Nad wielką przepaścią żyła sobie mała społeczność. Mieszkańcy byli przekonani, że są jedyni na świecie, gdyż wszędzie wokół rozpościerały się olbrzymie, pradawne knieje, nietknięte ludzką stopą. Można było wędrować miesiącami i nie natrafić na innych ludzi. Lasy roiły się natomiast od wrogich stworzeń i nikt przy zdrowych zmysłach nie zapuszczał się w nie zbyt głęboko. Ci zaś, których żądza przygód i chęć wyrwania się w świat, pchnęła dalej w dzikie ostępy nigdy nie wracali. Czy znaleźli innych, czy też pożarła ich knieja i żyjące w nich stwory? Tego nie widział nikt. Jednak las dawał przynajmniej nadzieję, że gdzieś tam, za nim ktoś mieszka. Tej nadziei nie dawała przepaść. Głęboka, skalista, o stromych zboczach. Niezdobyta. Na dnie głośno huczała rwąca rzeka zniechęcając śmiałków, do zapuszczania się w jej głąb.
Pewnej nocy, gdy mieszkańcy jak co roku czcili letnie przesilenie na skraju przepaści, spostrzegli po drugiej stronie światła. Dziwne światła, nienaturalne. W pierwszej chwili ogarnął ich strach, potem zaś w sercach zrodziła się nadzieja. Czyżby po drugiej stronie ktoś mieszkał? Ktoś, kto potrafi krzesać ogień? Ktoś z kim można by się porozumieć?
Rankiem mieszkańcy zebrali się na rynku, by omówić kwestię tego, co zrobić z innymi zza przepaści. Nie zabrakło takich, co woleli udawać, że nic się nie stało i pozostawić wszystko po staremu, jednak stanowili mniejszość i głosami rady zarządzono, że warto chociaż spróbować nawiązać kontakt. Tamtej nocy, rozniecili po swojej stronie stoku ogromne ogniska, których blask musiał być widoczny. Czy mieszkańcy z drugiej strony go widzieli? Ogni nie zgaszono wraz ze świtem. Dodano do nich świeżych gałęzi, tak że nad przepaścią zaczęły unosić się kłęby białego dymu. Takie same znaki zauważono po drugiej stronie. Czyżby odpowiedź?
W kolejnych dniach mieszkańcy z obydwu stron rozpadliny próbowali coraz to nowych sposobów kontaktu. Dawane sygnały mówiły niewiele. Trudno było przełożyć je na jakikolwiek zrozumiały język. Mieszkańcy osady postanowili pójść o krok dalej. Tresowali gołębie, które służyły myśliwym do przekazywania wiadomości do osady, gdy na polowaniu zdobyli więcej mięsa, niż byli w stanie unieść. Te ptaki potrafiły wrócić do domu, z listem przymocowanym do łapek. Postanowiono je wykorzystać, by nawiązać kontakt. Napisano bardzo prosty list, pod każdym słowem rysując ideogram, tak by treść można było zrozumieć nawet nie znając pisma. List skopiowano i wyrzucono nad przepaść pięć gołębi, licząc na to, że choć jeden dotrze do celu i przekaże wiadomość. Długo nie było żadnej odpowiedzi. Trzy ptaki wróciły jeszcze tego samego dnia z listem nadal przytroczonym do łap. Jednego widział ktoś, gdy bezskutecznie próbował uniknąć szponów jastrzębia. Ten list też przepadł. A co z ostatnim ptakiem? Czy można mieć nadzieję, że dotarł na drugą stronę i tam rozpoznano w nim posłańca?
Aż w końcu długo wyczekiwany dzień nadszedł. Gołąb powrócił i miał przy nodze list. Odpowiedź. Napisana była w podobny sposób, obok nieznanego nikomu języka widniały obrazki, przekazujące treść wiadomości. Pierwszy kontakt udało się złapać i okazało się, że po tamtej stronie mieszkają istoty podobne do nich i równie jak oni spragnione kontaktu z innymi.
Mijały miesiące. Listów słano coraz więcej, z czasem wypracowując wspólny język, będący swoistą mieszaniną obydwu z włączeniem rysunków. Zaczęły pojawiać się prywatne rozmowy, między tymi, którzy hodowali ptaki. W społeczeństwie rosła chęć bliższego poznania. Weryfikacji przysyłanych przez ptaki słów.
Trudno powiedzieć, kto wyszedł z inicjatywą. Zapadła decyzja o budowie mostu. Praca na pozór szalona i niewykonalna, jednak żądza poznania rozpalała obie strony i żadna z nich nie miała zamiaru rezygnować. Prace trwały długo i pochłonęły mnóstwo surowców. Wielu budowniczych straciło życie, by wznieść monumentalną budowlę. Ale w końcu powstała – kamienny łuk nad przepaścią, oparty jedynie o jej krawędzie. Mistrzowskie osiągnięcie inżynierii dwóch obcych sobie, a jednak bliskich cywilizacji.
Dzień, gdy pierwsi ludzie wkroczyli na most był niezwykle uroczysty. Stanęli naprzeciw siebie, na samym jego środku. Z początku spoglądali po sobie nieufnie, jednak radość i wzruszenie z ukończonego dzieła nie pozwoliły im zbyt długo trwać w milczeniu. Porozumienie zostało zawarte a społeczności połączył most i chęć wzajemnego poznania się.
Przez pierwsze lata od powstania mostu, ruch na nim nie zamierał. Wozy, konni i piesi przemierzali go w obydwu kierunkach, a pragnienie zacieśnienia więzi dominowało. Już nie byli jedyną społecznością na świecie. Znaleźli innych, pozornie zupełnie różnych, jednak równie jak oni spragnionych kontaktu. Potwierdzenia, że nie są samotni. Handel kwitł. Społeczeństwa wymieniały się wiedzą i doświadczeniami. Kształcili się nawzajem i razem zgłębiali tajemnice.
O most dbano bardzo skrupulatnie. Wszak to on przyniósł wszystkim tyle dobrego. Każdego dnia, grupa wykwalifikowanych inżynierów doglądała czy wszystko jest w porządku. Wszelkie ubytki spowodowane erozją usuwano i naprawiano natychmiast. Ludzie mieli świadomość, że jeśli most runie, znów będą jedyni na świecie.
Lata mijały, władze w osadach się zmieniały, kontakty między społecznościami nie były już tak intensywne. Pojawiły się spory, czasem dość poważne, kiedy to ruch na moście zamierał. Przestano też tak dokładnie dbać o most. Skoro stał tu tyle lat, to stać będzie zawsze mawiali ci, którzy mieli naprawiać nawet najdrobniejsze uszkodzenia. Trudno powiedzieć, która ze społeczności jako pierwsza zupełnie zaniechała remontów. Przęsła mostu kruszały, a on sam już dawno przestał być obleganym szlakiem komunikacyjnym. Czy w kimś odezwała się tęsknota za tym co było dawniej? Nie sposób powiedzieć. O most nie dbano, przestano też na niego wchodzić. Były tygodnie, w których nie pojawił się na nim nikt. Mieszkańcom po obu jego stronach nie chciało się na niego wchodzić, organizować wypraw, przemierzać przepaść po coraz bardziej zniszczonej budowli. Kwestią czasu pozostało to, kiedy runie. Bo w to, że się zawali nikt już nie wątpił. Nikt też nie kwapił się, by go naprawić. Niekiedy po którejś ze stron pojawiały się niewielkie grupki, dla których most nadal był ważny. Prowadzili naprawy, by po jakimś czasie się poddać. Jakiż jest sens naprawiania mostu tylko z jednej strony, skoro z drugiej kruszeje nadal? Wszak by runął wystarczy, że zarwie się w jednym miejscu.
Czy ktoś zapłakał po świetlanej przeszłości? Trudno powiedzieć. Pozornie wszystkim tak było wygodniej...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zachęcam do komentowania, choć lojalnie ostrzegam, że komentarze poniżej pewnego poziomu nie zostaną opublikowane.