czwartek, 15 kwietnia 2021

Minas Warsaw

Autor: Magdalena Kozak
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Rok wydania: 2020

Mając w pamięci bardzo dobre wrażenia z lektury „Nocarza” Magdaleny Kozak, z przyjemnością, ale i sporymi oczekiwaniami sięgnęłam po jej najnowszą powieść. Spodziewałam się Urban Fantasy, gdzie pośród współczesnego świata – tytuł sugerował Warszawę pałętają się byty nierzeczywiste. „Minas Warsaw” w sporej mierze takie jest, choć nie zupełnie w sposób w jaki się spodziewałam.

Tym razem Magdalena Kozak porzuciła zupełnie wampiry znane z poprzednich powieści, tworząc świat będący mieszaniną współczesności i klasycznych realiów fantasy. Są w nim więc magowie i smoki, jest też rozkoszny Ameremon – wielki koci demon, będący jednym z członków, niezbędnej w klasycznej powieści fantastycznej, drużyny bohaterów. W fantastycznym świecie zanurzamy się w jakiś sposób podwójnie, gdyż z jednej strony jest on na bieżąco opisywany przez jednego z bohaterów, z drugiej zaś jego wpływ na powieściową rzeczywistość okazuje się nad wyraz realny.

Współczesność w „Minas Warsaw” to przede wszystkim postać Maćka, zwyczajnego administratora sieci komputerowych w miejskim urzędzie. Ma on nieszczęście, a może właśnie szczęście, znaleźć się w samym centrum wydarzeń, gdy na Pałacu Kultury i Nauki ląduje najprawdziwszy smok. Dość szybko jego losy splatają się z postacią Krzyśka – młodego agenta służb specjalnych, wysłanego z misją rozwiązania problemu.

Obaj bohaterowie skonstruowania są na zasadzie kontrastu. Sprawny i pewny siebie, ale obdarzony niezbyt bujną wyobraźnią Krzysiek jest dobrze zapowiadającym się agentem, przed którym kariera leży otworem. Maciek zaś to człowiek, którego określić można mianem nerda. Brak pewności siebie oraz wykonywanie pracy, której nie lubi rekompensuje sobie tworząc fantastyczne światy we własnej wyobraźni. W ramach podobnego kontrastu wykreowani zostali bohaterowie fantastycznego świata: Wędrowiec i Borosar, drobny złodziejaszek i nieudacznik oraz szef tajnych służb, niezwykle sprawny we władaniu bronią.

Bohaterowie to zdecydowanie mocny punkt opowieści, zwłaszcza gdy dodać Amaremona w roli etatowego pieszczocha. Kolejnym całkiem solidnym punktem jest fabuła i pomysł na to jak przenikają się światy. Wiążę się to oczywiście z kreacją rzeczywistości w „Minas Warsaw”, która tylko pozornie jest taka, jak ta nam znana. Niektóre sceny z kolei wydają się zupełnie z innej beczki. Taka zdała mi się scenka starcia bohaterów z grupką łysych chuliganów. Irytującym był też wątek warunkowania, przywodzący na myśl wspomnianego wcześniej „Nocarza”, choć nie zdziwiłoby mnie, gdyby posłużył za kanwę do rozwinięcia historii w kolejnym tomie.

Powieść czyta się bardzo dobrze, cechuje ją niezła dynamika, w której jednak nie zabrakło miejsca i czasu na wykreowanie i wyjaśnienie stworzonego świata. Język nie jest przesadnie skomplikowany, ale nie jest też rażąco prosty. Przewija się tu żargon typowy dla akcji w wykonaniu służb specjalnych, co nie dziwi, biorąc pod uwagę życiorys autorki. Na szczęście nie zdominował on powieści, nie przytłoczył wydarzeń i został podany tak, że jest zrozumiały, Pojawia się też tu nieco pojęć ściśle związanych z fantastyczną częścią świata, jednak ich znaczenia również bez problemu można się domyśleć.

„Minas Warsaw” to przyjemna lektura, przez którą mknie się szybko i sprawnie. Miejscami, zwłaszcza bliżej końca, zdarzały się pewne irytujące momenty, jednak nie rzutowały specjalnie na pozytywny odbiór całości. Magdalena Kozak po raz kolejny udowodniła, że świetnie jej wychodzi mieszanie światów i wprowadzanie do tego, który znamy elementów obcych i fantastycznych. 

Recenzja powstała na zlecenie portalu Sztukater.



środa, 24 lutego 2021

Krew. Medyczne i kulturowe aspekty na przestrzeni dziejów

 


Redakcja: Wojciech Ślusarczyk, Roksana Wilczyńska, Gabriela Frishke
Autorzy: Magdalena Białokur, Marek Białokur, Justyna Ewa Białowąs, Karolina Ekes, Paulina Ferenc, Monika Kubiak, Paula Malina, Jacek Meller, Paweł Mateusz Modrzyński, Marcin Piechocki, Stefan Piechocki, Ryszard Polak, Krzysztof Prętki, Danuta Rość, Marek Sikorski, Mateusz Szubert, Wojciech Ślusarczyk, Emilia Twarowska-Antczak, Beata Ucho-Żywica, Klaudia Walot, Anna Maria Wieczór, Radosława Wieczór, Jacek Woźny
Wydawnictwo: Episteme
Rok wydania: 2020

Krew – słowo, wobec którego mało kto pozostaje obojętnym. Ta burząca się w żyłach, czy ta rozlana przy skaleczeniu. Ta cieknąca z odniesionych ran i ta, którą przelać można w imię czegoś lub dla kogoś. Z tej wielowiekowej fascynacji krwią zrodziła się konferencja naukowa, która odbyła się wiosną 2019 roku w Bydgoszczy. Bezpośrednim skutkiem ten konferencji jest książka „Krew. Medyczne i kulturowe aspekty na przestrzeni dziejów”, w której zebrano referowane prace, odczytane na konferencji pod tym samym tytułem.

Temat książki jest bardzo szeroki. Od aspektów stricte medycznych, związanych z krwią pępowinową, czy angiografią, poprzez konotacje historyczne – tych jest w tej publikacji najwięcej, aż po kulturowe, które w moim odczuciu jedynie w minimalnym stopniu wyczerpały temat, jeśli chodzi o obecne postrzeganie krwi. Krew w religii została natomiast omówiona dość dokładnie, choć ten temat skupia się głównie wokół Chrześcijaństwa, Judaizmu i Islamu.

Z biologicznego i bioetycznego punktu widzenia poruszonych zostało raptem kilka tematów, z czego najciekawszym jest ten dotyczący angiografii autorstwa Danuty Rość, Anny Marii Wieczór i Radosława Wieczór. To najbardziej naukowa praca w tej publikacji, biorąc pod uwagę nauki ścisłe. Zarysowany został problem oraz możliwości ścieżek, gdzie szukać można by rozwiązań. W porównaniu z tą pracą, dwie pozostałe, ta dotycząca prawa do odmowy krwiolecznictwa i ta związana z krwią pępowinową, wypadają znacznie słabiej. Pierwsza z nich to dywagacje etyczne na temat etosu pracy lekarza, jego praw i obowiązków oraz praw i obowiązków pacjenta. Zabrakło mi tu jedynie jakiegoś podsumowania, gdyż tekst kończy się praktycznie bez żadnych wniosków. Druga sprawia wrażenie dość ogólnego i ogólnikowego spojrzenia na temat, bez poruszenia jakichkolwiek ciemniejszych stron procesu pobierania i przechowywania krwi pobranej z pępowiny przy urodzeniu. 

W historycznym ujęciu tematu krwi znajdziemy wiele różnych płaszczyzn, nad którymi pochylili się autorzy. Począwszy od pochówków megalitycznych, gdzie wykorzystywano ochrę – krew ziemi, w znaczeniu mocno symbolicznym. Następnie krążymy wokół historii medycyny, gdzie krew powoli przestaje być jednym z galenowskich płynów człowieka, a staje się medium transportującym tlen i składniki odżywcze. Przytoczona została, między innymi, postać Ludwika Hirszfelda i jego badania nad grupami krwi, które w istotny sposób zmieniły jej postrzegania. 

Dochodząc do czasów nam bliższych docieramy też do różnego sposobu wykorzystywania krwi w narracji społecznej. Od Józefa Piłsudskiego, w którego przemowach słowo „krew” pada bardzo często, zawsze by wywołać określony, zamierzony przez mówcę efekt. Poprzez prześladowania oparte o „złą krew”, czy to żydowską, czy znacznie bliżej – prawdziwie skażoną, gdy po raz pierwszy odkryto jej rolę w transmisji wirusa HIV. Taka krew służy jako piętno, naznaczenie ludzi innych niż reszta społeczeństwa.

W końcu dochodzimy do współczesności i tego jak odbieramy krew dzisiaj. Jej funkcjonowanie w świadomości społeczeństwa, ze specjalnym wyróżnieniem młodzieży. W tym aspekcie zabrakło mi jakiejś analizy tego jak krew wykorzystywana jest w popkulturze, zwłaszcza, że pojawia się bardzo często. Wspomnianych zostało raptem kilka najbardziej znanych utworów, z pominięciem wielu innych, które w znaczący sposób wpłynęły na to jak dziś krew prezentowana jest w muzyce, filmach, literaturze, czy grach.

W tak różnorodnej pracy ciężko o jedną ocenę dotyczącą języka jakim została napisana. Na uwagę zasługuje na pewno przystępność tekstów, które nawet jeśli dotyczą dość wąskiej i specjalistycznej dziedziny wiedzy, nie stanowią najmniejszych problemów w lekturze. W niektórych pracach czasem rozmywa się kompozycja, gdy po wstępie oraz szeregu przypadków na poparcie postawionej tezy, niknie gdzieś podsumowanie, upchnięte raptem w jeden niewielki akapit, często też pozbawione konkretnych wniosków.

„Krew. Medyczne i kulturowe aspekty na przestrzeni dziejów” to dość ciekawa publikacja, choć z pewnością nawet w jednej dziesiątej nie wyczerpuje tematu. To zbiór artykułów i prac naukowych, dotyczących krwi. Stosunkowo niewielkie wymiary – znajdziemy tu raptem szesnaście prac, co biorąc pod uwagę ogrom poruszanej tematyki siłą rzeczy wyklucza możliwość pełnego jej ujęcia. Jakościowo testy są różne, od całkiem sensownych i wnoszących coś ciekawego, po dość absurdalne, z których niewiele wynika. Nieco mnie rozczarowała ta książka, liczyłam na coś odrobię bardziej konkretnego, lepiej doprecyzowanego i bardziej dopracowanego, tworzącego całość. Niemniej jednak jest to dość interesująca pozycja a i wiedzy też znajdziemy tu nie mało.

Recenzja powstała na potrzeby portalu Sztukater.

poniedziałek, 15 lutego 2021

Śląski kopciuszek

 

Autor: Gabriela Anna Kańtor

Wydawnictwo: MG

Rok wydania: 2020


Pamiętając całkiem niezłe wrażenia z lektury „Ławeczki księżnej Daisy” po kolejną powieść Gabrieli Anny Kańtor sięgnęłam, może bez wielkiego entuzjazmu, ale z pełnym spokojem odnośnie tego, czego mogę się spodziewać. Oczekiwałam przyjemnej opowieści o autentycznej postaci, dość mocno opartej na historycznych źródłach, jednak pełną lekkiej swobody przyjemnie prowadzonej narracji. Dokładnie taka jest ta książka i mogę, co nie zdarza mi się często, z pełnym spokojem stwierdzić, że dostałam to, czego się spodziewałam.

Historia małej Joanny Gryzik jest prawdziwie baśniowa. Biedna półsierota porzucona przez matkę i oddana na wychowanie przyjaciółce, zdobywa serce starego magnata przemysłowego, który słynie w okolicy ze swej jawnie okazywanej mizantropii. Gdy po kilku latach bogaty Carl Godul umiera, swoją spadkobierczynią ogłasza dziewczynkę znikąd. Tym sposobem, mała Joanna staje się najbogatszym dzieckiem na Śląsku. Ta bajkowa opowieść jest o tyle niesamowita, że w sporej mierze jest autentyczna. Zarówno Carl, jak i Joanna żyli naprawdę w dynamicznie rozwijającym się   Górnym Śląsku.

Na ile prawdziwe są charaktery wykreowanych przez autorkę postaci można jedynie spekulować. Z jednej strony mamy dziewczynkę, która dobrym sercem zdobyła miłość starszego człowieka. Dziecko życzliwe światu, spokojne i inteligentne, stało się dla Carla pociechą na stare lata. Carl Godul z kolei pod niechętną światu powierzchownością (również fizyczną, na skutek napaści w młodości), skrywa w sobie prawdziwego humanistę. Biorąc pod uwagę fakt, że o jego pracy dla innych świadczą przede wszystkim czyny, których dowody można znaleźć w archiwach, nie wątpliwym jest jego podejście do pracowników w rozwijanych przez siebie interesach. Ci, pracując w interesach Godula, byli traktowani przyzwoicie. Lepiej opłacani, część wypłaty odbierając w produktach żywnościowych, z lepszą opieką i nadzieją na w miarę spokojną egzystencję. O tym, że system wprowadzony przez Carla nie był idealny, świadczyć może przypadek matki Joanny, która po śmierci męża pozostała bez środków do życia. 

Jaka naprawdę była relacja łącząca kilkuletnią dziewczynkę ze starszym, schorowanym i zgorzkniałym mężczyzną  ciężko się nawet domyślać. Czy mała Joanna była naprawdę tylko obcą dziewczynką, przypadkowo zbłąkaną w jego progach, czy może była w jakiś sposób z nim spokrewniona, nie sposób zawyrokować. Z jednej strony opowieść przytoczona przez Gabrielę Annę Kańtor jest wręcz naiwnie wyidealizowana, z drugiej zaś, w życiu zdarzają się i dziwniejsze rzeczy, więc nie można jej automatycznie skreślić. Sytuacji nie ułatwia fakt, że Carl Godul zadbał o to, by być pamiętanym przede wszystkim z tego co zrobił i czego dokonał, a nie z tego jakim był człowiekiem.

Powieść czyta się bardzo przyjemnie. Autorka posługuje się przystępnym językiem, którym w plastyczny sposób kreuje obraz rozwijającego się Górnego Śląska. Równie trafnie oddaje emocje z jakimi zmaga się Carl Godul. Jego samotność, zniechęcenie do ludzi oraz wzbudzoną dziecięcym uśmiechem nadzieję i chęć do życia. Miejscami styl staje się nieco kronikarski, co niekoniecznie musi się podobać, gdy ktoś woli galopujące tempo akcji oraz pełne ekspresji dialogi.

„Śląski Kopciuszek” to całkiem przyjemna bajka. O tyle ciekawa, że oparta o autentyczne postacie. To nieśpieszna opowieść o nadziei i niezwykłej więzi, jaka narodzić się może między starszym mężczyzną a małą dziewczynką. Nie sposób oprzeć się wrażeniu, że Carl jest dla Joanny kochającym dziadkiem, dbającym o to, by niczego jej w życiu nie zabrakło. To w końcu ciekawy fragment historii i obyczajowości Górnego Śląska z początku dziewiętnastego wieku.

Recenzja powstała na potrzeby portalu Sztukater.

czwartek, 11 lutego 2021

Jestem leworęczny i co mi zrobisz?

 


Autor: Michel Piquemal

Ilustracje: Jacques Azam

Tytuł oryginału: Je suis gaucher… Et alors?

Tłumaczenie: Joanna Kuhn

Wydawnictwo: Nasza księgarnia

Rok wydania: 2020


Książka Michela Piquemala „Jestem leworęczny i co mi zrobisz?” od początku przykuła moją uwagę. Zachęciła mnie forma i treść – pełna zabawnych ilustracji, przeznaczona dla dzieci opowieść o tym, że bycie leworęcznym jest czymś zupełnie normalnym wydała mi się na tyle interesująca, że miałam ochotę ją poznać. Dość szybko nadarzyła się okazja i książka zawitała w mojej biblioteczce, gdzie nie czekała zbyt długo na swoją kolej.

Tym, co jest bardzo ważne, jest fakt, że Michel Piqueman jest osobą leworęczną. Więc z jednej strony doskonale zdaje sobie sprawę z tego, jak wygląda codzienność mańkuta, z drugiej zaś pokusił się o znalezienie wielu ciekawostek oraz informacji naukowych na temat leworęczności. 

To książka, która spełnia kilka funkcji. Po pierwsze jest przeznaczona dla dzieci, szczególnie tych leworęcznych, dlatego wiele miejsca poświęcono w niej tłumaczeniu, że bycie innym, nie jest niczym złym, jest po prostu byciem odmiennym. Są tu frazy i zdania, które w jakimś stopniu mogą pomóc młodemu człowiekowi w akceptacji tego kim jest i zrozumieniu, co z tego wynika. Jednak to nie jest książka przeznaczona jedynie dla leworęcznych dzieci. Dzięki niej, te będące praworęcznymi mogą dowiedzieć się więcej i zrozumieć swoich innych kolegów. To stanowi o bardzo dużym walorze wychowawczym książki „Jestem leworęczny i co mi zrobisz?”.

Autor kieruje swoje dzieło jednak nie tylko do dzieci, może ono służyć jako pomoc skierowana do rodziców, w której znajdą informację na co zwrócić uwagę i czego dopilnować, gdy ma się w domu dziecko leworęczne. Również osoby zawodowo zajmujące się pracą z dziećmi mogą z niej skorzystać, tym bardziej, że jest (jak na książkę dla dzieci) opatrzona dość bogatą bibliografią.

Książka posiada jednak nie tylko aspekt wychowawczy, oprócz niego znajdziemy tu sporo walorów edukacyjnych. Dowiemy się o tym, jak traktowano osoby leworęczne dawniej oraz jak (nawet współcześnie) reagują na nie rozmaite kultury. Obok takich ciekawostek antropologicznych, znajdziemy tu również interesujące informacje z nauk przyrodniczych, gdyż autor skupił tu wszelkie naukowe rozważania na temat przyczyn leworęczności.

Graficznie „Jestem leworęczny i co mi zrobisz?” broni się bardzo dobrze. Ilustracje Jacquesa Azama są kolorowe, zabawne i wyraziste. Często okraszone dymkiem z tekstem, z którego wynika ich humorystyczny charakter. Rysunki są nieco karykaturalne i przerysowane, ale w pewnym sensie, takie mają szansę lepiej trafić do młodego odbiorcy. Silne podkreślenie znaczenia lewej lub prawej ręki jest tu bardzo pomocne.

Język książki również nie pozostawia zbyt wiele do życzenia. Zdania są stosunkowo proste, bez nadmiernie przekombinowanej składni, dzięki czemu są bardzo łatwe w odbiorze. Znajdziemy tu sporo trudniejszych słów, jednak do każdego z nich dodano definicję w słowniczku załączonym na końcu. Dzięki temu, dziecko nie tylko dowie się czegoś nowego, ale również będzie mogło wzbogacić słownictwo.

„Jestem leworęczny i co mi zrobisz?” to bardzo interesująca i ważna pozycja na rynku książek dla dzieci. Z pewnością z chęcią zapoznają się z nią osoby leworęczne, zarówno te już dorosłe, jak i młodzi czytelnicy. Publikacja świetnie sprawdzi się również jako podstawa do warsztatów, w których można wytłumaczyć grupie dzieci, że nie ma znaczenia, w której ręce się trzymają długopis. To w końcu całkiem przyjemna i zabawna lektura, znajdziemy w niej wiele interesujących informacji skupionych wokół trudów życia osoby leworęcznej w czasach dawniejszych i współcześnie.


Recenzja powstała na potrzeby portalu Sztukater.

wtorek, 9 lutego 2021

O hultajach, wiedźmach i wszetecznicach

 

Autor: Bohdan Baranowski

Wydawnictwo: Replika

Rok wydania: 2020


Zmarły na początku lat dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku Bohdan Baranowski był uznanym profesorem uniwersyteckim i historykiem. Miał spory wkład w popularyzacji wiedzy z historii Polski, gdyż napisał kilkadziesiąt książek i publikacji naukowych. W tym roku nakładem wydawnictwa Replika zaczęły ukazywać się wznowienia jego dzieł. Trzecią, po Pożegnaniu z diabłem i czarownicą” oraz „W kręgu upiorów i wilkołaków”, książką, która ukazała się nakładem tej oficyny jest „O hultajach, wiedźmach i wszetecznicach”. Podobnie jak dwie poprzednie ta książka chodziła za mną od jakiegoś czasu i gdy w końcu udało mi się ją dorwać, przeczytałam ją z wielką przyjemnością, by upewnić się, że czas polować na pozostałe publikacje Bohdana Baranowskiego.

Autor skupia się wokół obyczajów panujących pod koniec wieku XVI, w całym wieku XVII oraz w początkowych okresie wieku XVIII. Skupia się również w ściśle określonym rejonie geograficznym, gdzieś między Wartą, Prosną, Bzurą a Pilicą, czyli na ziemiach należących do dawnych województw: łęczyckiego, sieradzkiego, ziemi wieluńskiej oraz wschodniej części kaliskiego. Takie ograniczenie regionalne ma ścisłe uzasadnienie, gdyż autor w opisie obyczajów mieszkańców tych ziem, jako materiału źródłowego użył ocalałych z tamtych lat zapisków sądów funkcjonujących w tym rejonie.

Ponieważ książka oparta jest o zapiski sądowe, nic więc dziwnego, że skupiona jest na obyczajowości związanej z konfliktami prawnymi. Znajdziemy tu trzy główne grupy: Hultajów, Wiedźmy i Wszetecznice. Pierwsi z nich, to ci, którzy wyszli spod jurysdykcji panów feudalnych i prowadzą mniej lub bardziej swobodny żywot. To zarówno chłopi, którym sprzykrzyła się pańszczyzna, jak i wszelkiej maści awanturnicy, z dezerterami i zdemobilizowanymi żołnierzami na czele. W przypadku wiedźm bohaterkami są kobiety oskarżone o czary, podczas gdy rozdziały skupiające się wokół wszetecznic, jak można się domyślać poruszają nieuregulowany temat wszelkiej maści ladacznic i lupanarów.

W książce znajdziemy informacje wprost zaczerpnięte ze źródeł i autor niejednokrotnie przytacza zapisy z akt sądów miejskich, by zarysować ogólny obraz sytuacji. Jednak Bohdan Baranowski nie ogranicza się jedynie do przytaczania i interpretacji akt prowadzonych spraw. W książce znajdziemy znacznie szersze spojrzenie na warunki życia w opisywanych czasach. Dzięki temu możemy wyrobić sobie możliwie pełny obraz sytuacji. Polskę spustoszoną przez kolejne wojny, gdzie głód często zagląda w oczy najbiedniejszym, gdzie ci którzy nie mają nic, najłatwiej mogą stracić wszystko, bogacze sukcesywnie stają się jeszcze bogatsi, zaś kościół robi wszystko by jak najsilniej utrzymać się przy władzy.

Książkę Bohdana Baranowskiego czyta się bardzo dobrze. Autora charakteryzuje lekkie pióro i precyzyjnie formułowane treści. W połączeniu z talentem narracyjnym sprawia to, że od książki trudno się oderwać. Jedynym niesmakiem z jakim się spotkałam w czasie lektury są liczne przeoczone literówki. Miejscami wygląda to bardzo źle, gdyż często są to błędy, które wykrywa każdy program z autokorektą. I choć w stopce znajdziemy nazwisko osoby odpowiedzialnej za dopracowanie tekstu i usunięcie z niego wszelkich tego typu niedoróbek, to można odnieść wrażenie, że korekta językowa nie była przeprowadzona zbyt wnikliwie.

„O hultajach, wiedźmach i wszetecznicach” to świetny obraz niewielkiego społeczeństwa skupionego wokół wiosek i niezbyt dużych miasteczek, gdzieś pomiędzy współczesnymi  województwami: łódzkim, świętokrzyskim, mazowieckim i wielkopolskim. To przystępnie napisana rozprawka dotycząca historii zwykłych obywateli. To w końcu wgląd w aparat prawny funkcjonujący w tamtych czasach. Jest to książka, którą szczerze mogę polecić, sama zaś w najbliższym czasie, zapewne sięgnę po inne książki autora.

Recenzja powstała na potrzeby portalu Sztukater.

niedziela, 7 lutego 2021

30 znikających trampolin

 

Autor: Dorota Kassjanowicz

Ilustracje: Paulina Daniluk

Wydawnictwo: Albus

Rok wydania: 2020


Do sięgnięcia po „30 znikających trampolin” Doroty Kassjanowicz skusiła mnie koncepcja książki. Jedno wydarzenie opowiedziane na trzydzieści różnych sposobów, pozwalających na zaprezentowanie rozmaitych stylów i perspektyw to coś czemu trudno mi było się oprzeć. Fakt, że jest to książka przeznaczona dla dzieci również był kuszący, ponieważ nadał jej dodatkowego znaczenia edukacyjnego i można ją wykorzystać do wielu ciekawych rozmów z dziećmi.

Autorka nie ukrywa, że inspiracją dla niej jest książka „Ćwiczenia stylistyczne” Raymonda Queneau, w której błahe wydarzenie zostało przedstawione na prawie sto sposobów. Dorota Kassjanowicz posłużyła się raptem trzydziestoma wersjami opowieści, ale to wciąż jest bardzo dużo i dało jej ogromne pole do zaprezentowanie tego samego w rozmaity sposób.

Gdy Zuzia i Łukasz – bliźniacy wracają z mamą do domu po intensywnie spędzonym dniu, w domu czeka na nich tata z pizzą oraz trampolina, którą dzieci dostały od rodziców na urodziny przed tygodniem. Jednak w domu okazuje się, że trampolina zniknęła i nie ma jej tam gdzie być powinna. Zguba dość szybko się odnajduje, a tata, który przebywał w domu, gdy młodzi z mamą oddawali się sobotnim rozrywkom, szybko wyjaśnia co się wydarzyło.

Wersje historii w „30 znikających trampolinach” możemy podzielić na kilka grup. W pierwszej znajdą się te, które opisują to samo wydarzenie prozą, ale różne są postaci narratora. Mamy więc historię z perspektywy Łukasza, Zuzi, mamy, taty, a także sąsiadki. To opowieści najmniej różniące się językowo, choć i tu wyraźnie zostały zaprezentowane różnice w sposobie myślenia i wyrażania się narratorów. 

Kolejną grupą są opowieści prozą opisane w różny sposób – jest więc wersja optymistyczna, jest pesymistyczna. Znajdziemy tu również między innymi: historię futurystyczną, baśniową, straszną,  zdrobniałą, czy byle jaką. Tu występują ogromne różnice w zastosowanych środkach stylistycznych oraz w wykorzystanym słownictwie. Często sposób opowiadania w jakimś sensie rzutuje też na samo wydarzenie, w wersji futurystycznej nie brakuje słowotwórstwa typowego dla prozy fantastyczno-naukowej. Wariant baśniowy zaś to przygody księcia Łukasza i księżniczki Zuzanny. Każda z tych wersji inaczej oddziałuje na odbiorcę, wprowadzając go w nieco inny nastrój.

W końcu, najciekawsza grupa, to ta, gdzie zabawa polega nie tylko na zmianie stylu opowieści, ale też na zmianie formy. Są tu więc limeryki, jest piosenka. Znajdziemy tu również scenariusz filmowy, news z gazety, czy wymianę SMSów między Łukaszem i kolegą, oraz między Zuzią i koleżanką. Rozmaitość form również wpływa na samą opowieść. Jest więc lakoniczna, pełna skrótowców rozmowa złożona z wiadomości między chłopcami. Jest też pełna sensacyjnych sformułowań relacja w prasie okraszona licznymi, coraz mniej widocznymi sprostowaniami. Jest tu kilka wersji, gdzie całą opowieść zamknięto w pięciu wersach limeryku lub ubrano rytmicznie w słowa piosenki.

„30 znikających trampolin” to książka nad wyraz interesująca, która może posłużyć do rozmowy o tym, jak ważny jest język jakim się posługujemy. Dzięki której wyraźnie widać jak bardzo różne mogą być relacje rozmaitych osób z tego samego wydarzenia, w którym każde z zainteresowanych wzięło przecież udział. Zaadresowanie tego typu pozycji do dzieci, uważam za strzał w dziesiątkę, gdyż te, jako z natury znacznie mniej empatyczne od dorosłych, mogą sobie uświadomić ogrom różnic w postrzeganiu świata przez różne osoby. To w końcu zachwycająca zabawa formą i stylem, która spodoba się nie tylko dzieciom, bo i dorosłym pozwala uświadomić, jak bardzo słowa rządzą relacją i jak kluczowy jest ich dobór, gdy chcemy coś przekazać w odpowiedni sposób. 

Recenzja powstała na zlecenie portalu Sztukater.


piątek, 5 lutego 2021

Starsza pani znika

 

Autor: Ethel Lina White
Tytuł oryginału: The wheel spins
Tłumaczenie: Jan Stanisław Zaus
Rok wydania: 2020
Wydawnictwo: MG

Ethel Lina White była autorką powieści kryminalnych i choć dzisiaj nie dorównuje sławie jaka otacza Agathę Christe, nie oznacza to, że nie warto zapoznać się z jej twórczością. Wydawnictwo MG wydało właśnie najsłynniejszą powieść autorki „Starsza pani znika”, która od początku wzbudziła moje zaciekawienie. Wreszcie udało mi się po nią sięgnąć i muszę przyznać, że dokładnie czegoś takiego oczekiwałam,  a proza brytyjskiej pisarki jest dokładnie tym, czego można się spodziewać po kryminale napisanym w latach trzydziestych ubiegłego wieku.

Zdecydowanie większa część opowieści rozgrywa się w pociągu sunącym gdzieś po południowej Europie, w drodze do Triestu. To tu, trafiła młoda, beztroska i wyraźnie „nowoczesna” dziewczyna, której brakuje typowej angielskiej solidarności. Iris Carr, pożegnawszy swoich przyjaciół dzień wcześniej wraca do domu po udanych wakacjach. W pociągu spotyka sympatyczną, typową angielką, pannę Froy,  z którą, niejako z musu, nawiązuję niezobowiązującą rozmowę. Iris niezbyt zachwycona wymuszonym towarzystwem usypia, by po przebudzeniu stwierdzić, że nie tylko nigdzie nie widać panny Froy, ale też pozostali podróżni z przedziału zaprzeczają w ogóle jej istnieniu. Nie darząc starszej panny sympatią, Iris mimo wszystko postanawia ją odszukać, gdyż w grę wchodzi nie tylko tajemnica, ale też pewność własnych zmysłów młodej dziewczyny.

„Starsza pani znika” to powieść z pogranicza klasycznego kryminału a psychologicznej zagadki, gdzie przez pewien czas czytelnik również nie może mieć pewności, czy opisane wydarzenia miały miejsce naprawdę, czy są tylko iluzją widzianą przez zmęczoną dziewczynę po udarze słonecznym. Gdy wszystkie tropy wiodące do istnienia panny Froy rozpływają się w niebycie, nie tylko bohaterka zaczyna wątpić, w to co widziała. Intryga, choć pozornie nie ma sensu z każdym odkrytym elementem zaczyna się coraz bardziej wyjaśniać.

Powieść Ethel Liny White to również solidna konfrontacja różnych życiowych postaw. Z jednej strony mamy egoistyczną Iris, która nie przejmując się otoczeniem, zawsze robi to na co ma ochotę. Nie obchodzą jej inni ludzie i ich problemy, skupia się tylko na tym, co jej dotyczy nie wnikając w cudzą prywatność i nie snując domysłów czy plotek. Po drugiej stronie mamy przedstawione panny Flood-Porter, będące typowymi przedstawicielkami brytyjskiej klasy średniej. Z jednej strony starają się nie wtrącać ani nie narzucać innym, z drugiej zaś z chorobliwą wręcz ciekawością snują domysły na temat prywatnego życia innych, zawsze gotowe do surowej jego oceny. Połączone jest to z wnikliwym zainteresowaniem okazywanym spotkanym rodakom i narzucającym się wręcz towarzystwem. Autorka porównując obie postawy wyraźnie wytyka ich przywary, znajdując w nich również pozytywne strony.

Powieść czyta się wyśmienicie, stany emocjonalne Iris oraz innych bohaterów zostały oddane bardzo dobrze. Właściwa akcja powieści rozgrywa się w przeciągu kilku godzin spędzonych w pociągu, nie można jednak powiedzieć, by wiało nudą. Kolejno odkrywane informacje i przemyślenia powoli wiodą do rozwiązania nie tylko tajemniczego zniknięcia, ale i jego motywu. Z początku wydarzenia śledzimy z perspektywy Iris, z czasem jednak poznajemy też punkty widzenia innych, zaangażowanych w sytuację osób.

„Starsza pani znika” to przyjemna lektura. Zgrabnie poprowadzony wątek kryminalny oraz ciekawy obraz postaci to najmocniejsze strony opowieści. To kryminał o tyle nietypowy, że nie znajdziemy tu powoli odkrywanych nowych faktów, wciąż analizując tę samą sytuację z perspektywy różnych osób. To w końcu interesujące studium tego, jak łatwo można zmanipulować innych, by osiągnąć swój cel i jak niewiele trzeba, by zacząć wątpić we własne zmysły.

Recenzja powstała na potrzeby portalu Sztukater.


środa, 3 lutego 2021

Podsumowanie stycznia

Styczeń okazał się całkiem ładnym początkiem czytelniczego roku. Dokończyłam dwie zalegające recenzentki i nie brałam nowych w tym miesiącu, w związku z czym mogłam się skupić na lekturze tego, co mam w domu. Ogólny plan jest taki, by przyhamować nieco z recenzentkami, gdyż mam zbyt wiele ciekawych rzeczy u siebie, by męczyć się z tymi mniej ciekawymi. Udało się przeczytać dziesięć (no dobra dziewięć) książek, w tym tylko jedną dziecięcą i jeden album, w którym stron było bardzo dużo, pięknych zdjęć jeszcze więcej, ale treści dość skromnie. Postanowiłam też do bilansu miesięcznego doliczyć filmy i seriale, gdyż tych też jest mnóstwo takich, które mam zamiar obejrzeć, a wciąż brakuje czasu i motywacji. Plan mówi o dwóch filmach w tygodniu, zobaczymy jak wyjdzie z realizacją. Tyle w treści, czas na obrazy.


Licząc od dołu mamy:

Co budują zwierzęta Emilia Dziubak  To jedna z tych autorek, których książki dla dzieci biorę w ciemno i zdecydowanie się nie zawiodłam, pięknie narysowana i pełna ciekawej treści. 

Bieszczadzcy mocarze Mateusz Matysiak Przepiękna pozycja pełna zdjęć fauny Bieszczad. Treść nieco pozostawia do życzenia - jest mocno chaotyczna, ale nie ukrywajmy, tego typu książki raczej się ogląda, niż czyta

Wyraz uczuć u człowieka i zwierząt Karol Darwin - Niezwykle ciekawie czyta się książkę naukową wydaną tak dawno temu. 

Stróże i Stróże. Brudnopis boga Jakub Ćwiek - Uniwersum, jakie autor stworzył na potrzeby Kłamcy uważam za jedno z ciekawszych w polskiej fantastyce, gdy dodać do tego mnogość popkulturowych nawiązań i specyficzny dla autora humor robi się całkiem przyjemnie. Drugi tom jest znacznie poważniejszy niż pierwszy.

Niedźwiedzica z Baligrodu Marcin Szumowski - Opowieści z bieszczadzkich lasów, głównie skupione wokół żyjących tam zwierząt. To lektura przyjemna i zachwycająca.

Północ i południe Elizabeth Gaskell Opowieść o kontrastach w czasie rewolucji przemysłowej w Anglii z obowiązkowym wątkiem miłosnym w tle.

Imperium Alberto Angela - Świetnie wspominam Jeden dzień w starożytnym Rzymie tego autora, Ta książka również jest kopalnią informacji i ciekawostek ubranych w bardzo przystępny sposób.

Księga magii antologia - ta pozycja nie załapała się na zdjęciu, gdyż już ma nowego właściciela za sprawą WOŚPowych aukcji. Lektura nie zachwyciła, ale i nie zawiodła.

To w sumie dobra miejsce, by podsumować bilans WOŚPowych aukcji wystawionych przeze mnie. Pewne wyniki mnie zaskoczyły dość mocno, ale cieszy mnie niezmiernie, że udało się zebrać kwotę 2608,55 na konto WOŚP. Smuci jedynie, że dwie osoby wciąż zalegają z wpłatą (jeszcze 92 złote) :(. Moje zakupy wciąż pozostają kwestią otwartą, więc podsumowania od tej strony póki co nie mam. 

A przechodząc do filmów. Udało się obejrzeć siedem tytułów i rozpocząć jeden serial, którego kończyć nie będę, dlatego wrzucam go do zestawienia.



Dora i miasto złota - obejrzany z dziećmi, całkiem zabawny, ot typowa rodzinna rozrywka, nie zachwyca, ale i nie męczy.

Życie za życie - ciekawa opowieść o karze śmierci ze świetnym duetem w postaci Kate Winslet i Kevina Spacey, kupiony na WOŚP

Grand Budapest Hotel - kolejny zakup na WOŚP, wzięty zupełnie w ciemno, zachwycił mnie całkowicie. Szalony, kolorowy i niezwykły.

Czarownica. Bajka ludowa z Nowej Anglii - Dosłowność zakończenia do moim zdaniem główny minus filmu. Gdyby zostawić go niedopowiedzianym byłby znacznie ciekawszy.

Z dala o zgiełku - Ekranizacja powieści Thomasa Hardy'ego to pięknie zrealizowana opowieść o tym, że z miłością bywa trudno zwłaszcza, gdy w grę wchodzą konwenanse.

Psy 3 - Spodziewałam się czegoś gorszego, ot całkiem udana kontynuacja, choć scena wielkiej obławy na samym końcu nieco bawi.

Wszyscy moi przyjaciele nie żyją - Lubię czarne komedie, ale muszą być zrobione dobrze. Tu jest chaos i bezsens, nie wiem czemu niektórzy aż tak bardzo się tym zachwycają.

Wielka - Serial, który mi polecono jak zabawną satyrę na carski dwór za czasów Katarzyny Wielkiej, cóż. mnie nie bawił, satyra jest ordynarna i grubo ciosana, zmieniając się w festiwal wulgarności i głupoty. Postacie karykaturalnie przerysowane aż poza granice dobrego smaku. Zdecydowanie nie mój klimat, odpuściłam po trzecim z dziesięciu odcinków.

piątek, 29 stycznia 2021

Kury. Czyli krótka historia o wspólnocie

 


Autor: Laurent Cardon
Tytuł oryginału: S’unir c’eest se melanger: une historie de poules
Tłumaczenie: Tadeusz Swoboda
Wydawnictwo: Adamada
Rok wydania: 2020

Do sięgnięcia po książkę gdańskiego wydawnictwa Adamada skłoniły mnie dwie rzeczy. Po pierwsze dobre wrażenie, jakie zostawiła u mnie ta niewielka oficyna wydawnicza, jeśli chodzi o dobór lektur dla dzieci, a po drugie sama książka. „Kury. Czyli krótka historia o wspólnocie” Laurenta Cardona zapowiadały się wyjątkowo interesująco, sugerując, że pod postacią prostej i zabawnej opowieści dla dzieci zawarto pewne prawdy o świecie.

Gdy na podwórku w niewyjaśnionych okolicznościach zaginął biały kogut Marcel oraz brązowa kura Gertruda pozostałe ptaki czują się w obowiązku, by coś zrobić by odnaleźć zaginionych. Ptaki dyskutują, kłócą się i rozpatrują wszelkie możliwe posunięcia. Analizują sprawę aż do przesady, zanim zadecydują się działać. Jednak od decyzji o działaniu, do samego działania droga wcale nie jest prosta ani tym bardziej krótka. Dość szybko okazuje się, że zgoda między białymi, czarnymi i rudymi kurami wcale nie jest taka pewna i trwała jak można by przypuszczać.

Laurent Cardon poświęcił swoją książkę kurom, znajdując z nich idealną alegorię dla ludzi i ludzkiego społeczeństwa. Czytając opowieść o podejmowaniu działań, nie sposób oprzeć się wrażeniu, że oglądamy nie tyle kury, co grupy ludzi, próbujących się zjednoczyć w sprawie, która ich w jakiś sposób poruszyła. I którzy z jednej strony chcą działać i czują ogromną potrzebę działania, z drugiej zaś gubią się w szczegółach. Rozmywa się odpowiedzialność, wśród kłótni zaś niknie prawdziwy sens. A cała energia niezbędna do podjęcia działania zostaje zmarnotrawiona na waśnie, przepychanki i próby postawienia na swoim. Alegoria ta stanowi o największej sile „Kur”, gdyż znacznie łatwiej jest młodemu czytelnikowi przyjąć opowieść o zwierzętach, niż bliższą prawdy historię, w której to ludzie byliby zaangażowani.

„Kury” zostały przez Laurenta Cardona nie tylko napisane, ale również narysowane. Ilustracje są duże – format książki również nie należy do małych – i przepełnione kurami: brązowymi, białymi i czarnymi. Poza tymi kolorami na ilustracjach znajdziemy jeszcze jedynie nieco czerwieni i żółci zdobiących kurze dzioby, grzebienie i dzwonki. Tła są kremowe i praktycznie puste, dzięki czemu możemy skupić się na tym, co najważniejsze w tej opowieści. Na kurach i tym, jak bardzo dzielą się między sobą, pomimo tego, że próbują działać razem. Ich rozdział, również w wersji graficznej jest wyraźny i prawie niezakłócony.

„Kury” czyta się bardzo dobrze. Nie znajdziemy tu wiele treści, tyle samo dzieje się na ilustracjach ile zostało opisane w krótkich zdaniach im towarzyszących. Słownictwo jest proste i zrozumiałe, co w połączeniu ze sporą czcionką z pewnością predysponuję tę książkę jako lekturę dla dzieci uczących się czytać. Autorowi udała się rzadka sztuka, gdyż dzięki lakonicznemu przekazowi i oszczędności w słowach przekazał maksimum treści, pozwalając nie tylko wyciągać wnioski i przenosić je na nasze, ludzkie realia, ale też snuć domysły, co było dalej.  Puenta opowieści zaskakuje, stając się jednocześnie idealnym domknięciem krótkiej historii o wspólnocie.

„Kury” to bardzo dobra książka dla dzieci. Z jednej strony zabawna i atrakcyjna wizualnie, z drugiej zaś niesie ze sobą ogromną porcję, dobrze i przystępnie opakowanej wiedzy o świecie. Przekazuje młodemu czytelnikowi niełatwe zawiłości funkcjonowania społeczeństwa, pozwalając mu na samodzielne wyciągnięcie wniosków, dotyczących postępowania tytułowych kur i jego skutków. Puenta opowieści zaskakuje, stając się jednocześnie idealnym domknięciem krótkiej historii o wspólnocie. To jedna z takich książek, które szczerze mogę polecić nie tylko młodym czytelnikom, ale i rodzicom, gdyż lektura sprawia wiele przyjemności.

Recenzja powstała na potrzeby portalu Sztukater.


środa, 27 stycznia 2021

Operacja "Tranzyt"/Batalion aniołów

 


Autor: Boris Akunin

Cykl: Bruderszaft ze śmiercią. Tom IX i X

Tytuł oryginału: Oперацuя "Траиэм", Бамалъон ангелoв

Tłumaczenie: Piotr Fast

Wydawnictwo: Replika

Rok wydania: 2018


„Operacja „Tranzyt”” i „Batalion aniołów” to dwa ostatnie tomy osadzonego w realiach I Wojny Światowej cyklu „Bruderszaft ze śmiercią” Borisa Akunina. Podobnie jak poprzednich osiem części, te dwie w Polsce również ukazały się w ramach jednego tomu. Tu jednak oprócz dwóch opowieści zawarty został również „Epilog” związany z zawieszeniem broni między Rosją a Niemcami. 

Cykl „Bruderszaft ze śmiercią” prowadzi czytelników przez całą I Wojną Światową skupioną wokół działań niemieckich i rosyjskich. Tu również poznajemy kolejne oblicza zmieniającej się Europy, gdy do toczących się działań wojennych dochodzi ogień rewolucji ludowej. „Operacja „Tranzyt”” skupia się wokół transferu ważnego bolszewickiego przywódcy zwanego Staruszkiem, lub Łysym, w którym bez problemu domyśleć się można postaci Lenina. Ta opowieść to ostatnia z przedstawionych misji Josefa von Teofelsa, gdyż obecność Lenina po rosyjskiej stronie granicy uznano za korzystną dla Niemców. Z tej perspektywy Zepp ogląda postępującą rewolucję proletariuszy, która budzi w nim bardzo nieprzyjemne przeczucia.

Ostania opowieść to „Batalion aniołów” i jest to kolejnea, mało znana, karta z historii I Wojny Światowej. Aleksiej Romanow po zmianach związanych z dojściem bolszewików do władzy został oddelegowany jako instruktor do szturmowego batalionu śmierci, eksperymentalnej jednostki uderzeniowej złożonej z samych ochotniczek. Udział żeńskiego oddziału w wojnie miał głównie cel propagandowy, gdy wskutek porewolucyjnych zmian dochodzi do całkowitego rozprzężenia dyscypliny wojskowej. Romanow pomimo początkowej niechęci podejmuje się wykonania zadania, tak jak zawsze – w stu procentach.

Ostatni epizod to zaledwie kilkustronicowy epilog, w którym choć nie padają żadne nazwiska, to jednak domyślamy się, że doszło w nim do spotkania między Zeppem a Aloszą. Wyraźnie widać tu, jak bardzo zmieniły się losy obydwu, w jakim stopniu zastali przemieleni przez wojenną i rewolucyjną machinę. To nieco smutne podsumowanie całej dziesięcioodcinkowej historii, w której mogliśmy podziwiać niezwykłą zręczność asa niemieckiego wywiadu i przenikliwość jego przeciwnika. Faktyczny finał losów tych dwojga wydaje się być nieco rozczarowujący, niemniej jednak jest idealnie wpisany w kontekst całej historii i w realia wydarzeń, wokół których Boris Akunin utrzymał „Bruderszaft ze śmiercią”.

Lektura ostatnich dwóch części jest równie przyjemna co poprzednie. Porywająca fabuła i ciekawe epizody historii opakowane zostały w bardzo dobry sposób. Książkę czyta się szybko i ciężko się od niej oderwać, jest napisana przyjemnym, lekkostrawnym językiem. W przeciwieństwie do poprzednich części, tu w obydwu opowiadaniach, a już w „Batalionie aniołów” jest to nad wyraz czytelne, autorowi udało się zawrzeć w opowieści jakiś mrok. Przeczucie wiszących nad oboma narodami zmian, doprowadzających do całkowitego przetasowania sił w środkowej Europie.

W pewnym sensie lektura ostatniej księgi „Bruderszaftu ze śmiercią” rozczarowuje. Liczyłam na kolejne, po „Żadnych świętości” starcie między Aleksiejem Romanowem a Zeppem, doprowadzające do jednoznacznego zwycięstwa któregoś z nich. Kolejnego pojedynku tu nie uświadczymy, znajdziemy tu natomiast postępujący chaos związany z rewolucją. Tak jak w poprzednich tomach, również tu roi się od zdjęć i rycin, te pierwsze są jak zawsze interesujące, drugie zaś oddają ducha niemego filmu utrzymanego w tym cyklu. Jako zakończenie opowieści o I Wojnie Światowej książka sprawdza się doskonale. I choć ciężko mówić o przyjemności po zakończeniu lektury – nastrój jest zdecydowanie bardziej melancholijny, to jednak uznaję ją za w pełni satysfakcjonującą.

Recenzja powstała na potrzeby portalu Sztukater.

wtorek, 26 stycznia 2021

"Maria", Maria.../Żadnych świętości

 

Autor: Boris Akunin
Cykl: Bruderszaft ze śmiercią. Tom VII i VIII
Tytuł oryginału: „Mapuя", Mapuя. Huчeгo cвяmoгo
Wydawnictwo: Replika
Rok wydania: 2017

Cykl „Bruderszaft ze śmiercią” Borisa Akunina składa się w całości z dziesięciu odcinków, u nas wydanych w pięciu dwutomowych księgach. Opowieść o niemieckim wywiadzie i rosyjskim kontrwywiadzie snuta jest od początków pierwszej wojny światowej, aż do jej zakończenia. Tomy siódmy i ósmy rozgrywają się w roku 1916 i skupiają wokół dwóch technologii wykorzystywanych w działaniach wojennych. „„Maria”, Maria…” to opowieść o siłach morskich i flocie wojennej, zaś w opowieści „Żadnych świętości” znajdziemy się na pokładzie carskiego pociągu. To również kolejne spotkanie z Aleksiejem Romanowem i Josefem von Teofelsem.

Podobnie jak w poprzednich tomach, tak i tu autor konsekwentnie oscyluje wokół niemego filmu. Liczne zdjęcia, oraz przerywniki, pisane jak te w niemym kinie, a także wspomniany podkład muzyczny podkreślają multimedialny (w sensie początku dwudziestego wieku) charakter opowieści. Obydwa teksty opatrzone zostały zbiorem zdjęć, ukazujących nie tylko poruszaną tematykę: okręty wojenne i pociągi, ale również kulisy życia w Sewastopolu i okoliczności podróży carskiego dworu.

„„Maria”, Maria...” to epizod z działalności Josefa von Teofelsa i przeprowadzona przez niego akcja dywersyjna na rosyjskiej flocie czarnomorskiej. W tej opowieści możemy w pełni podziwiać brak skrupułów niemieckiego szpiega, dla którego nie ma przeszkód zbyt wielkich, by nie próbować ich pokonać w imię wykonania zadania. I choć obraz Zeppa niewiele się zmienił w porównaniu z pierwszym tomem, tak w tym opowiadaniu, jego postępowanie wydaje się być wręcz amoralne i wyjątkowo obrzydliwe.

„Żadnych świętości” to z kolei kolejna misja powierzona porucznikowi Romanowowi, który zostaje oddelegowany, by wspomóc swą wiedzą i doświadczeniem ochronę cara. To również pierwsze od czasów wybuchu I Wojny Światowej spotkanie młodego kontrwywiadowcy z Josefem von Teofelsem. Aleksiejowi daleko do beztroskiego chłopca jakim był przed wojną, jednak nawet pomimo zmian jakie w nim zaszły jego wrażliwość nie zginęła całkowicie. Spotkanie obydwojga siłą rzeczy musiało być bardzo burzliwe i jak można się domyślić nie było ono ostatnim (wszak przed czytelnikiem pozostały jeszcze dwie opowieści).

Lektura obu tekstów jest równie przyjemna, co poprzednich, choć przy tomie ósmym miałam pewien przestój. Autor wprowadzając na scenę obydwu głównych bohaterów zmuszony był do częstych zmian narratora, co wiązało się ze zmianą perspektywy, z której śledzi się rozgrywające się wydarzenia. Perspektywy Romanowa i Zeppa nie są jedynymi gdyż w ostatnim z opowiadań, by  przybliżyć motywy postępowania niektórych postaci, one również zostały narratorami pewnych fragmentów.

„Maria”, Maria… . Żadnych świętości” to bardzo dobre kontynuacje cyklu. Opisane misje wywiadowcze i kontrwywiadowcze przybliżają kolejne epizody z czasów I Wojny Światowej oraz wzrastającego znaczenia różnych technologii w działaniach wojennych. Nowoczesna flota, czy opancerzone pociągi, kursujące z miejsca na miejsce w bardzo krótkim czasie, stają się technicznym obliczem tej wojny. To również opowieść o starciu dwóch mocnych umysłów, równie bezwzględnych i pozbawionych skrupułów, z jednakim oddaniem dla spawy gotowych na wszystko. I choć głównych bohaterów różni praktycznie wszystko, to jednak chęć zwycięstwa jest w obu identyczna. Możemy się domyślać, że nie była to ostatnia konfrontacja tej dwójki, co sprawia, że niecierpliwie zaczynamy wypatrywać finału.

Recenzja powstała na potrzeby portalu Sztukater.


niedziela, 24 stycznia 2021

Dziwny człowiek/Grzmijcie fanfary zwycięstwa

 

Autor: Boris Akunin

Cykl: Bruderszaft ze śmiercią. Tom V i VI

Tytuł oryginału: Cтpaнный чeлoвeк. Гpoм пoбeды, paздaвaйcя

Tłumaczenie: Piotr Fast

Wydawnictwo: Replika

Rok wydania: 2017

Po bardzo dobrych wrażeniach z lektury pierwszych czterech opowieści o niemieckim wywiadzie i rosyjskim kontrwywiadzie z czasów pierwszej wojny światowej z wielka przyjemnością wzięłam do ręki tom trzeci zawierający piątą i szóstą historię Aleksieja Romanowa i Josefa von Teofelsa. Podobnie jak w przypadku poprzednich części, tak i tutaj nie zawiodłam się i spędziłam miłe chwile na lekturze, zanurzając się w kolejną odsłonę życia w Rosji w drugiej dekadzie dwudziestego wieku.

Tom piąty jest w całości poświęcony kolejnemu arcytrudnemu zadaniu kapitana Josefa von Teofelsa. By umożliwić swobodną dalszą pracę wywiadu niemieckiego, należy zdezorganizować rosyjski kontrwywiad. A to najlepiej uczynić odsuwając jego dowódcę – generała Żukowskiego z zajmowanego stanowiska. Zadanie wydanie się prawie niemożliwe, ale dla niemieckiego oficera, tego typu misja jest tym bardziej kusząca. By osiągnąć swój cel, postanawia posłużyć się tajemniczym Pątnikiem, będącym w łaskach carycy.

Do Aleksieja Romanowa wracamy w tomie szóstym. Po reorganizacji rosyjskiego kontrwywiadu, młody oficer już po szkole wywiadowczej otrzymuje kolejne trudne zadanie. Na długim południowo-zachodnim froncie planowana jest ofensywa. To właśnie od Romanowa zależy, czy wróg dowie się o niej, gdy będzie już zbyt późno na reakcję, czy może jednak uda mu się przechwycić plany ataku.

Pierwsza z opowieści przenosi nas do Petersburga odkrywając nie tylko to, jak wygląda i jak żyje się w mieście w czasie wojny, ale też wprowadzając na petersburskie salony. To właśnie tam Josef von Teofels postanawia znaleźć możliwość zdyskredytowania generała Żukowskiego. Życie towarzyskie arystokracji w początkowych latach wojny było udane, a wyobraźnię skutecznie pobudzał Pątnik, bardziej znany jako Rasputin. W szóstej opowieści poznajemy kulisy prowadzenia operacji wojskowych na samej linii frontu. Szpiedzy i kontrwywiad wzajemnie wyszarpują sobie każdą, nawet najdrobniejszą informację, jednocześnie próbując wprowadzić się nawzajem w błąd.

Obu głównych bohaterów poznajemy coraz lepiej. Z jednej strony Zepp – Josef von Teofels, którego każde kolejne zadanie podnieca jak nic innego i który nie cofnie się przed niczym, byle tylko osiągnąć swój cel. Z drugiej zaś, wciąż pełen ideałów Alosza Romanow powoli krzepnie w ogniu wojennej zawieruchy. Gdy kolejne zadania wymagają od niego poświęcenia czyjegoś życia, chłopak coraz bardziej utwierdza się w przekonaniu, że na wojnie moralnym jest wszystko, co może doprowadzić do zwycięstwa. Nieważne, jakim kosztem i nie ważne, czyje życie zostanie zdruzgotane lub nagle przecięte. 

O ile można powiedzieć, że Aleksiej wciąż się rozwija, o tyle nie mamy wątpliwości, że wyrachowana postawa Zeppa już dawno okrzepła, a jego motywację i sceny z życia prywatnego pozwalają poznać go coraz lepiej. Obaj przeciwnicy skonstruowani są w ramach dość prostego kontrastu. Wrażliwy młody Rosjanin, który choć wykona zadanie do końca, to stara się nie zatracić w sobie resztek humanizmu, stąd twarze umarłych nawiedzające go we śnie i wątpliwości natury etycznej. Z drugiej strony mamy wyrachowanego Niemca, człowieka bezwzględnego, ale i niezwykle skutecznego, którego nie dręczą koszmary i który nie roztrząsa okoliczności wykonania zadania, o ile tylko udało się je przeprowadzić prawidłowo.

Obydwie części czyta się bardzo dobrze i naprawdę ciężko się od nich oderwać. Wartka akcja, interesujące zwroty akcji to wystarczająco dużo, by opowieść szpiegowska była ciekawa. Doliczyć do tego należy liczne ilustracje i wstawki muzyczna. Podobnie jak w poprzednich tomach, tu również historia na zakończenie wzbogacona została o zbiór zdjęć z epoki, pozwalających tym mocniej wczuć się w rosyjski klimat.

„Dziwny człowiek. Grzmijcie fanfary zwycięstwa!” to bardzo udana kontynuacja opowieści o wywiadzie w czasie pierwszej wojny światowej. Rozwój i możliwość lepszego poznania bohaterów  tylko utwierdza, że ta dwójka spotka się ponownie, by znów nie cofając się przed niczym odnieść zwycięstwo nad przeciwnikiem. Przyjemna forma i wciągająca treść, to wystarczająco dużo, by być z lektury zadowolonym, to że została ona wzbogacona ciekawą oprawą graficzną tylko przemawia na jej korzyść.

Recenzja powstała na potrzeby portalu Sztukater.

czwartek, 21 stycznia 2021

Latający słoń/Dzieci księżyca

Autor: Boris Akunin
Cykl: Bruderszaft ze śmiercią. Tomy III i IV
Tytuł oryginału: Лeтaющий cлoн. Дeти Лyны
Tłumaczenie: Piotr Fast
Wydawnictwo: Replika
Rok wydania: 2016

Po bardzo dobrych wrażeniach z lektury pierwszego tomu cyklu „Bruderszaft ze śmiercią” nie zwlekałam ani chwili i sięgnęłam po kolejną dwutomową odsłonę serii. „Latający słoń” oraz „Dzieci księżyca” to kolejna okazja by zanurzyć się w świat działań niemieckich służby wywiadowczych i rosyjskiego kontrwywiadu, w osobach Josefa von Teofelsa oraz majora Kozłowskiego i Aloszy Romanowa.

„Latający słoń” to sensacyjna opowieść o pierwszej poważnej wojnie toczonej w powietrzu. Pierwsze samoloty, początki jakichkolwiek działań przeciwlotniczych oraz dążenie do uzyskania jak największej przewagi na froncie powietrznym przez każdą z zaangażowanych w konflikt stron, przede wszystkim zaś Rosjan i Niemców. Tytułowy słoń, to największy samolot jaki kiedykolwiek zbudowano, a jego wymiary sprawiają, że staje się niezwykle niebezpieczny na linii frontu. Josef von Teofels został oddelegowany, by unieszkodliwić kolosa i dzięki temu umożliwić Niemcom skonstruowanie czegoś równie monumentalnego.

W „Dzieciach księżyca” przenosimy się z frontu niemiecko-rosyjskiego z powrotem do Saint Petersburga i do zamkniętego świata dekadenckiej młodzieży. Wstępujemy w związku z tym w zupełnie inny świat, gdzie tocząca się w odległości setek kilometrów wojna jest tylko nic nieznaczącą uciążliwością skutkującą brakami w dostawach prądu, czy zaopatrzenia. Wraz z Aloszą Romanowem poznajemy młodzież desperacko szukającą ucieczki od rzeczywistości, czy to w oparach alkoholu, czy w narkotykach, czy po prostu w towarzystwie ludzi, równie jak oni znudzonych życiem.

Jak w pierwszych dwóch częściach serii, te również trzymają się przyjętej konwencji powieści – filmu, dzięki temu wyobraźnia zostaje mocno wsparta rycinami i zdjęciami. O ile jednak w pierwszych dwóch częściach zarysowane zostały jedynie główne postacie, tak tu możemy im się przyjrzeć znacznie lepiej. Zarówno Josefowi von Teofelsowi, jak i młodemu Aloszy. W pierwszym podziwiać możemy biegłość i zmyślność w wykonaniu zadania, drugiemu zaś przyglądamy się jak powoli dorasta i odnajduje się w kontrwywiadzie. Powoli też zaczynamy się spodziewać, że konfrontacja między tą dwójką zbliża się wielkimi krokami.

O ile „Dzieci księżyca” upłynęły mi z wielką przyjemnością, o tyle miałam pewien problem w lekturze „Latającego słonia”. Ta opowieść została najeżona technicznymi szczegółami, przybliżającymi wojskowe wykorzystanie lotnictwa. Jest to samo w sobie niezmiernie ciekawe i naprawdę interesujące, chyba jednak po prostu nie spodziewałam się tego, licząc na większy nacisk na wykorzystanie relacji międzyludzkich do osiągnięcia celu. Z tych Teofels korzysta bardzo chętnie i świetnie wyczuwając z jakimi ludźmi ma do czynienia nie cofa się przed niczym, by tylko uzyskać to, czego chce.

Lektura jest równie przyjemna co poprzednia. Świat przedstawiony nie tylko za pomocą słów, ale i przy wykorzystaniu wstawek graficznych, komentarzy i podkładów muzycznych jest wciąż niezmiernie fascynujący i niezwykle plastyczny. Świetnej kreacji świata dodaje to tylko dodatkowego koloru (choć zdjęcia i ryciny są czarno białe, jak przystało na niemy film) i smaku. Lekkie pióro, spora dawka humoru oraz świetnie przemyślane szpiegowskie intrygi sprawiają, że trudno się oderwać od lektury.

„Latający słoń” oraz „Dzieci księżyca” to kolejne dwie odsłony „Bruderszaftu ze śmiercią”. Pierwsza wojna światowa, w której ścierają się dwa mocarstwa, w pewnym sensie zostaje sprowadzona do rywalizacji i starcia między dwójką, coraz pełniej kreowanych postaci. Od książki bardzo ciężko się oderwać, a załączone (jak w poprzednim tomie), na koniec każdej opowieści autentyczne zdjęcia z lat w jakich osadzono akcję powieści są ciekawostką, dzięki której tym bardziej można się zanurzyć w świat przedstawiony w książce.

Recenzja powstała na potrzeby portalu Sztukater.


 

wtorek, 19 stycznia 2021

Młokos i diabeł/Cierpienie złamanego serca

Autor: Boris Akunin

Tytuł oryginału: Младенец и черт. Мука разбитого сepдцa

Cykl: Bruderszaft ze śmiercią. Tomy I i II

Tłumaczenie: Piotr Fast

Wydawnictwo: Replika

Rok wydania: 2015


„Młokos i Diabeł” Borisa Akunina to opowieść otwierająca cykl „Bruderszaft ze śmiercią” którego akcja rozgrywa się w trakcie pierwszej wojny światowej. Boris Akunin przyzwyczaił swoich czytelników, że nie tylko pisze wciągające kryminalne historie, ale też lubi bawić się konwencją i stosuje różne zabiegi, dzięki którym jego powieści są wyjątkowe. Tak jest również z całym cyklem, o którym wspominam, przez autora określonym jako powieść-film. Jest to zabiegiem dość oryginalnym, ale i szalenie interesującym oraz bardzo przyjemnym w odbiorze, a kolejne epizody bohaterów uwikłanych w „Bruderszaft ze śmiercią” czyta się wyśmienicie.

O filmowym obliczu powieści świadczą liczne ilustracje oraz wpisane w czarne ramki przerywniki. Trzeba tu od razu zaznaczyć, że powinniśmy spojrzeć na „Bruderszaft ze śmiercią” bardziej jak na film niemy, przedwojenny, taki jakim był u swoich początków. Są to więc sceny, przetykane krótkim komentarzem rozgrywające się przy dźwiękach muzyki. Komentarze oddane zostały dosłownie i nawet wygląd czarnych ramek z białym tekstem przywodzi na myśl scenę z kina niemego. Znacznie większym wyzwaniem było oddanie przygrywającej w tle muzyki i autor, a często autorzy, gdyż obok Borisa Akunina pojawiają się też inne nazwiska, wybrnęli z tego za pomocą zajmujących całą stronę ilustracji, z dopiskami, będącymi fragmentami utworów muzycznych. Tu czytelnika wspomóc musi wyobraźnia i muzyczne obycie, jednak nawet gdy utwór, do jakiego odnosi się przerywnik nie jest mu znany, to tekst idealnie sugeruje jaki jest nastrój panującej sceny.

„Młokos i diabeł” to pierwszy z tomów całej serii złożonej z dziesięciu części. W pierwszej poznajemy dwoje tytułowych bohaterów. Młokosem jest młody człowiek, student nauk ścisłych, który w przypadkowy sposób wplątuje się w akcję rosyjskiego kontrwywiadu. Diabłem z kolei jest niemiecki szpieg, przebiegły i doświadczony, który nie ugnie się przed niczym, byle tylko osiągnąć swój cel. W pierwszym tomie oboje ścierają się twarzą w twarz w nierównej walce, której stawką są rosyjskie plany operacyjne w nadchodzącej wojnie.

Drugą opowieścią zawartą w tym tomie (Replika cały cykl wydała w pięciu księgach), jest opowieść „Cierpienie złamanego serca”. Tu ponownie spotykamy naszego Młokosa – Aliekseja Romanowa, który po zawodzie miłosnym szuka pocieszenia w wojennej zawierusze. Dość szybko trafia pod skrzydła księcia Kozłowskiego – ważnego członka rosyjskiego kontrwywiadu i wraz z nim uczestniczy w kolejnej misji mającej na celu pokrzyżowanie wywiadowczych planów Niemców.

Obydwie opowieści rozgrywają się na samym początku I wojny światowej. Akcja pierwszej z nich toczy się tuż po zamordowaniu arcyksięcia Ferdynanda w Sarajewie a jeszcze przed oficjalnym wybuchem wojny. Z kolei druga powieść osadzona jest jesienią roku 1914, czyli już w trakcie trwania działań wojennych. Autor przedstawił świat bardzo dobrze, znaczna część wydarzeń skupiona jest w Saint Petersburgu, jednak nie są one ograniczone tylko do tego miasta. Śledzimy nie tylko wojskową rzeczywistość, ale też obyczaje i zwyczaje Rosjan. W połączeniu z licznymi ilustracjami i zdjęciami z epoki stanowi to bardzo przyjemny obraz.

Pierwsze dwie części cyklu czyta się bardzo dobrze. Napisane są przystępnym, porywającym językiem, co w połączeniu z dość wartkim tempem akcji i przemyślanymi szpiegowskimi intrygami daje bardzo dobre wrażenie. Stylistyka nie jest zbyt wymagająca, a słownictwo choć bogate i mocno odnoszące się do wykreowanego świata (szarże wojskowe, czy anarchizmy), jest w pełni zrozumiałe i czytelne.

„Młokos i diabeł” to interesujące otwarcie cyklu szpiegowskich kryminałów, w których wyjątkowo za tło obrano realia I a nie II wojny światowej. „Cierpienie złamanego serca” dobrze kontynuują zapoczątkowane wątki i nawet jeśli na chwilę porzucony został jeden z nich, to możemy się spodziewać, że jeszcze odegra swoją rolę. „Bruderszaft ze śmiercią” zaczął się bardzo obiecująco i mam nadzieję, że kolejne odsłony serii nie zawiodą oczekiwań.

Recenzja powstała na potrzeby portalu Sztukater.

niedziela, 17 stycznia 2021

Oplątani Mazurami

 


Autor: Katarzyna Enerlich
Wydawnictwo: MG
Rok wydania: 2011

Katarzyna Enerlich przyzwyczaiła swoich czytelników, że jest wielką piewczynią mazurskiej prowincji. Dla mnie jest to pierwszy kontakt z utworami autorki i choć współczesna literatura obyczajowa to nie jest moja lektura pierwszego wyboru, to po przeczytaniu opowiadań zawartych w  „Oplątanych Mazurami” mam bardzo dobre wrażenia.

„Oplątani Mazurami” to zbiór króciutkich opowiadań, epizodów rozgrywających się na Mazurach, w okolicach Mrągowa i jeziora Czos. To nie tyle zbiór teksów, co kolekcja mazurskich widokówek, za którymi stoją historie. Często oparte na prawdziwych wydarzeniach opowieści rozłożone są w czasie, od lat przedwojennych i czasów, gdy Mazury były częścią Prus Wschodnich, po współczesność.

Opowieści Katarzyny Enerlich, to zaledwie krótkie epizody z życia zaprezentowanych bohaterów, zbiór wspomnień i wydarzeń rozgrywających się współcześnie. To różne historie, jednak splata je miłość. Ona też jest różna, niespełniona, bolesna, beztroska i szczęśliwa, obwarowana konwenansami i powiązaniami z innymi, czasem banalna, kiedy indziej zaś przynosząca słodycz i smutek jednocześnie. Uczucia są ważne a bohaterowie czasem biernie się im poddają, kiedy indziej zaś walczą z nimi wbrew sobie, ale w zgodzie z rozsądkiem i oczekiwaniami, jakie nakłada na nich społeczeństwo.

Jednak w „Oplątanych Mazurami” oprócz emocji równie ważni są ludzie. Z opowiedzianych historii wyłania się dramatyczny obraz przymusowej emigracji związanej z przesiedleniami Prusów po wojnie, oraz późniejsza fala emigracji już w czasach Polski ludowej. Niemcy będące kierunkiem emigracji choć niosły ze sobą większe możliwości i perspektywy odrywały ludzi od korzeni i niezwykłej magii jaką przesiąknięta jest mazurska ziemia. W praktycznie każdym z bohaterów ta magia się odzywa, a jeziora wołają z ogromną siłą mówiąc, że tu właśnie jest ich dom.

Plastyczność wykreowanych przez Katarzynę Enerlich widokówek jest niezwykle pociągająca. W trakcie lektury bez trudu rysują się przed oczami bajeczne widoki błękitnych jezior, łąk, pól i starych drzew. Można wręcz poczuć zapach dojrzewającego zboża, czy kwitnących akacji. Każde z opowiadań niesie w sobie pociągającą perspektywę spojrzenia na własne życie w zupełnie innej perspektywie. Z dala od wielkiego miasta i błyskawicznego tempa. Leniwa egzystencja wyznaczana przez zmieniające się pory roku, przywodzi na myśl obrazy sielskie i beztroskie. 

Poszczególne opowiadania zawarte w tym zbiorze to króciutkie historie. Czasem tylko kilkustronicowe, jednak stanowią zamknięte opowieści, kompletne historie, które nawet jeśli zawierają otwarty koniec, to nie sprawiają wrażenia nieskończonych. W takim wypadku zakończenie dzięki swej otwartości pozostawia miejsce na dopowiedzenie jak mogły dalej potoczyć się losy przedstawionych postaci. Pomimo tego jednak to wciąż zamknięte wątki i choć ich rozwinięcie możemy samodzielnie ubrać w słowa, to kierunek wyznaczony przez opowieść kieruje je na właściwą drogę i praktycznie jedyną prawdopodobną możliwość.

Książkę czyta się bardzo przyjemnie. Nieprzesadnie skomplikowana składnia i stosunkowo proste, ale wystarczająco bogate słownictwo sprawiają bardzo przyjemne wrażenie. Niezwykle plastyczne opisy pomagają przenieść się czytelnikowi nie tylko w świat współczesnych Mazur, ale też w czas, gdy wyglądały one zupełnie inaczej.

„Oplątani Mazurami” to bardzo przyjemna, pełna ciepła lektura, idealna na wakacje. Pozwala spojrzeć na życie z innej, wolniejszej perspektywy, na którą większość z nas może pozwolić sobie jedynie w czasie urlopu. To bardzo przyjemna wyprawa w świat, jakiego już nie ma, a którego echa można znaleźć do dzisiaj. To w końcu szereg postaci, których losy, nierzadko dramatyczne, przeplatają się z silnym uczuciem splatającym w sobie miłość do drugiej osoby i przywiązanie do mazurskiej ziemi.

Recenzja powstała na potrzeby portalu Sztukater.

czwartek, 14 stycznia 2021

Tropy



Autor: Franciszek Mirandola

Seria: Polska fantastyka

Wydawnictwo: CM Klasyka

Rok wydania: 2020


„Tropy” Franciszka Mirandoli to piąta, po trzech książkach Stefana Grabińskiego i „W czwartym wymiarze” Antoniego Lange pozycja w serii Polskiej fantastyki wydawanej przez oficynę CM. Szesnaście opowiadań zawartych w książce powstało na początku dwudziestego wieku i ich lektura nie zawsze jest łatwa. Niemniej jednak jest to niezwykła podróż w początki polskiej fantastyki i literaturę grozy, po którą warto sięgnąć.

Tematyka opowiadań jest bardzo rozmaita, poruszająca to, czym żyło społeczeństwo na początku dwudziestego wieku. Zderzenie nauki z niewytłumaczalnym przeplatane swoistą filozofią i próbą zrozumienia znaczenia istoty ludzkiej w świecie. Opowiadania są króciutkie, zawierają jedynie zamknięte niewielkie epizody, pobudzające wyobraźnię i skłaniające do zamyślenia się nad słusznością spostrzeżeń. 

Opowiadania Franciszka Mirandoli przywodzą na myśl utwory Elana Edgara Poe’go lub Howarda Phillipsa Lovecrafta, głównie pod względem bardzo opisowego języka, kreślącego obrazy i wrażenia w większym stopniu, niż budującego fabułę. Jednak tematyka również jest w pewnym sensie zbliżona, jest tu sporo niedopowiedzeń i niezwykłości, małość człowieka względem sił znacznie potężniejszych, sterujących jego życiem. Pewien szczególny fatalizm, sprawiający, że bohaterowie choć uczestniczą w przedstawionych wydarzeniach, to zdają się nie mieć na nie żadnego wpływu, biernie poddając się temu, co siła wyższa dla nich przewidziała. Niektóre z opowiadań zachwycają niebanalnym ujęciem tematu, silnie rozbudowaną metaforą, służącą nadaniu innej perspektywy otaczającej nas rzeczywistości. To stanowi o ich niezwykłości i oryginalności.

Opowiadania są krótkie, najdłuższe z nich ma niewiele ponad trzydzieści stron, większość zaś ma ich raptem po kilkanaście. To zaledwie drobne epizody, fragmenty światów, czasem zupełnie bliskich naszemu, czasem zaś całkowicie obcych. Jednak każde z nich to zamknięta opowieść, dokończony wątek, dlatego niewielka objętość utworów nie jest wadą. Zawierają w sobie na tyle dużo, że po lekturze nie odczuwa się braków, nie ma wrażenie, że nie zostały dokończone, lub że można by jeszcze coś dodać. 

„Tropy” mocno się zestarzały, zwłaszcza pod względem językowym. Nie tyle w kwestii użytych słów i licznych anarchizmów, czy wtrąceń z francuskiego. Jednym z pierwszych słów, jakie przychodzą na myśl by określić książkę Franciszka Mirandoli jest niedzisiejsza. Główną tego przyczyną jest składnia zdań tworzących poszczególne opowieści. Rozbudowane i wielokrotnie złożone, opisujące wydarzenia i miejsca są wręcz emblematycznym przykładem tego, jak współcześnie się nie pisze. To sprawia, że książka może być nieco trudna w odbiorze, ale jednocześnie nadaje niezwykłego uroku opowiadaniom.

Największą siłą opowiadań Franciszka Mirandoli jest ich klimat, skrupulatnie budowany niedzisiejszym językiem. Autor przenosi nas w zupełnie inne światy, w których możemy się zatopić i w pełni poczuć fatalizm losów przedstawionych postaci. Nieuchronność tego, co ich spotyka w połączeniu z biernością, która nawet jak wymusza działania, to są one raczej nakierowaniem łodzi na prąd rzeki, niż pociągnięciem za wiosła, by się mu przeciwstawić.

„Tropy” Franciszka Mirandoli to pozycja obowiązkowa dla każdego, kto choćby w najmniejszym stopniu interesuje się tym, jak raczkowała polska fantastyka. Obok Stefana Grabińskiego, Jerzego Żuławskiego i Antoniego Lange to jeden z nielicznych prekursorów tego gatunku w Polsce. To niekoniecznie łatwa, ale niezwykle inspirująca wyprawa w światy stworzone tylko po to, by przekazać pewną myśl, podkreślić małość ludzkiej jednostki w starciu z tym, co rządzi naszym życie. Ich niedzisiejszość jest zaletą, dla wszystkich, którzy cenią sobie takie sentymentalne podróże.

Recenzja powstała na potrzeby portalu Sztukater.

wtorek, 12 stycznia 2021

Jasne słońce brzasku. Birma

 


Autor: Kacper Soszka
Wydawnictwo: Bernardinum
Rok wydania: 2020

Birma, a właściwie Mjanma to jeden z egzotycznych krajów azjatyckich, które wciąż mocno opierają się cywilizacji, z tego powodu podróż po Birmie wciąż jest atrakcyjnym kierunkiem dla tych, którzy w podróżach cenią sobie niebanalne i niekomercyjne doświadczenia. Jednym z takich podróżników jest Kacper Soszka, który swoje wspomnienia z tego rejonu świata zawarł w książce: „Jasne słońce o brzasku. Birma”.

Birma odwiedzona przez Kacpra Soszkę to kraj u schyłku wojskowej Junty, świat nie tylko egzotyczny i niezeuropeiozwany, ale i państwo rządzone przez wojsko. Pełne biurokracji, która praktycznie uniemożliwia jakąkolwiek swobodę podróżowania zagranicznym turystom. Brak internetu, telefonu, rządowe hotele dla turystów i ścisły nadzór przy każdej podróży, to codzienność w podróży jaką autor odbył przez Birmę. Jednak pomimo tych ograniczeń, a może właśnie dzięki nim, udało mu się przenieść w zupełnie inny świat. Spotkać miejscowych, żyjących zupełnie innym życiem. Obcym i przez swoją obcość pociągającym.

Podróżując przez kraj w przededniu politycznej zmiany, nie sposób było zupełnie uniknąć polityki. Autor przybliża czytelnikom postać Aung San Suu Kyi, której partia Narodowa Liga na Rzecz Demokracji wkrótce po tym, jak Kacper Soszka opuścił birmańską ziemię doszła do władzy. W książce przytoczono nadzieje związane z nadchodzącą zmianą, jednak jak zwykle rzeczywistość je zweryfikowała, o czym dowiedzieć się możemy z późniejszych źródeł.

Książka jest gęsto okraszona zdjęciami, dokumentującymi niezwykłą podróż, która w pewnym sensie jest też podróżą w czasie. Kolej żelazna, czy spływ Irawadi – główną rzeką Birmy, to swoista mieszanina współczesności z przeszłością. Brak udogodnień które dla nas, żyjących w środkowej Europie są czymś wręcz oczywistym w Birmie nie szokuje, dodając egzotyki i wyjątkowości. Autor dokumentuje tę niezwykłość na kolorowych fotografiach, prezentujących jak żyje się w Birmie.

Kacper Soszka w swej opowieści o Birmie celowo ominął największe miasta, oddając czytelnikom obraz birmańskiej prowincji. Z dala od Rangunu, czy Mandaley, z dala od przepięknej i charakterystycznej architektury Paganu, możemy podziwiać Birmę dziką, biedną, ale i niezwykle pociągającą. Podróż to również poznawanie ludzi i autor przybliża czytelnikom sylwetki kilku napotkanych Birmańczyków. Część z nich świetnie wie, jak można zarobić na zagranicznych turystach i wykorzystuje okazję, inni z pełną życzliwością dla obcych prezentują im codzienne bolączki i radości. A wszystko w oparach nieodłącznej bawarki, będących dla miejscowych najważniejszym napojem dnia. Egzotyczny kraj, to również egzotyczna kuchnia i Kacper Soszka zaprezentował czytelnikom cały przekrój jedzenia, które dla białego człowieka jest co najmniej dziwne.

„Jasne słońce o brzasku. Birma” Kacpra Soszki czyta się bardzo dobrze. Książka jest podzielona na  kilkanaście rozdziałów, część będących swoistym pamiętnikiem z egzotycznej wyprawy, część zaś pozafabularną opowieścią na tematy luźno związane z Birmą. Całość napisana jest bardzo przystępnie i losy autora oraz jego towarzyszki na birmańskiej ziemi śledzi się z prawdziwą przyjemnością. 

Książka Kacpra Soszki, to nie tylko egzotyczna wyprawa w nieznane, to dowód na to, że każda podróż, a już zwłaszcza tak egzotyczna, to również w jakimś stopniu podróż w głąb siebie. Autor sporo miejsca poświęcił tęsknocie za beztroskim, prawie dzikim życiem z pracy własnych rąk, gdzie to jak wyglądać będzie kolejny dzień zależy jedynie od nas samych. Te wstawki nie są nachalne i nie przytłaczają głównego tematu opowieści – a tym jest Birma – niezwykła, egzotyczna, groźna ale i pasjonująca, pełna życzliwych ludzi i biurokratycznych wojskowych. Świat kontrastów, który już dziś wygląda inaczej, niż wyglądał, gdy autor stawiał po nim swoje kroki.

Recenzja powstała na potrzeby portalu Sztukater.

niedziela, 10 stycznia 2021

Cztery

 


Autor: Urszula Kiełczewska
Wydawnictwo: Warszawska Firma Wydawnicza
Rok wydania: 2020

„Cztery” to kolejny tomik poezji współczesnej, jaki wpadł mi w ręce. To debiut poetycki Urszuli Kiełczewskiej, w którym znaleźć możemy około trzydziestu utworów podzielonych na cztery tematyczne działy. Z perspektywy współczesnej poezji, z jaką miałam do tej pory do czynienia, muszę przyznać, że ten zbiór zrobił na mnie całkiem dobre wrażenie.

Tematyka wierszy oscyluje wokół jak najlepszego zrozumienia siebie. Pełnego poznania emocji wpływających na to jak się czujemy i jak myślimy. To, idąc za opisem z okładki, ekspedycja w głąb siebie przeradzająca się w wiwisekcję, gdyż w wierszach na czynniki pierwsze rozłożone zostało, to co siedzi w głębi. Wybór takiej a nie innej tematyki utworów jest dość ryzykownym podejściem, jeśli chodzi o ich odbiór przez czytelników. Bardzo łatwo popaść w banał i pisać infantylnie, muskając jedynie po wierzchu, to co powinno być poznane do głębi. To tematyka prosta, ale wymagająca sporej dojrzałości emocjonalnej i dużej autorefleksji, by ubrać ją w słowa, zdolne przekazać najskrytsze myśli kryjące się w głębi duszy.

Jednak pisanie wierszy to nie tylko chęć upublicznienia swoich myśli, to często rodzaj terapii, wewnętrznego przymusu, by w słowach i rytmie nazwać własne emocje, lęki i tęsknoty. Trudno jest oprzeć się wrażeniu, że te wiersze spełniły również taką rolę. I choć o samej autorce nie udało mi się znaleźć zbyt wielu informacji, to nie sposób nie docenić dojrzałego i pełnego zrozumienia dla samej siebie spojrzenia na świat.

Cztery jakże symboliczne rozdziały, od „cynizmu i bólu”, poprzez „próżne nadzieje i żale”, „naiwność i ułudę” aż do „niezbitej pewności własnej racji” są jak cztery kroki radzenia sobie z traumą. Począwszy od świeżych i gorących emocji zamieniających ból w cynizm, by nieco osłabić jego moc, przez powolne stadia dojrzewania, mieszaninę nadziei i żalu, naiwności i złudzeń aż do osiągnięcia niezachwianej wiary w samego siebie. Silnego przekonania o słuszności swoich myśli, poglądów i uczuć. Poszczególne utwory idealnie wpasowują się w tak zarysowany scenariusz przedstawiający powolny proces dojrzewania i samoakceptacji.

Bardzo mocnym punktem zbioru wierzy Urszuli Kiełczewskiej jest wykorzystany język. Jest on bogaty i plastyczny, pełen synonimów i środków stylistycznych, odniesień do klasyki i filozofii. Wiersze prawie zawsze pozbawione są rymów, te jeśli już się pojawiają, to można odnieść wrażenie, że znalazły się tu przez przypadek. Nie zmienia to faktu, że utwory charakteryzują się dużą rytmiką i płynnością. Zachowanie tej samej liczby sylab nadaje tekstowi melodyjności i narzuca akcent na to, co autorka uznała za najważniejsze.

„Cztery” to wśród współczesnej poezji całkiem przyjemny tomik. Cechujący się dojrzałym spojrzeniem i próbą zrozumienie tego co siedzi w głębi człowieka. Intymny, ale i uniwersalny, gdyż trudno znaleźć osobę, która nie borykałaby się z emocjami i próbą poradzenia sobie z nimi. I choć staram się unikać przypisywania płci do książek, to tu jednoznacznie mogę stwierdzić, że jest to zbiór bardzo kobiecy. Prezentujący kobiecy punkt widzenia na to co dzieje się w duszy kobiety. Jest to również zbiór, który śmiało mogę polecić tym, którzy nie stronią od współczesnej poezji, gdyż przyjemnie zaskakuje sposobem ujęcia tematu, idealnie trafiającym w moją poetycką wrażliwość.

Recenzja powstała na potrzeby portalu Sztukater.