzyknień, krótkich, urwanych równoważników zdań oraz powtórzeń. Niejednokrotnie można odnieść wrażenie, że w powieści panuje chaos, nie tyle za sprawą rozgrywających się wydarzeń, co właśnie za sprawą tego, jak zostały ubrane w słowa. To sprawia, że nie jest to książka łatwa w odbiorze i lektura wymaga sporego skupienia. Jest to też z pewnością język bardziej współczesny, od tego jak została napisana powieść, porównanie choćby fragmentów tradycyjnego tłumaczenia z „Sercem ciemności” od razu wysuwa na pierwszy plan różnice między nimi. Dzieło Dukaja jest mniej plastyczne, pozbawione budowanego krok po kroku napięcia, tak przytłaczającego w lekturze „Jądra ciemności”. Znacząco jedno wzrosło tempo akcji i choć czytając mamy świadomość, z tego jak leniwie płynie czas w powieści, to również zostało podkreślone powtórzeniami, to jednak całość sprawia wrażenie bardzo dynamicznej.

   Fabularnie to jednak wciąż jest ta sama książka. Jest to opowieść Marlowa, który podążając w głąb kontynentu afrykańskiego, wyruszył również w podróż przez ludzki obłęd. Wyraźnie widać, jak różne, często niezbyt przyjemne rzeczy, wychodzą z ludzi, gdy postawi się ich w sytuacjach ekstremalnych. Dodając do tego poczucie bezkarności oraz wyższości, wynikające z różnic rasowych oraz gorączkę bogactwa opartego na kości słoniowej odkrywamy najmroczniejsze zakamarki ludzkiej duszy i najciemniejsze strony osobowości. 

   „Serce ciemności” podobnie, jak wcześniejsze tłumaczenia powieści Josepha Conrada, zmusza do myślenia o tym, jak ulotne są granice, które stawiamy sami wokół siebie w imię cywilizacji. Ten przekaz w spolszczeniu dokonanym przez Jacka Dukaja, jest równie wyrazisty, jak w tradycyjnych tłumaczeniach. Różnie natomiast można oceniać sam eksperyment, jakiego dokonał współczesny autor. Z jednej strony przełożył tekst na bardziej zrozumiały, choć niekoniecznie bardziej przystępny współczesnemu czytelnikowi, z drugiej zaś naruszył utwór będący jedną z najważniejszych powieści Josepha Conrada, co wielu czytelnikom może dać błędny obraz jego stylu.

   Na mnie eksperyment ten zrobił całkiem niezłe wrażenie. I ponieważ zdaję sobie sprawę z ogromu różnic między „Sercem ciemności” a „Jądrem ciemności”, tym chętniej sięgnę po tę drugą, wierniejszą oryginałowi pozycję. Powieść napisana ponownie przez Jacka Dukaja pozwoliła mi przypomnieć sobie Josepha Conrada Korzeniowskiego oraz w pewnym sensie odczarowała dla mnie tego autora, z którym do tej pory wiązałam raczej negatywne wspomnienia. Z drugiej strony, w pełni zdaję sobie sprawę, że gdybym dobrze znała pierwowzór, to lektura „Serca ciemności” byłaby dla mnie sporym wyzwaniem i prawdopodobnie odebrałabym je zupełnie inaczej.

wtorek, 13 sierpnia 2019

Tajemnica świętych relikwii

Autor: Ellis Peters
Cykl: Kroniki brata Cadfaela. Tom I
Tłumaczenie: Katarzyna Jarosiewicz
Wydawnictwo: PhantomPress
Rok wydania: 1992

   Gdy dawno, ponad dwadzieścia lat temu, oglądałam z mamą telewizyjny serial kryminalny, nie spodziewałam się nawet, że przyjdzie mi kiedyś sięgnąć po jego literacki pierwowzór. Jednak niezapomniana rola Dereka Jacobi, wcielającego się w postać brata Cadfaela, zadziałała jak magnes i sprowokowała mnie do zakupu książek napisanych przez Ellis Peters.

   „Kroniki brata Cadfaela” to cykl około dwudziestu opowieści kryminalnych osadzonych w średniowiecznej Anglii. Centrum akcji jest zakon benedyktynów, a tytułowy brat Cadfael jest jednym z nich. Jednak zanim wstąpił on do klasztoru, zwiedził spory kawałek znanego ówcześnie świata, brał udział w wyprawie krzyżowej, odwiedzał różne europejskie dwory i zbierał ogrom doświadczenia. U benedyktynów odpowiada za pielęgnację ogrodu, uprawiając zioła lecznicze i trujące, gdyż aż za dobrze zna zasadę Paracellusa, że tylko dawka czyni truciznę. 

   W pierwszym tomie, zatytułowanym „Tajemnica świętych relikwii” przede wszystkim poznajemy postać, która będzie nam towarzyszyć przez cały cykl. Odkrywamy również prawidłowości rządzące zakonem benedyktynów oraz dowiadujemy się kto jest kim i jakie są charaktery poszczególnych mnichów. Gdy w poszukiwaniu świętych relikwii kilkuosobowa grupa udaje się do sąsiedniej Walii, możemy się tylko domyślać, że nie wszyscy znajdą się na powrót w swoich zakonnych celach. Jak na kryminał przystało, pojawia się zagadka i zbrodnia. Pozory wskazują na dość oczywiste rozwiązanie, jednak dość szybko przekonujemy się, że mogą być mylące. Cadfaelowi, który od samego początku nie wierzył w oczywisty i narzucony wręcz przebieg zdarzenia, nie zostało nic innego, jak odnaleźć prawdziwego mordercę.

   „Tajemnicę świętych relikwii” czyta się całkiem nieźle, choć początkowo może nieco nużyć zarysowanie tła sytuacji oraz scenerii klasztoru, którą dość szybko przyjdzie nam opuścić. Oprócz miejsc mamy też wgląd na postacie, a te są dość różnorodne – ambitny opat, mnich, który zaszył się w klasztornych murach, gdy dziewczyna odmówiła mu ożenku, czy młody natchniony i nieco szalony adept, do którego przemawia święta Winifreda, powodując całą wyprawę w poszukiwaniu jej relikwii. Oprócz mnichów poznajemy też mieszkańców Gwytherin, dumnych Walijczyków, żyjących według własnych praw i trzymających się swojego etycznego kodeksu.

   Język jakim  Ellis Peters posłużyła się pisząc „Tajemnicę świętych relikwii” może wydawać się odrobinę monotonny i usypiający. Nie brak w nim opisów, a akcja powieści sprawia wrażenie toczącej się nieśpiesznie. I nawet, gdy wspomniany jest czas, goniący bohaterów, to trudno w trakcie lektury odczuć ten pośpiech. Zupełnie inaczej jest z klimatem średniowiecznego opactwa i walijskiej wioski, te możemy poczuć bardzo dobrze. Prostota życia i nie zawsze prości ludzie, którzy je wiodą w pełnej ufności w boga. 

   Pierwszy tom „Kronik brata Cadfaela” to przede wszystkim całkiem sprawnie poprowadzona intryga kryminalna. Powoli odkrywane ślady prowadzące do celu, który nie jest oczywisty, to wręcz książkowe przykłady na to, jak powinno się taką zagadkę poprowadzić. Czytelnikom przyzwyczajonym do większego tempa opowieści, w której wiele rzeczy dzieje się naraz powieść może wydać się nieco rozwleczona. Jest to cena za umiejętnie budowaną atmosferę, pozwalającą wręcz poczuć się częścią rozgrywanych wydarzeń. Intrygująca postać brata Cadfaela, to przykład nietuzinkowego protagonisty, który bazując na swoim doświadczeniu i latach empirycznej wiedzy potrafi przejrzeć ludzkie dusze i charaktery. Z wielką ochotą poznam dalsze przygody mnicha, będącego zupełnym przypadkiem również świetnym detektywem.

piątek, 9 sierpnia 2019

Kim jest ślimak Sam

Autor: Maria Pawłowska, Jakub Szamałek
Ilustracje: Katarzyna Bogucka
Wydawnictwo: Wydawnictwo Krytyki Politycznej
Rok wydania: 2015

   Choć od wydania książki „Kim jest ślimak Sam?” minęło już kilka lat, to jednak ostatnimi czasy zrobiło się o niej głośno. Bezpośrednią przyczyną rozgłosu, a co za tym idzie świetnej reklamy tej publikacji była jej tematyka. Gdyż opowieść autorstwa Marii Pawłowskiej oraz Jakuba Szamałka, to książka przeznaczona dla dzieci – tych w wieku wczesnoszkolnym, a dotyczy tego, co wciąż dla wielu jest tematem tabu – orientacji płci.

   Jak w posłowiu wspominają autorzy, książka z założenia miała być kontrowersyjna. Powstała, by zaprezentować najmłodszym, że to, co wielu uważa za nienaturalne, wcale takim nie jest i wystarczy choć trochę zagłębić się w świecie zwierząt, by odkryć, że pomiędzy binarnym pojmowaniem płci i związków jest jeszcze wiele innych wariantów.

   Głównym bohaterem książeczki jest mały ślimak Sam, który nie wie, czy jest Samuelem, czy Samantą. Pierwszy dzień w szkole od razu przyniósł mu zgryzotę, bo gdy pani Okapi podzieliła grupę na chłopców i dziewczęta, ślimak Sam nie widział, w którą stronę ma się zwrócić. Na szczęście sytuację uratowała pani Kapibara – szkolna psycholog, wysyłając małego ślimaka na spacer i wskazując zwierzątka, z którymi powinien porozmawiać o wczorajszej burzy. 

   Sam na swej drodze spotyka się z różnymi gatunkami zwierząt. Na swej drodze spotyka grupkę trzech marmozet (jedną samicę i dwóch samców) urządzających własne mieszkanie. Parę samców łabędzi żyjących razem. Dwie koleżanki wiewiórki opiekujące się jedną córką. Ostatni na liście był stary wargacz, który przed laty był piękną panią wargaczową. Wśród spotkanych osób znajdują się więc głównie takie, których życie wymyka się z prosto pojmowanego „jedynie słusznego” obrazu rodziny.

   Jednym z głównych atutów książki „Kim jest ślimak Sam?” jest fakt, że wszystkie napotkane przez bohatera sytuacje rzeczywiście mają miejsce w przyrodzie. Jej walory edukacyjne są więc dwutorowe, gdyż z jednej strony dziecko poznaje niezwykłe zwyczaje, niekoniecznie egzotycznych, zwierząt. Z drugiej zaś dowiadując się o nich, uświadamia sobie, że nieoczywiste relacje oraz problemy z binarnym określeniem tożsamości płciowej nie są czymś niezwykłym i niespotykanym nigdzie indziej poza gatunkiem ludzkim. Taki zresztą był cel przyświecający autorom publikacji – uczenie tolerancji poprzez przedstawienie różnych sposobów na życie jako coś zupełnie normalnego i naturalnego.

   Książeczkę czyta się dobrze i nie sprawia żadnych problemów nawet małym odbiorcom. Autorzy zadbali o to, by przy niewątpliwych walorach edukacyjnych była to publikacja przystępna. Dlatego nie znajdziemy tu fachowego języka, pojęcia takie jak hermafrodytyzm, homoseksualizm, poligamia, czy transestytyzm w ogóle się tu nie pojawią. Co nie zmienia faktu, że jest to książka właśnie o tym i każde z tych pojęć zostało przedstawione w bardzo przystępny sposób, idealnie dopasowany do wieku odbiorców.

   „Kim jest ślimak Sam?” to wartościowa pozycja dla najmłodszych. Przede wszystkim ucząca dzieci tolerancji i akceptacji, dla tego, co na pierwszy rzut oka może wydawać się nienormalne, czy niemoralne. Morał płynący z opowieści jest bardzo jasny i czytelny – nikogo nie wolno oceniać przez pryzmat płci ani tego, z kim chce spędzić swoje życie. Ponadto nie sposób pominąć edukacyjnej wartości książeczki, a wymieniona bibliografia (rzecz niespotykana wręcz w książce dla dzieci) pozwoli poszukać więcej informacji tym, których tematyka zainteresuje. Książeczkę czyta się wyśmienicie, a najmłodsi bawią się przy niej bardzo dobrze, co w połączeniu z mądrą myślą przewodnią sprawia jest to publikacja warta uwagi, która powinna znaleźć się na każdej dziecięcej półce.

niedziela, 4 sierpnia 2019

Harda Horda

Autorzy: Ewa Białołęcka, Agnieszka Hałas, Anna Hrycyszyn, Aneta Jadowska, Aleksandra Janusz, Anna Kańtoch,Marta Kisiel,  Magdalena Kubasiewicz, Anna Nieznaj, Martyna Raduchowska, Milena Wójtowicz, Aleksandra Zielińska
Ilustracje: Magdalena Babińska, Karolina Brylska, Agnieszka Jednaka, Joanna Wójtowicz
Wydawnictwo: SQN Imaginatio
Rok wydania: 2019

   Bardzo lubię projekty wydawnicze spod marki SQN Imaginatio. Nie tak dawno zachwycałam się antologią opowiadań „Inne światy” inspirowanych obrazami Jakuba Różalskiego, która urzekła nie tylko reprodukcjami obrazów, ale i jakością tekstów. Logicznym więc i spodziewanym krokiem w moich czytelniczych planach, było sięgnięcie po kolejną, bogato (choć nie aż tak) ilustrowaną antologię sygnowaną przez to samo wydawnictwo. „Harda horda” to książka o tyle szczególna, że za jej całokształt odpowiadają jedynie kobiety. 

   Dwanaście autorek i tyleż samo opowiadań, każde napisane inaczej, niepowtarzalne stylem, nieodbiegającym, od tego do jakiego można było przywyknąć czytając ich poprzednie utwory. Wszystkie różne, jak kobiety, które je napisały, mają w sobie jednak wspólny mianownik, sprawiający, że „Harda horda” jest antologią tematyczną. A temat jest z jednej strony bardzo konkretny, z drugiej zaś daje ogromne pole do popisu, zarówno pod względem interpretacyjnym, jak i samego wykonania. Myślą przewodnią książki jest mianowicie przekraczanie granic, a te można pokonywać na najróżniejsze sposoby.

   Temat przewodni antologii skłonił część autorek to wyruszenia poza koniec znanego nam świata. Jednak nawet wizje apokalipsy, jak i życia po niej są bardzo różnorodne. Ludzkość czasem radzi sobie lepiej, czasem gorzej. Koniec świata dla części ludzkości zawsze jest nowym początkiem. Również samą zagładę poznajemy w różny sposób. W opowiadaniu „Ognisty warkocz” jesteśmy wręcz naocznymi świadkami katastrofy spowodowanej kolizją Ziemi z asteroidą. Z kolei w tekście „Z góry patrzą” Anny Hrycyszyn widzimy jedynie skutki, jakie zagłada znanego świata przyniosła mieszkającej na nim ludzkości. Jeszcze bardziej enigmatyczna jest post apokaliptyczna wizja przedstawiona w opowiadaniu „Dróżniczka” Aleksandry Janusz, będącym w głównej mierze wspomnieniami jednej bohaterki, której osobisty świat wali się zupełnie tak, jak rzeczywistość wokół.

   Koniec świata można też ubrać w zupełnie inną atmosferę. Tak też zrobiła Ewa Białołęcka w opowiadaniu „Tylko nie w głowę”, które mocno przywodzi na myśl film – parodię zombie apokalipsy „Wysyp żywych trupów” Edgara Wrighta. W „Locie wieloryba” Mileny Wójtowicz wizja końca świata jakiego znamy, silnie wiąże się z powstaniem zupełnie nowych realiów, w których bez problemu odnajduje się główna bohaterka – przywodząca na myśl kobiece postacie wykreowane przez tę autorkę w książkach „Wrota”, „Podatek”, czy „Załatwiaczka”.

   Jednak koniec świata i częściowa zagłada ludzkości, to tylko jeden ze sposobów przekroczenia granicy. Równie wyrazista jest ta między życiem a śmiercią. Na tej płaszczyźnie skupiła się Marta Kisiel, która w mrocznym, gotyckim prawie tekście, przywodzącym na myśl „Piknik pod Wiszącą skałą” Joan Lindsay przeprowadza bohaterów na drugą stronę. Niezwykle przejmujące jest opowiadanie Agnieszki Hałas „Jest nad zatoką dąb zielony”, gdzie cytat zaczerpnięty z poematu Puszkina w pewnym sensie staje się zaklęciem. Śmierć i życie budzą wielkie emocje, od których nie wolne jest opowiadanie „Po drugie” Aleksandry Zielińskiej. Tu również, jak w przypadku dwóch poprzednich tekstów śmierć dotyka tych najbardziej bezbronnych.

   Złamanie granicy między życiem i śmiercią jest też głównym motywem w opowiadaniu „Bezduch” Martyny Raduchowskiej. Jest to historia ściśle powiązana z uniwersum znanym czytelnikom z kart „Szamanki od umarlaków”, w której poznajemy jak destrukcyjną siłę może mieć miłość, gdy idzie w parze ze śmiercią. Nekromancja i duchy pojawiają się również w opowiadaniu „Dokąd odeszły cienie” Magdaelny Kubasiewicz, to również opowiadanie, które będzie mieć swoje rozwinięcie, a poznanych bohaterów Lilijas i nekromantę Noah, będziemy mieli jeszcze okazję spotkać.

   Najmroczniejszym z tekstów jest „Szanowny panie M.” Anny Kańtoch, w którym w dusznej atmosferze Egiptu gdzieś w dziewiętnastym wieku młoda Brytyjka pisze list emanujący bliżej nieokreśloną grozą i niebezpieczeństwem. Najlżejszy tekst z kolei zaserwowała czytelnikom Aneta Jadowska. Jej „Zielona zemsta” to opowieść o zemście doskonałej, dokonanej w świecie pełnym magii i wynikających z niej ograniczeń.

   Jak na typową antologię przystało znajdziemy tu mieszankę stylów i klimatów. Wszystkie opowieści łączy jednak wysoka jakość wykonania. Język, choć dla każdej noweli, odmienny nie pozostawia wiele do życzenia i przechodząc z jednego opowiadania w kolejne nie odczuwa się spadku jakości. Są tu opowiadania silnie skupione na emocjach, zarówno na ich przekazaniu, jak u Agnieszki Hałas, jak i na wzbudzaniu ich w czytelniku, jak u Marty Kisiel czy Anny Kańtoch. Są też takie, gdzie akcja gra pierwsze skrzypce, jak w przypadku tekstu Anety Jadowskiej, czy Ewy Białołęckiej.

   „Harda horda” to również pięknie wydana pozycja. Gruba oprawa i liczne ilustracje przykuwają oko. I choć można przyczepić się intensywnej czerwieniu grzbietu książki, to poza tym wizualnie trudno jej cokolwiek zarzucić. Dużo większym, w moim mniemaniu, mankamentem jest brak spisu treści, przez co dotarcie do opowiadania konkretnej pisarki jest uciążliwe i nielogiczne, zwłaszcza że rozmieszczeniu teksów nie towarzyszy żaden dający się odczytać porządek. Utwory początkujących, młodych autorek przeplecione są z tymi pisanymi przez bardziej doświadczone koleżanki.

   Najnowsza antologia wydana przez SQN Imaginatio zrobiła na mnie bardzo dobre wrażenie. Jest to świetna pozycja, by poznać te autorki, których utworów wcześniej się nie czytało, to również bardzo dobra okazja, by sięgnąć po teksty, których zwykle nie kojarzy się z daną pisarką. „Harda horda” to niezła pozycja, choć spora rozbieżność tematów wraz z dużą rozbieżnością stylów sprawiła, że dla mnie była to książka, do której ciężko było mi wrócić. Z drugiej strony, gdy już po nią sięgnęłam równie ciężko było mi ją odłożyć.

Recenzja powstała na potrzeby portalu Sztukater.