czwartek, 26 grudnia 2019

Gdzie śpiewają diabły

Autor: Magdalena Kubasiewicz
Wydawnictwo: Uroboros
Rok wydania: 2019

   Po bardo dobrych wspomnieniach z lektury „Spalić Wiedźmę” i „Wiedźma Jego Królewskiej Mości”, w której współczesność przeplata się z nadprzyrodzonym, z wielką przyjemnością sięgnęłam po kolejną fantastyczną książkę Magdaleny Kubasiewicz. I choć powieść „Gdzie śpiewają diabły” również łączy rzeczywiste z niesamowitym, to jednak pod wieloma względami jest to książka zupełnie inna, nadal pozostając bardzo dobrą rozrywką.

   „Gdzie śpiewają diabły” to z jednej strony książka o tęsknocie i nadziei. Główny wątek oparty jest o poszukiwanie zaginionej siostry. Gdy po kilku latach od zaginięcia, Piotr znalazł poszlakę, za którą mógł podążyć, nie wahał się ani chwili. Zostawił pracę oraz, już dawno pogodzonego z losem ojca i ruszył do Azylu – niewielkiego miasta, znajdującego się na końcu świata, gdzie obcych wita się niechętnie, a miejscowi wiedzą o sobie wszystko i trzymają się razem.

   Jest to również opowieść o miłości. Tej jedynej, największej, mającej sobie za nic wszystko inne. Miłość, zgodnie z lokalną legendą połączyła niegdyś diabła i czarownicę. On oddał jej swoje serce, ona oddała mu duszę, dzięki czemu oboje mogli być razem. Ich uczucie nie było łatwe, wymagało od nich kompromisów i co znacznie gorsze, stłumienia własnej natury. Wokół historii diabła i czarownicy narosło wiele opowieści, a każdy z mieszkańców Azylu, znał i uważał za prawdziwą jej zupełnie inną wersję.

   Najnowsza książka Magdaleny Kubasiewicz to w końcu zderzenie dwóch zupełnie innych światów. Jednym z nich jest Azyl – społeczność ludzi, którzy nigdzie nie czuli się dobrze, którzy wszędzie byli obcy, którzy niczym Ewa – siostra Piotra - porzucili znany sobie świat, by w końcu poczuć się częścią społeczności. Azyl dba o swoich, chroni ich i co najważniejsze, czują się w nim jak w domu. Zupełnie odmienny świat zaprezentowany został w osobie Piotra. To znana nam współczesność o galopującym tempie życia, w której nie ma miejsca ani czasu nie tylko na magię, ale i na pełne zrozumienie oraz poznanie siebie.

   Zderzenie Piotra z Azylem nie jest dla niego łatwe. Mężczyzna został zmuszony, po raz pierwszy w życiu, by w pełni przeanalizować swoje własne pragnienia. By w pełni zrozumieć samego siebie, by w końcu odkryć, że odpowiedzi, których bezskutecznie poszukuje od lat niekoniecznie będą w stanie mu pomóc. Przywiązanie do znanego sobie świata jest dla niego tarczą, którą chroni się przed tym, czego nie potrafi zrozumieć i co go przeraża swoją obcością.

   „Gdzie śpiewają diabły” to zbiór ciekawych, dobrze napisanych postaci. Pragmatyczny i realistyczny Piotr, pozostaje sobą, pomimo niełatwych przeżyć, wciąż twardo stąpa po ziemi, nie zmieniając swojej natury. Maria i Dmitrij, para młodych ludzi, będących wręcz emblematycznymi przykładami mieszkańców Azylu. Oderwani od świata znanego Piotrowi, kryją w sobie pewną, budzącą niepokój, niewiadomą. Stara Iwanowa, Dorota, Tobiasz, Kata, czy Ksenia – bohaterowie nieco dalszych planów również zapadają w pamięć a ich kreacje nie pozostawiają wiele do życzenia.

   Tym jednak co najbardziej uwodzi w powieści jest jej mocno gotycki, pełen mroku klimat. O choć „Gdzie śpiewają diabły” nie jest typową powieścią grozy, to jednak zawiera jej sporo elementów. Znajdziemy tu tajemnicę i niezrozumienie, pradawną legendę, która może mieć odzwierciedlenie w rzeczywistości. Jest też miłość, będąca siłą zarówno twórczą jak i destrukcyjną, mocą, której nie sposób się oprzeć i której trzeba ulec, nawet jeśli może skutkować pomieszaniem zmysłów.

   Książkę czyta się bardzo dobrze, napisana przystępnym ale i mocno poetyckim językiem, nie gubi się w nadmiernych metaforach, czy zbytnio rozbudowanych zdaniach. Dzięki temu lektura jest płynna i błyskawiczna. Magdalenie Kubasiewicz udała się niełatwa sztuka, napisania powieści płynnej i dynamicznej, ale jednocześnie pełnej misternie budowanego nastroju, który wręcz przesącza się spomiędzy zdań.

   „Gdzie śpiewają diabły” to bardzo przyjemna, nieco smutna lektura. To powieść, w której nie tylko śledzimy losy bohaterów, starając się rozwikłać zagadkę, ale też niezwykle klimatyczna historia, wciągająca czytelnika w świat pełen magii i diabłów. To książka o spełnianiu pragnień i znajdywaniu odpowiedzi na dręczące pytania. To w końcu w równej mierze opowieść o opowieściach, takich, które nie tylko oddają, ale i kształtują rzeczywistość w zależności od tego kto jest ich autorem.

piątek, 20 grudnia 2019

Ławeczka księżnej Daisy

Autor: Gabriela Anna Kańtor
Wydawnictwo: MG
Rok wydania: 2019

   Sięgając po powieść Gabrieli Anny Kańtor nie miałam pojęcia czego się spodziewać. Z krótkiej notatki na okładce wynikało jedynie, że jest to współczesna opowieść zahaczająca w jakiś sposób o postać księżnej Daisy von Pless. Kobiety nie tylko pięknej, ale i po każdym innym względem niezwykłej, którą to postać autorka powieści „Ławeczka księżnej Daisy” przybliża czytelnikom.

   Powieść można podzielić na dwie części. Akcja pierwszej dzieje się współcześnie, gdy znana dziennikarka Leila, po medialnym kryzysie ucieka od warszawskiego życia i zaszywa się w Pszczynie. Kobieta sama nie wie, co ciągnie ją akurat do tego śląskiego miasteczka, nie ma z nim prawie żadnych wspomnień, poza jednym reportażem sprzed lat. Równolegle do rozgrywającej się akcji fabuła przybliża czytelnikowi postać księżnej Daisy von Pless za pomocą listów pisanych przez babcię do wnuczki. Fragmenty epistolarne są dość gęsto okraszone zdjęciami samej księżnej, jej bliskich oraz przepięknego majątku w Pszczynie. Czy listy mają cokolwiek wspólnego z przeżyciami Leili? Odpowiedź na to pytanie ukryta jest w zakończeniu powieści.

   Wspomnienia o księżnej w znacznym stopniu przypominają kronikę. Zawarta w siedmiu listach opowieść, to typowa, rozbudowana nota biograficzna postaci. Poznajemy wydarzenia z jej życia, jej postawę względem innych oraz jej dążenia do uczynienia lżejszym życia swoim poddanym. Jest to dość sucha relacja, pozbawiona emocji oraz wglądu w uczucia i myśli Daisy oraz jej bliskich. To raczej przedstawienie faktów, niż przybliżenie lub snucie spekulacji na temat tego jaka naprawdę była księżna. Znajdziemy tu jej kronikarski obraz, ale nie wgląd w jej duszę i umysł, o których możemy jedynie wnioskować na podstawie przedstawionych faktów. Opowieść o niej, jest wręcz ucieleśnieniem słów: „po owocach ich poznacie”.

   Zupełnie inaczej ma się sprawa z tym, co przeżywa Leila, gdyż „Ławeczka księżnej Daisy” to w znacznym stopniu powieść o poszukiwaniu sensu życia. O szukaniu i znalezieniu celu i swojego w nim miejsca. To opowieść o tym, jak coś pozornie odległego od tego, z czym przyszło nam się mierzyć na co dzień, może być bliskie i jak wiele może dawać satysfakcji. To również historia mocno rodzinna, w której więzy z najbliższymi nabierają wyjątkowego znaczenia. Zdecydowanie natomiast nie jest to historia miłosna. Nawet gdy w pobliżu Leili pojawia się mężczyzna, to prawie od początku dowiadujemy się o jego homoseksualizmie. Odniosłam nawet wrażenie, że jego orientacja została wprowadzona właśnie w celu uniknięcia konieczności pisania o kiełkującym romansie. Czytelnikowi znacznie łatwiej przyjąć przyjaźń pozbawioną wszelkich seksualnych podtekstów, o ile bohaterowie rozmijają się w orientacji seksualnej.

   „Ławeczkę księżnej Daisy” czyta się bardzo dobrze. Opowieść zaprezentowana na nieco ponad stu pięćdziesięciu stronach czyta się prawie jednym tchem. Składnia zdań nie jest przesadnie skomplikowana, podobnie jak użyte przez autorkę słownictwo. Ponadto Gabriela Anna Kańtor posługuje się piórem wybitnie lekkim, dzięki czemu kolejne strony mijają nie wiadomo kiedy.

   Najnowsza powieść tej autorki to idealna lektura na lato. Lekka, łatwa i przyjemna, zawiera w sobie również sporo życiowej mądrości oraz jeszcze więcej ciepła. To idealna okazja na poznanie, choćby skrótowe, losów kobiety, o której mawiano, że jest równie dobra, co piękna. To w końcu opowieść o jednym z piękniejszych pałaców ziemi wałbrzyskiej i choć sam pszczyński majątek pojawia się jedynie w roli tła, to jednak wspominany jest na tyle często, że budzi chęć, by przyjrzeć mu się z bliska.

Recenzja powstała na potrzeby portalu Sztukater.

niedziela, 15 grudnia 2019

Kult

Autor: Łukasz Orbitowski
Wydawnictwo: Świat książki
Rok wydania: 2019

   Sięgając po najnowszą książkę Łukasza Orbitowskiego wciąż miałam w pamięci bardzo dobre skojarzenia po lekturze „Szczęśliwej ziemi”, w której biegłość w operowaniu słowem splotła się z bardzo dobrą znajomością ludzi. Z umiejętnością spojrzenia na nich w pełni, na ich słabości i mocne strony, na codzienność i sytuacje kryzysowe. Dodając do tego mieszaninę nadprzyrodzonego z tym, co zupełnie zwyczajnym, spodziewałam się dobrej lektury.

   „Kult” jest powieścią inspirowaną historią Kazimierza Domańskiego, człowieka, który w latach osiemdziesiąt ogłosił, że na oławskich działkach objawiła mu się Matka Boska i przekazała orędzie dla świata. Związek z prawdziwą postacią jest jednak dość luźny i choć zgadzają się niektóre fakty, jak same, nieuznane przez kościół, objawienia oraz budowa świątyni, to jednak historia przekazana przez Łukasza Orbitowskiego jest fikcją literacką.

   Akcja książki toczy się w dwóch płaszczyznach. Pierwszą jest nagranie długiej rozmowy między narratorem a Zbyszkiem Hausnerem – bratem Henryka, który doznał objawień. Akcja tej części osadzona jest dwunastego lipca 1997 roku, w czasie gdy przez Dolny Śląsk przelewała się powódź tysiąclecia. W opowieści Zbigniewa wybrzmiewa echo tej powodzi, wspomniane są tereny już zalane, ogromny zryw ludzi, którzy robili wszystko, by nie dać się porwać wielkiej wodzie, a także ich bierne oczekiwanie na to co będzie, bo przecież nie porzucą dobytku swojego życia z tak błahego powodu.

   Zasadnicza część opowieści rozgrywa się znacznie wcześniej. Zbigniew wspomina swojego młodszego brata, ich wspólne dzieciństwo i życie razem już w dorosłości. Następnie ogromną zmianę, jaka ich spotkała po pierwszym z objawień na działce. Henryk Hausner w oczach brata to człowiek, który nie funkcjonuje w normalny sposób. Jest jak większe dziecko, naiwny i prostoduszny. Jest też w pełni przekonany o prawdziwości swoich objawień i wadze ich znaczenia. W jego proroctwach wielka woda zniszczy świat jeśli ludzie się nie opamiętają. Idealnie splata się to ze wspomnianą wcześniej powodzią.

   W powieści Łukasz Orbitowskiego jedynie Henryk jest postacią ze wszech miar pozytywną. Pozostali bohaterowie to ludzie zupełnie zwyczajni – pełni słabości ale i zdolni wznieść się ponad nią. Zbigniew w swojej opowieści nie oszczędza nikogo, najmniej zaś siebie samego, szczerze spowiadając się rozmówcy ze swoich grzechów przeciw bratu i żonie. 

   Tym co najbardziej zachwyca w „Kulcie” jest niezwykle realistyczne przedstawienie sytuacji społeczeństwa wystawionego na bezpośredni kontakt z cudownością. Traci na znaczeniu, kto i jak bardzo wierzy w objawienia Heńka, gdyż każdy mieszkaniec Oławy w jakimś stopniu w nich uczestniczy. Zaślepienie i ogromna wiara ściągająca ludzi nie tylko z całej Polski ale i z zagranicy przeplatają się z chęcią prowadzenia normalnego życia. Z ludźmi, którym „jeremiasze” - jak określano pielgrzymów – ogołocili sklepy, blokowali drogi, utrudniali życie. Po drugiej stronie są właśnie oni, przekonani o boskim planie i cudach dokonujących się na ich oczach.

   Książkę czyta się bardzo dobrze, jej wspominkowa narracja stwarza atmosferę uczestnictwa w rozmowie. Wysłuchania bezpośredniej relacji człowieka, który żył z cudotwórcą pod jednym dachem i którego całe życie wywróciło się z tego powodu do góry nogami. To również zbiór życiowych mądrości, tych nabytych z wiekiem, względem których nawet sam ich autor nie potrafił się zastosować.

   „Kult” w końcu jest niezwykle trafnym obrazem lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych oraz tego jak wielkie zmiany w polityce wpłynęły na zwykłych mieszkańców niewielkiego miasta. Jak powoli upadł komunizm i rodził się kapitalizm, który przyniósł mieszkańcom wolny rynek i bezrobocie. Czasy burzliwe, zmienne i niepewne, nic więc dziwnego, że oparcie w wierze było czymś pożądanym. 

   Łukaszowi Orbitowskiemu, nie po raz pierwszy zresztą, udało się napisać powieść, która równie wiele mówi o szczególnych wydarzeniach, co o nas samych. O tym, czym są więzi rodzinne i czym jest prawdziwa głęboka wiara. Tym, czego się w sobie wstydzimy i tym z czego możemy czuć się dumni. „Kult” jest powieścią dojrzałą, pełną głębokiej analizy tego co siedzi w ludzkiej duszy, wobec której ciężko być obojętnym.

środa, 11 grudnia 2019

Cztery kobiety: Filomena, Lotka, Beatrice, Garcinda

Autor: Paul Hayse
Tytuł oryginału: Beatrice, Garcinda, Filomena, Lotka
Tłumaczenie: Bartold Merwin
Wydawnictwo: MG
Rok wydania: 2019

   Sięgając po jedyną wydaną w Polsce książkę niemieckiego noblisty Payla Hayse’a nie miałam pojęcia czego się spodziewać. „Cztery kobiety”, które ukazały się nakładem wydawnictwa MG, to zbiór czterech opowiadań połączonych motywem przewodnim jakim jest nieszczęście. Różne jego przypadki spadają na cztery piękne i młode bohaterki, każda nowela jednak kończy się tragicznie.

   Filomena, Lotka, Beatrice i Garcinda to imiona czterech dziewcząt, którym najpiękniejsze uczucie  przynosi mocne wzruszenia, ale i smutny koniec. Dziewczęta są nakreślone dość podobnie, zachwycają urodą i przymiotami charakteru. Są to panny niewinne, o dobrych, czułych i gotowych na przyjęcie pierwszej miłości sercach. Jej pojmowanie jest dla nich iście romantyczne – jedna prawdziwa, czysta miłość, albo żadna. Dla każdej z nich uczucie kończy się tragedią. Ich losy również są podobne i choć znajdą się między nimi drobne różnice, to żadna z nich nie jest w pełni panią swoich uczuć. Nad dwiema z nich ciąży przeszłość ich rodzin i choć żadna z nich nie miała najmniejszego na nią wpływu, to właśnie one (choć nie tylko) zbierają jej ciężkie żniwo. Równie silne i tragiczne są więzy, które łączą Beatrice i Garcindę z ich rodzicami. Obie wcześnie straciły matki i obydwie znalazły się pod opieką pełnych słabości ojców.

   W opowiadaniach najbardziej uderza niemoc kobiecych postaci. Nawet Lotka, która najciężej pracując próbuje zmyć z siebie hańbiące pochodzenie w obliczu stanięcia z nim twarzą w twarz wybiera ucieczkę w śmierć. Garcinda splątana poczuciem honoru i potrzebą uniknięcia hańby również wybiera najbardziej tragiczne rozwiązanie z możliwych. Beatrice podobnie jak Garcinda ma do wyboru zerwanie wszelkich stosunków z rodziną i podążenie z ukochanym. I podobnie dwie poprzednie bohaterki decyduje się na ten krok w imię miłości porwana emocjami. Dla każdej z nich, racjonalne spojrzenie na sytuację w jakich się znalazły prowadzi do ponurego finału. Losy Filomeny również są obciążone rodzinną tragedią i gdy spełnienie nadziei o szczęśliwej miłości zostaje zburzone z dnia na dzień, pogrąża się w szaleństwie, dołączając do równie szalonej siostry.

   Czytając losy bohaterów trudno znaleźć, czysto teoretycznie wyjście z przedstawionych sytuacji. Konwenanse i formy, niezmiernie ważne w społeczeństwie wiążą bohaterów i nie pozwalają im zaznać pełni długotrwałego szczęścia. Żadna z dziewcząt nie znalazła w sobie wystarczająco wiele odwagi by w pełni z nimi zerwać. Ich kochankowie, jak przystało na silnych i zdecydowanych mężczyzn, gotowi są porzucić wszystko, byle tylko móc spędzać kolejne dni i noce u boku ukochanej. Nie patrząc perspektywicznie, są w stanie planować jedynie co zrobić, by osiągnąć cel, nie myślą zupełnie, co będzie potem. Jak potoczą się ich losy, gdy już cel – wspólne życie u boku ukochanej – zostanie osiągnięty. Dziewczęta nie potrafią tak w pełni wyzbyć się rozsądku, co paradoksalnie utrzymuje je w poczuciu znalezienia się w sytuacji bez wyjścia.

   Książkę Paula Hayse’a czyta się bardzo dobrze. Krótka forma pozwala dokładnie na tyle, by wprowadzić czytelnika w opowieść o losach dwojga zakochanych, bez zagłębiania się w szczegóły. Poznajemy dość wnikliwie losy zakochanych kobiet o ich wybrankach dowiadując się niewiele, choć to właśnie oni (czasem pośrednio) snują swoje opowieści. Język książki jest bardzo przystępny i budzący dokładnie takie emocje, jakie powinien. Czytelnik ani na chwilę nie wątpi w siłę uczuć między bohaterami, podskórnie wręcz odczuwając, że nie można liczyć na szczęśliwy finał. Atmosfera grozy i nieszczęścia wisi na postaciami niczym fatum i nie potrafią się one od niej uwolnić.

   „Cztery kobiety” to romantyczna, tragiczna lektura. Opowieść o wielkiej miłości, która sama w sobie nie będąc destruktywną, skutkuje nieszczęściem, gdy spotyka przeszkody nie do pokonania na swojej drodze. To mroczne, gotyckie w klimacie opowieści, w których znajdziemy i pełnię wzruszeń, i głębię tragedii.

Recenzja powstała na potrzeby portalu Sztukater.

sobota, 7 grudnia 2019

Podsumowanie listopada

   Nie wiem jak i nie wiem kiedy, ale zapomniałam wrzucić listopadowe podsumowanie czytelnicze, a działo się całkiem sporo. I choć sporo było recenzentek, zdominowanych tym razem przez współczesną poezję, to i znalazło się miejsce na inne książki. Trochę nadgoniłam z literaturą popularno-naukową, a to dzięki odkrytemu w tym miesiącu (lepiej późno niż wcale) wyzwaniu czytelniczemu na Lubimyczytać (udało mi się nawet wygrać książkę niespodziankę). Tak czy inaczej jestem z listy całkiem zadowolona i mam nadzieję, że grudzień - który zaczęłam od dokończenia książki rozpoczętej jeszcze w zeszłym roku, będzie równie udany czytelniczo.

   Na zdjęciu wygląda to tak.


   Darwin. Jedyna taka podróż Jeremie Royer, Fabien Grolleau Komiks o młodym Darwinie i jego podróży na pokładzie Beagle'a. Ładna rzecz i ciekawa przy okazji.
   Terra insecta Anne Sverdrup-Thygeson Opowieść o owadach wszelakich i ich miejscu w naszym świecie. Zdecydowanie bardziej popularyzatorska niż naukowa, ale przyjemna lektura.
   Elizabeth i jej ogród Elizabeth von Armin Przepięknie wydana opowieść o młodej Angielce, gdzieś na pruskich rubieżach (okolice Szczecina). Zachwyca ilustracjami i wzrusza treścią.
   Faust Johann Wolfgang Goethe Był okres strasznej tak nudy w pracy, że potrzebowałam czegoś na szybką lekturę, wyszukałam sobie tę książkę na WolnychLekturach z przekonaniem, że mam ją w domu. Cóż... wtedy jeszcze nie miałam.
   Trucizna Eleanore Herman To książka, którą zabiło jedno bardzo niefortunnie skonstruowane zdanie, jakie w ogóle nie powinno mieć miejsca. Taka gorzka pigułka, po całkiem przyjemnej lekturze.
   Eleonora z Habsburgów Wiśniowiecka. Miłość i korona Janina Lesiak Opowieść o małżonce Michła Korbuta Wiśniowieckiego to kolejna z beletryzowanych biografii autorstwa Janiny Lesiak.Wrażenia raczej dobre, choć bez zachwytu.
    Tylko dla dziewcząt Magdalena Samozwaniec To bardzo ciekawy zbiór krótkich utworów: opowiadań, porad i felietonów, które z założenia uświadamiają młode panny o trudach bycia kobietą początku dwudziestego wieku. Zabawna rzecz.
   Dwie sceny miłosne Oscar Wilde Dwa dramaty, w których parodia miesza się z przesadą a patos z tragedią tworząc wyjątkową zabawę formą.
    Przygody pana Krzysztofa Wiszowatego na obczyźnie Walery Przyborowski Niewielkie nowelka historyczna, zaczynająca się niczym klasyczna opowieść płaszcza i szpady
   Serce na pół Iwona Ivesse-Pino Niewielki tomik przeciętnej współczesnej poezji. Przeczytać można, ale to nie moja liryczna bajka.
    Niebieski nieobecny Stefan Tycjan Tyczyna z poezji, po którą sięgnęłam ostatnio, tej najbliżej do mojej wrażliwości.
   Grawitacja myśli. Wiersze Karolina Tokarska-Leszczuk Kolejny tomik przyjęty bez większego zachwytu.
   Horyzonty Piotr Grzelak I ostatni ze zbiorów współczesnej poezji. Znów nie moja liryczna bajka.
   O jedno ciało za dużo Ellis Peters Udało mi się sięgnąć po kolejny tom przygód brata Cadfaela. Podobnie jak z poprzednim, najpierw dokładnie zarysowane zostały realia, a dopiero potem rozpoczęła się kryminalna zagadka.
   Kiedy wieloryby miały nogi Dixon Dougal, Hannah Bailey Książka, na którą trafiłam przypadkiem, a która zrobiła na mnie bardzo dobre wrażenie. Syn ją dosłownie pożarł, nie mogąc się oderwać.

   I to już wszystko. Na sztuki całkiem sporo, na strony też niemało. Zasadniczo jestem zadowolona, bo udało się sięgnąć po kilka dojrzewających u mnie na półkach książek. Nie żeby nie zostały mi inne, ale zawszeć to odrobinę mniej.

wtorek, 3 grudnia 2019

Barbakany w Polsce

Autor: Bartłomiej Grzegorz Sala
Wydawnictwo: CM
Rok wydania: 2019

   Gdy rzuciła mi się w oczy pozycja „Barbakany w Polsce” od razu wiedziałam, że muszę ją mieć. Niemiłym zaskoczeniem były dla mnie niewielkie rozmiary książki, broszury wręcz, gdyż całość prezentuje się raptem na czterdziestu sześciu stronach, jednak ogrom wiedzy w niej zawarty był dokładnie tym, czego po książce Bartłomieja Grzegorza Sali oczekiwałam.

   Większości Polaków słowo barbakan kojarzy się z krakowskim i warszawskim zabytkami. Obydwa okrągłe, w ogólnym zarysie są dość podobne do siebie. Jednak jak się okazuje, to tylko dwa, z niewielu (dziesięciu raptem) zachowanych w Polsce budowli obronnych, które można zaliczyć do barbakanów. I choć w powszechnej świadomości barbakan musi być okrągły, okazuje się, że nie jest to wymogiem. Zgodnie z definicją, barbakan to budowla obronna wysunięta przed czoło murów (miejskich, bądź zamkowych), połączona z nimi za pomocą szyi – wąskiego korytarza. Trzymając się tej definicji odkrywamy, że najstarszym polskim barbakanem wcale nie jest ten najsłynniejszy krakowski, a zespół złożony z Katowni i Wieży Więziennej w Gdańsku, który w planie nie będąc nawet odrobinę zbliżony do koła, nie jest kojarzony jako ten rodzaj fortyfikacji.

   Bartłomiej Grzegorz Sala podjął się dzieła opisania wszystkich polskich barbakanów i budowli spełniających wymogi tej definicji – stąd też znalazł się tu ostatni na liście jasnogórski rawelin o nietypowym planie pięciokąta. Poszczególne budynki ułożone zostały chronologicznie od najstarszego Gdańskiego barbakanu przejściowego, po najmłodszy z nich. O każdym znajdziemy szereg informacji dotyczących ich wyglądu w przeszłości, historii oraz tego jak prezentują się obecnie. Z części z nich – jak choćby z fromborskiego angułu, czy barbakanu w Bieczu- zostały tylko pozostałości, dające wątły zarys tego, jak wyglądały one dawniej. Inne do dziś prezentują się okazale, często za sprawą przeprowadzanych rekonstrukcji – jak warszawski barbakan postawiony w zasadzie na nowo. Jednak spora część barbakanów zachowała się całkiem nieźle: gdański, krakowski, jasnogórski oraz te na zamku w Siewierzu, czy zamku Tenczyn w Rudnie. Tam, gdzie barbakanom towarzyszą legendy i opowieści zostały one skrótowo przytoczone. Poznajemy z grubsza historię bezgłowego klucznika z gdańskiej Katowni, czy historie o ukrytych skarbach na zamku Tenczyn.

   Główną wadą książki jest jej skromniutka objętość. Bo chociaż barbakanów w Polsce ostało się jedynie dziesięć, to z chęcią dowiedziałabym się o nich nieco więcej. Z pewnością zabrakło rycin, dokumentujących jak budowle te wyglądały w przeszłości oraz bardzo często fotografii prezentujących stan obecny budynków. Odnoszę również wrażenie, że zwłaszcza o części z nich można było napisać zdecydowanie więcej. Autor dołączył do publikacji dość obszerną bibliografię zawierającą zarówno pozycje książkowe, jak i ciekawe strony internetowe. Dzięki temu, osoby czujące niedosyt mogą z powodzeniem zgłębić wiedzę.

   Publikację czyta się całkiem nieźle. Przede wszystkim nie zabrakło wyjaśnień wszystkich specjalistycznych terminów, takich jak: basteja, anguł, czy rawelin. Informacje historyczne zostały niestety podane w dość suchy sposób, językiem tworzącym komunikaty, a nie snującym opowieść. A tę można było z powodzeniem wysnuć, przy opisach kolejnych walk i modyfikacji poszczególnych barbakanów.

   „Barbakany w Polsce” to bardzo interesująca i niespotykana pozycja, zdecydowanie warta lektury, dla każdego, kto lubi zgłębiać swoją wiedzę – szczególnie historyczną. Jej niewielkie rozmiary sprawiają, że staje się swoistym przewodnikiem po tego typu fortyfikacjach, a zawarte w niej informacje historyczne są kwintesencją historii ich dotyczącej. Uboga w zdjęcia i ryciny broszura, zdecydowanie zasługuje na bardziej przyciągające oko wydania, gdyż książka ta z pewnością sprawdziłaby się jako album.

Recenzja powstała na potrzeby portalu Sztukater.

sobota, 30 listopada 2019

Kiedy wieloryby miały nogi i inne niesamowite ścieżki ewolucji

Autor: Dougal Dixon
Ilustrajce: Hannah Bailey
Tytuł oryginału: When the wales walked. And other incredible evolutionary journeys
Tłumaczenie: Joanna Gnaszyniec
Wydawnictwo: Zielona Sowa
Rok wydania: 2018

   Dobra książka popularnonaukowa dla dzieci powinna spełniać dwa podstawowe kryteria. Po pierwsze być rzetelnym źródłem wiedzy, dzięki któremu dzieciaki mogą dowiedzieć się czegoś nowego lub poszerzyć już posiadaną wiedzę. Po drugie musi być napisana w taki sposób, by pozostać atrakcyjną i zrozumiałą dla młodego czytelnika. Opowieść o ewolucji Dougala Dixona spełnia obydwa te warunki. Intrygujący tytuł „Kiedy wieloryby miały nogi” oraz przepiękne ilustracje Hannahy Bailey od razu skupiają uwagę czytelnika a podana w przystępny i rzetelny sposób wiedza sprawia, że jest to naprawdę wartościowa pozycja.

   Książka składa się z kilkunastu rozdziałów, które można z grubsza podzielić na trzy części. W pierwszej z nich młody odbiorca dowie się czym jest ewolucja oraz na czym polega jej podstawowy mechanizm, którym jest dobór naturalny. To również wstęp do tego, na podstawie czego można wysnuć wnioski o ewolucji w świecie zwierząt. Następnie znajduje się zasadnicza część publikacji, czyli poparte ilustracjami i konkretnymi faktami historie kilku grup zwierząt. Po krótkiej wzmiance o bezkręgowcach i rybach, kolejne gromady przedstawione zostały znacznie bardziej szczegółowo. Znajdziemy tu wgląd w sytuację na ziemi miliony lat temu, gdy w kolejnych erach ziemią rządziły gady, ptaki i ssaki. W zakończeniu książki pada niezmiernie ważny wniosek, że ewolucja wciąż trwa i ma miejsce.

   „Kiedy wieloryby miały nogi” czyta się bardzo dobrze. To nie za długie wzmianki o konkretnych niezwykłych zwierzętach, których istnienie potwierdza teorię ewolucji. Są napisane przystępnym językiem, który nie sprawi młodemu czytelnikowi żadnych problemów. Pojawiają się tu również specjalistyczne terminy, jednak zostały dobrze wyjaśnione, dzięki czemu dziecko jest w stanie je zrozumieć.

   Jest to również bardzo ładna książka. Ilustrację, których autorką jest Hannah Bailey są kolorowe ale utrzymane w stonowanych barwach. Nadają kształty niezwykłym stworzeniom, o jakich pisze Dougal Dixon. Przedstawione zwierzęta zostały pokazane w realistyczny sposób, dzięki czemu młody czytelnik nie musi wyobrażać sobie walenia z nogami, gdyż znajdzie tu właściwą ilustrację.

   Największym mankamentem książki jest chyba jej dość wybiórczy charakter. Jest to skądinąd zrozumiałe, gdyż gdyby potraktować temat szczegółowo publikacja rozrosłaby się do sporych rozmiarów. Niemniej jednak odczułam pewne braki, nie wspomniano ani słowem o potężnych fororakach, które terroryzowały amerykańskie prerie, ewolucja ssaków, poza kilkoma grupami również ujęta została dość ogólnikowo. Zabrakło jakichkolwiek informacji o rybach poza tą, czym różniły się od ichtiozaurów. Tak czy inaczej nie jest to książka stricte naukowa, a pozycja mająca uświadomić czytelnikowi, że ewolucja w ogromny sposób wpłynęła i nadal wpływa na życie na ziemi oraz zaszczepić w nim głód wiedzy i chęć dogłębnego poznania tematu.

   "Kiedy wieloryby miały nogi" to bardzo dobra książka edukacyjna. Piękna i przystępnie napisana przybliża czytelnikom niełatwy temat tego jak zmieniało się życie na ziemi. Pozbawiona rzeczowych błędów, zawierająca w sobie mnóstwo nazw własnych przedziwnych stworzeń jakie przewinęły się przez naszą planetę z pewnością spodoba się dociekliwym dzieciakom. To w końcu książka, której lektura sprawi przyjemność również dorosłemu czytelnikowi.

czwartek, 28 listopada 2019

Trucizna. Czyli jak się pozbyć wrogów po królewsku

Autor: Eleanore Herman
Tytuł oryginału: The royal art of poison
Tłumaczenie: Violetta Dobosz
Wydawnictwo: Znak Horyzont
Rok wydania: 2019

   Książki popularnonaukowe poruszające tematy historyczne czasem trafiają na moją listę czytelniczą, a jeżeli ich tematyka dotyczy dziedzin, które nie są mi obce tym chętniej po nie sięgam. Stąd nie miałam żadnych wątpliwości, że sięgnę po wydaną nakładem wydawnictwa Znak książkę: „Trucizna” Eleanore Herman. Już dawno żadna lektura nie wzbudziła we mnie tak silnych emocji, niestety nie były to dobre wrażenia.

   Książka podzielona jest na trzy części. Z pierwszej dowiadujemy się o tym jak truto się w średniowieczu i renesansie. Były to czasy brudne i niebezpieczne. Autorka wyraźnie pisze o tym, że  bycie otrutym przez kogoś mogło się zdarzyć, ale ludzie znacznie częściej ginęli trując się sami (kosmetyki na bazie metali ciężkich), bądź ginęli w wyniku interwencji ówczesnych lekarzy (puszczenie krwi i wywoływanie wymiotów oraz biegunki jako pomoc na wszystkie dolegliwości). Równie zabójcze były choroby i pasożyty, przed pierwszymi ciężko się było bronić z braku wiedzy – stąd między innymi ogromna śmiertelność niemowląt i położnic – drugie zaś były wszechobecne.

   Cześć druga „Trucizny” to swoista kronika kryminalna zawierająca szczegółową analizę kilkunastu przypadków zgonów, przy których podejrzewano otrucie. Chronologicznie ułożona lista zawiera postacie głównie z dworów angielskiego i francuskiego, z nielicznymi wyjątkami takimi jak car Iwan Groźny. To również mocno ograniczony czasowo przegląd znanych osób. Pierwsza z wymienionych zmarła na początku czternastego wieku ostatnią zaś jest Napoleon Bonaparte. Nie znajdziemy tu ani słowa o przypadkach zatrucia w starożytności, czy tych udokumentowanych na innych kontynentach.

   Ostatnia część to już dość powierzchowna analiza przypadków bardzo świeżych a wśród ofiar dominują przeciwnicy rządu Władimira Putina. To też zbiór informacji o nowoczesnych truciznach przy których znany i lubiany w renesansie arszenik wypada dość blado. Współczesność to czasy trucizn opartych o materiały radioaktywne czy tych będących produktami chemicznej syntezy.

   Oprócz trzech wspomnianych rozdziałów na końcu książki znajdziemy niewielkie podsumowanie dotyczące trujących substancji i właśnie tu natrafiłam na zdanie, które niezmiernie mnie wzburzyło psując dobre wrażenia z lektury. W ramach przeglądu powszechnych trucizn wspomniane zostały trujące grzyby (jakże lubiane i doceniane w starożytności), niestety Eleanore Herman rzuciła na ich temat jedynie jednym zdaniem, które nie tylko wykazało ogromny brak wiedzy w tym temacie, ale i nie broni się w żaden logiczny sposób. Trudno nawet wytłumaczyć to zdanie pochodzeniem autorki, gdyż Amerykanie nie są narodem grzyboentuzjastów. Nieszczęsna fraza jest obrazą dla rzetelności badacza, który zanim cokolwiek napisze zweryfikuje informację, jaką ma zamiar opublikować. Już pominięcie trujących grzybów byłoby lepszym rozwiązaniem, tym bardziej, że książka skupia się wokół czasów, gdy by kogoś uśmiercić sięgano najczęściej po preparaty oparte o metale ciężkie, takiej jak arsen, rtęć, czy ołów.

   Książkę czyta się dobrze. Nawet krótkie biograficzne notki nie nudzą. Język jest przystępny, choć miejscami zbyt skupiony wokół nazw stricte naukowych. I choć cenię sobie nazwy naukowe w tego typu publikacjach, to jednak ich popularyzatorski charakter nie wyklucza użycia równie poprawnych i jednoznacznych, a znacznie mniej hermetycznych nazw. I tak, gdy wspomniano o eklampsji można było spokojnie dopisać, że chodzi o rzucawkę ciążową, a gdy wśród opisywanych roślin trujących pojawił się szczwół plamisty, warto było dodać, że wchodził on w skład cykuty, tym bardziej, że przytoczona została śmierć Sokratesa.

   Bardzo bym chciała móc ocenić tę książkę lepiej i gdyby nie to jedno jakże niezgrabne i nietrafione zdanie zapewne tak by było. Jest to przede wszystkim niezmiernie ciekawa opowieść o tym jak wielkim niebezpieczeństwem było żyć na dworach Europy, gdzie ryzyko, że zostanie się otrutym było, ale śmierć zbierała znacznie większe żniwo na skutek chorób i ich leczenia. To również bardzo dobra analiza dostępnych dowodów dotyczących kilkunastu historycznych postaci, które zasłynęły, między innymi podejrzeniami o śmierć spowodowaną trucizną. Pozytywną jest też niezmiernie bogata bibliografia, która pozwala dociekliwemu czytelnikowi na dalsze zgłębianie tematu. Podsumowując nie jest to zła książka, choć nie potrafię jej polecić z pełnym przekonaniem.

niedziela, 24 listopada 2019

Przygody wielkiego wezyra Iznoguda.

Autor: Rene Goscinny
Ilustracjee: Jean Tabary
Tytuł oryginału: Le Grand Vizir Iznogoud, Les complots d’Iznogoud, Iznogoud et les vacnces du Calife, Iznogoud l’infame
Tłumaczenie: Marek Puszczewicz
Wydawnictwo: Egmont
Rok wydania: 2019

   Od wielu lat nakładem wydawnictwa Egmont ukazują się najsłynniejsze opowieści komiksowe Rene Goscinnego, takie jak Asteriks i odrobinę jedynie mniej rozpowszechniony Lucky Luke. Do tej dwójki komiksowych bohaterów należy doliczyć mało u nas znanego Wielkiego Wezyra Iznoguda, a nakładem wspomnianej oficyny wydawniczej właśnie ukazał się obszerny tom jego przygód, sprowadzających się do jednego zdania: „Chcę zostać kalifem w miejsce kalifa!”.

   Prawie dwustustronicowy tom opowieści o Iznogudzie zawiera w sobie cztery komiksy stworzone w drugiej połowie lat sześćdziesiątych dwudziestego wieku przez Rene Goscinnego oraz Jeana Tabary’ego, który nadał rysy postaciom. Znajdziemy tu kolejno: „Wielki Wezyr Iznogud”, „Spiski Wielkiego Wezyra”, „Wakacje Kalifa”, „Żrący dżin”. Były to czasy, gdy nikt nie przejmował się poprawnością polityczną, a niezłośliwe śmianie się z cech typowych dla narodowości pomagało je oswoić poprzez przybliżenie ich egzotyki. Widać to było bardzo wyraźnie w serii o Asteriksie, ale i opowieści o ambitnym Wezyrze nie są od nich wolne.

   Wielki Wezyr Iznogud, to postać bardzo wyrazista. Niewielki ciałem, za to o ogromnych ambicjach – właściwie to jednej ambicji – zastąpienia obecnego Kalifa. Iznogud – którego samo imię już nie wróży nic dobrego (is no good, w polskiej wersji serialu przetłumaczony został na Nicponim), to człowiek mściwy, chciwy i opętany żądzą władzy. Nie cofnie się przed żadnym łotrostwem, by osiągnąć swój cel, a sen z powiek spędza mu knucie kolejnych intryg. W zupełnym kontraście do niego przedstawiony został Kalif Harun Arachid – leniwy poczciwina, którego jedyną ambicją jest dobra drzemka, zabawa i uczta – w dowolnej kolejności. Równie kontrastowa jest postać Palibebecha – wiernego sługi Iznoguda. Zaufany człowiek wezyra niejednokrotnie próbujący odwieść swego szefa od szalonych pomysłów jest osobą spokojną i uległą.

   Każdy z komiksów zawiera po kilka kilkunastostronicowych opowieści, różnorakich spisków i sposobów na pozbycie się kalifa.  Ogromny wybór, mniej lub bardziej szalonych pomysłów bawi i niejednokrotnie zaskakuje. Niezwykła inwencja Wezyra, często wspomagana przypadkiem jest zachwycająca. Autor zaczerpnął nie tylko z tradycji i opowieści orientalnych przy kolejnych pomysłach, dając czytelnikowi prawdziwą mieszaninę zaczerpniętą z rozmaitych miejsc i czasów. Znajdziemy więc tu zarówno tradycyjnego dżina (no może nie do końca), zaczarowaną żabkę (w Bagdadzie zwierzę dość egzotyczne), jak i podróżnika w czasie. Do pełnego obrazu dodać należy wszelkiej maści czarowników i cały przekrój magicznych przedmiotów.

   Tym, co zachwyca w „Przygodach Wielkiego Wezyra Iznoguda” jest zabawa słowem. W prawie każdej opowieści tematycznie przemycona zostaje cała gama powiedzonek i przysłów, generujących zabawne dialogi. I choć w serii Asteriksa tego typu zabiegi się zdarzały, to właśnie tu występują nagminnie. Poza tym, komiks czyta się świetnie, jest lekki i zabawny, zrozumiały dla młodszych czytelników i przynoszący niemałą frajdę tym nieco starszym.

   Opowieści o Inzogudzie to dobry kawał mocno klasycznego komiksu. Humor oparty o zwyczaje muzułmanów – jak choćby nadgorliwa uniżoność, nie służy wyśmianiu grupy społecznej, a raczej nadaniu jej kolorytu i zdefiniowaniu jej poprzez posłużenie się stereotypami. Przekrój pomysłów, jak strącić Kalifa z jego stołka jest bardzo bogaty, ale nie monotonny. Oprawa graficzna również robi bardzo dobre wrażenie, to wszystko sprawia, że „Przygody Wielkiego Wezyra Iznoguda” z czystym sercem mogę polecić każdemu, kto nie stroni od komiksu.

wtorek, 19 listopada 2019

Terra insecta. Planeta owadów

Autor: Anne Sverdrup-Thygeson
Tytuł oryginału: Insektenes planet. Om de rare nyttige og fascinerende smakrypene vi ikke kan leve uten
Tłumacznie: Witold Biliński
Wydawnictwo: Znak
Rok wydania: 2019

   Szeroka ostatnimi czasy popularność książek około przyrodniczych poskutkowała wysypem wielu interesujących pozycji. „Terra insecta” Anne Sverdrup-Thygeson od początku wpadła mi w oko i znalazła się na mojej liście książek, które chcę przeczytać. Kusząca były zarówno tematyka jak i dobre skojarzenia z jakością książek popularno-naukowych ukazujących się nakładem wydawnictwa Znak. Nie zawiodłam się.

   Owady, zwierzęta często niedoceniane i pogardzane królują na naszej planecie, bijąc nas na głowę pod prawie każdym względem począwszy od ilości na szeregu niezwykłych umiejętności skończywszy. Miały na to prawie czterysta milionów lat ewolucji, w czasie których rozwijały się w każdym możliwym kierunku. I choć nie żyjemy w czasach zdominowanych przez ogromne owady fruwające w powietrzu, czy chodzące po ziemi, to jednak nawet nasza era jest erą owadów. Znajdziemy je prawie wszędzie, gdyż idealnie przystosowały się do nawet najbardziej niewiarygodnych warunków wiążąc swoje, często krótkie życie, z wszystkimi otaczającymi je stworzeniami. Gdy bliżej przyjrzeć się światowi owadów, okazuje się, że mają one ogromny wpływ na wszystko wokół i to nie tylko w widoczny sposób – zjadanie, czy zapylanie – ale często również w ten nieuchwytny dla oka.

  Będąca entomolożką autorka nie tylko na co dzień pracuje z owadami, ale prowadząc bloga im poświęconego przybliża te fascynujące stworzenia szerszemu gronu odbiorców. W „Terra insecta” zebrała to, co uznała za najciekawsze i najważniejsze, by podzielić się z czytelnikami swoją pasją i uświadomić im, jak ważny jest, ten często niedoceniany, świat pod naszymi stopami.

   Książka stanowi w znacznej mierze zbiór ciekawostek podzielonych tematycznie na dziewięć rozdziałów, przybliżających kolejne aspekty tych bezkręgowców. Lekturę rozpoczynamy od budowy ciała, gdzie po przeczytaniu podstawowych informacji możemy się raczyć sporym zbiorem, często dziwacznych, ciekawostek. Następnie tematy najważniejsze dla owadów – rozmnażanie i odżywianie – gdzie pierwsze jest sensem ich życia, a drugie drogą do niego prowadzącą. Najciekawsze są kolejne cztery rozdziały, z których dowiadujemy się o ich ekologicznej roli, miejscu w ekosystemach i relacjach z roślinami, zwierzętami oraz nam. To w tej części książki możemy podziwiać, jak skomplikowane związki mogą powstać na drodze ewolucji. Ostatnie dwa rozdziały to już pytania: co owady jeszcze mogą zrobić dla nas i co my możemy zrobić dla nich.

   Autorka porusza wspomniane kwestia w bardzo przyjemny i lekki sposób, sprawiając, że książkę czyta się błyskawicznie. Przystępny języka również jest zaletą „Terra insecta”, choć jak dla mnie miejscami został on celowo nadmiernie uproszczony. Z drugiej strony jest to książka przeznaczona dla kompletnego biologicznego laika, więc zabieg ten jest jak najbardziej zrozumiały. Merytorycznie też ciężko mi cokolwiek zarzucić tej pozycji poza jedną informacją, która pojawiła się przy samym końcu, wspominająca, że za masowe wymieranie gigantów epoki lodowcowej odpowiada człowiek. Ambiwalentne uczucia wzbudziła we mnie również króciutka wzmianka dotycząca stosowania inżynierii genetycznej, gdyż temat został jedynie zarysowany jako potencjalne zagrożenia, bez zagłębienia się na jakie zasługiwał.

   „Terra insecta” to bardzo dobra książka, napisana z myślą o każdym miłośniku przyrody, niezależnie od tego, jak wiele pamięta z biologii. To zbiór niezwykle ciekawych informacji o najliczniejszej grupie zwierząt na Ziemi. To w końcu silnie oparta na źródłach pozycja (sama bibliografia stanowi kilkanaście stron, co przy niezbyt grubej książce jest jej sporą częścią), pomagająca uświadomić nam sobie, jak wielką rolę w naszym życiu i w funkcjonowaniu nawet naszych najmniejszych, domowych ekosystemów mają owady, które (może poza pszczołami, czy trzmielami) raczej nie budzą cieplejszych uczuć wśród ludzi.

niedziela, 17 listopada 2019

U-booty. Podwodna armia Hitlera

Autor: Philip Kaplan
Tytuł oryginału: Grey Wolves. The U-boat war 1939-1945
Tłumaczenie: Grzegorz Siwek
Wydawnictwo: RM
Rok wydania: 2015

   Kiedy w czasie Pierwszej Wojny Światowej pojawiły się pierwsze łodzie podwodne ich potencjał nie był w ogóle wykorzystany. Dwadzieścia lat później, gdy przez świat przetoczyła się kolejna wojna, to właśnie U-Booty mogły zapewnić Niemcom pełną dominację na Atlantyku. O ich historii oraz o ludziach z nimi związanych opowiada książka Philipa Kaplana zatytułowana „U-Booty. Podwodna armia Hitlera”, która nawet laikowi pozwala przybliżyć kulisy walk toczonych spod powierzchni morza.

   Książka podzielona jest na szesnaście rozdziałów, poświęconych zarówno ludziom związanym z Ubootwaffe, jak i samym okrętom podwodnym. Znajdziemy tu również informacje związane z podstawową bronią U-Bootów – torpedami, oraz wiadomości dotyczące systemów łączności funkcjonującymi wśród podmorskiej floty.

   Historia U-Bootów choć rozpoczęła się niezbyt obiecująco, z czasem nabrała rozpędu. W porównaniu z resztą państw europejskich i Stanami Zjednoczonymi, Niemcy dość późno przystąpiły do opracowywania technologii okrętów podwodnych. Jednak choć początki były dość nieśmiałe, z czasem flota dowodzona przez Karla Donitza zwanego „Lwem”, odniosła wiele sukcesów, by po kilku latach skończyć w tragiczny sposób.

   W książce znajdziemy dokładny opis jak powstała armia U-Bootów, jak „Lew” niejednokrotnie próbował podnieść znaczenie rozwijającej się floty, oraz jak w końcu mu się to udało. Gdy na początku lat czterdziestych niemieckie łodzie podwodne prawie sparaliżowały ruch dostaw na Atlantyku, inwestycja w Ubootwaffe wydała się w pełni zwrócona. Jednak dla sił aliantów podwodne zagrożenie było zbyt znaczące, by mogli je zignorować, a mobilizacja z jaką rozpoczęli walkę przeciwko U-bootom, przyniosła oczekiwane skutki. Pod koniec Drugiej Wojny Światowej flota została już zdziesiątkowana.

   Autor książki ogromną wagę przywiązał do nakreślenia sytuacji marynarzy rekrutowanych na załogi U-Bootów. Rozprawiając się z mitem, że złożone były tylko z ochotników, podkreśla wyjątkową odporność żołnierzy na stres i bardzo trudne warunki życia. Niewiarygodna ciasnota, duchota oraz niezwykle klaustrofobiczne wnętrza i świadomość, że w razie czego, nie ma dla nich ratunku sprawiały, że marynarze floty podwodnej musieli być rekrutowani z wybitnie odpornych jednostek.

   Książka zawiera bardzo wiele, jednak powierzchownych informacji. Z pewnością zaciekawi osoby interesujące się historią Drugiej Wojny Światowej oraz miłośników technologii wojskowej. Jednak czytelnicy dobrze obeznani z tematyką nie znajdą tu zbyt wielu nowych informacji. Jest to raczej krótki przegląd sytuacji Ubootwaffe, jej początku, rozwoju i końca, niż dokładna monografia dotycząca okrętów podwodnych. Można odnieść wrażenie, że autor za bardzo skupił się na opisaniu trudnej sytuacji żołnierzy podwodnych, niż samych jednostek pływających.

   Publikację Philipa Kaplana czyta się całkiem nieźle, autor używa dość prostego języka, a dołączony na samym początku słowniczek ułatwia zrozumienie specjalistycznego słownictwa oraz rozeznanie się wśród ludzi związanych zarówno z Ubootwaffe, jak i tych związanych z jednostkami walczącymi przeciwko niemieckim okrętom podwodnym. Dołączona obszerna bibliografia pozwala co bardziej dociekliwym czytelnikom na poszukanie źródeł, z których można zgłębić poruszaną tematykę.

   „U-Booty. Podwodna armia Hitlera” Philipa Kaplana to interesująca książka, choć nie pozbawiona wad. Bardzo wiele miejsca poświęcono sytuacji marynarzy, zabrakło natomiast nieco szczegółów technicznych dotyczących zarówno okrętów, jak i sprzętów z nimi związanych. Mimo tego lektura jest całkiem wciągająca, a swobodny sposób narracji sprawia, że przedstawione wiadomości przyjmuje się bardzo dobrze.

Recenzja powstała na potrzeby portalu Sztukater

czwartek, 14 listopada 2019

Listopadowy zbiór

   Listopad już w połowie, więc pora najwyższa, by po zebraniu tego co mi się na półkach zalęgło do kupy, wrzucić tu porządkowego posta, aktualizując przy okazji moją Poczekalnię. A trochę się nazbierało, nieco recenzentek, zdominowanych przez współczesną poezję - tak wyszło. Trochę zakupów, znów poszukiwałam jednej książki, a przykleiło się kilka innych - pakiet Smart to zło. Do tego drobna promocja w jednej ze stacjonarnych księgarni - od wieków nie robiłam zakupów w takowej. Tak czy inaczej dwie kupki książek się uzbierały i wypadałoby je w końcu zaprezentować.

   Pierwszy stos, zakupowy - historyczny


   Jak zdobyto dziki zachód Jarosław Wojtczak, Historia luksusu Peter McNeil, Giorgio Riello, Dziwactwa i sekrety władców Polski Iwona Kienzler Kolejne trio z serii Deagostini i Bellony, czyli ponownie kilka historycznych pozycji, w przyjemnej oprawie i uzupełnienie cyklu. Kiedyś z pewnością po nie sięgnę.
   Narodziny cywilizacji Wysp Brytyjskich Wojciech Lipoński  To znów książka historyczna, za śmieszne pieniądze kupiona w księgarnianej promocji.
   Niewygodne związki Jerzy Besala  I następna pozycja z historią, a że książki Jerzego Besali, które czytałam wspominam dobrze, więc i tu mam nadzieję na dobrą lekturę.
   Zdobywcy. Jak Portugalczycy zdobyli Ocean Indyjski i stworzyli pierwsze globalne imperium Roger Crowley Nabyta na tej samej promocji opowieść o podbijaniu Ameryk.
   Na krańce świata. Podróż historyka przez historię Norman Davis Znane nazwisko amerykańskiego historyka było jednym z motywatorów do zakupy książki.
   Kochanki, księżne, królowe Iwona Kienzler Kolejna książka tej autorki, również nabyta za niewielkie pieniądze, choć nie wiem, czy docelowo nie zdubluje mi się z serią historyczną wspomnianą powyżej.



   Przypadki Idziego Blasa Alain Rene Lasage Dokupione do kompletu z resztą allegrowej paczki, stare powieści zawsze mają u mnie dobrze.
   Darwin. Jedyna taka podróż Jeremie Royer, Fabien Grollieau To w sumie prowodyr recenzenckiego zamówienia, komiks o podróży Darwina na pokładzie Beagle'a, Ciekawa rzecz, ale nie z takich, które urzekają.
   Szkoła uczuć Gustaw Flaubert Kolejny nabytek na dokładkę, do paczki, no ale temu autorowi nie potrafię odmówić.
   Fizjologia małżeństwa Honore Balzac Podobnie jak temu, geneza zakupu tej książki jest identyczna.
   Dwie sceny miłosne (Salome, Tragedia Florencka) Oscar Wilde A już temu w zupełności, po tym jak urzekł mnie w opowiadaniach o Lordzie Arturze Saville i Upiorze rodu Canterville'ów. 
   Faust Johann Wolfgang von Goethe To prowodyr zakupów, zaczęłam czytać w pracy, w ramach wolnych lektur przekonana, że mam ją w domu. Nie miałam. Trzeba było nadrobić.
   Eleonora z Habsburgów Wiśniowiecka. Miłość i korona Janina Lesiak Druga w tym stosie recenzentka to fabularyzowana biografia małżonki Michała Korybuta Wiśniowieckiego.
   Przygody pana Wiszowatego na obczyźnie Walery Przyborowski To niewielka dziewiętnastowieczna opowieść awanturnicza, również recenzentka.
   Niebieski nieobecny Stefan Tycjan Tyczyna Drugi już w moich rękach tomik poezji tego autora i najlepsza z poezji, którą czytałam w tym miesiącu.
   Grawitacja myśli. Wiersze Karolina Tokarska-Leszczuk Niewielki tomik ze stanowczo zbyt często użytym słowem "Istenienie".
   Horyzonty Piotr Grzelak najgrubszy z tomików, ale najmniej wyróżniający się z nich wszystkich.
   Serce na pół Iwona Ivosse-Pino I ostatnia z recenzenckiej poezji, też bez większych rewelacji.
   Gospoda pod królową Gęsią nóżką. Przygody księdza Hieronima Coingnarda  Antonio France Kto u mnie bywa, wie, że mam słabość do starych, dawno napisanych książek.
   Herman i Dorota Johann Wolfgang von Goethe Jak jednej książce tego autora powiedziałam tak, to nie odmówię drugiej.
   Kobieta i paw David Herbert Lawrance I znów autor, którego nie mijam obojętnie, więc wzięłam.

Jak widać recenzentek aż tak wiele nie ma, a że i objętościowo nie są imponujące, więc i już udało się przeczytać wszystkie. Z pozostałych rzeczy sporo historyczne literatury popularnonaukowej, takim u mnie również dobrze. Po co sięgnę w pierwszej kolejności, nie mam pojęcia, jak zawsze.


poniedziałek, 11 listopada 2019

Wszystkie białe damy

Autor: Piotr Borowiec
Wydawnictwo: Gmork
Rok wydania: 2018

   Sięgając po zbiór opowiadań grozy Piotra Borowca nie spodziewałam się zbyt wiele. Byłam wręcz przekonana, że odłożę tę książkę niedokończoną. Tym większe i milsze było moje zaskoczenie, gdyż lektura „Wszystkich białych dam” okazała się nad wyraz przyjemna i bawiłam się przy niej bardzo dobrze.

   Opowiadania autora można było dotychczas znaleźć w różnych tematycznych antologiach grozy, gdzie ukazywały się jego pojedyncze teksty. „Wszystkie białe damy” to drugi po „Polskich upiorach” zbiór wyłącznie jego utworów. Tym razem czytelnik otrzymuje trzynaście historii różnej objętości. Od takich na niecałe trzy strony, po dość rozbudowane teksty, gdzie przedstawiono wydarzenia zgodnie z podstawowym schematem liczącym wstęp, rozwinięcie wątków i zakończenie.

   „Wszystkie białe damy” to opowiadania grozy, często oparte o miejskie legendy, o wątki, które każdy z nas kiedyś słyszał. Są w nich duchy nieszczęśliwie zakochanych i gwałtownie zamordowanych. Są tu upiory i strzygi szukające zemsty na żywych, którzy sprowadzili je na świat przydając im cierpienia. Są tu również nadnaturalne moce ułatwiające, ale i utrudniające życie. Nie zabrakło i demonów, które zawsze czyhają na dusze nieszczęśników.

   Jednak otoczka grozy to często pretekst do poruszenia trudnych tematów: przemoc w rodzinie, molestowanie nieletnich, eutanazja, aborcja, czy zwyczajna, brutalna zbrodnia. Autor z jednej strony nie narzuca swoją narracją żadnego konkretnego światopoglądu, z drugiej zaś strony, zawsze u niego wyrządzona krzywda zostaje pomszczona. Narzędziem zemsty może być strzyga mordująca noworodki, może być też upiór żywiący się bólem śmiertelnie chorych. To w końcu, często, bardzo proste równanie: jest krzywda, jest wina, więc jest i kara. To również manifestacja sił nadprzyrodzonych jako sposób radzenia sobie z traumą.

   Tym czego mi zdecydowanie zabrakło w „Wszystkich białych damach” był nastrój. I choć opowiadania czyta się bardzo dobrze, są napisane w sposób interesujący, uniemożliwiający wręcz odłożenie książki, zanim nie doczyta się któregoś z nich do końca, to jednak nie poruszały włosów na moim karku. Nie byłam w stanie poczuć grozy, nie wprawiały mnie w nastrój, w którym byłabym pewna, że zaraz wydarzy się coś strasznego. Mimo tego jednak książkę czyta się wyśmienicie, zdania są płynne i niewymagające specjalnego skupienia na tekście. Można przyjmować kolejne słowa, będąc wręcz pewnym tego, jak dalej potoczy się dana opowieść. Tym bardziej, że historie opisane przez Piotra Borowca są zasadniczo bardzo proste, niejednokrotnie wręcz przewidywalne. Nie zabiera to jednak w żadnym stopniu przyjemności z lektury.

   „Wszystkie białe damy” to idealna książka przerywnik, lekka i przyjemna, paradoksalnie wszakże są to opowiadania grozy, lektura. Coś jak zbiór „strasznych opowieści” snutych przy ognisku. Nie są to teksty wymagające i choć bardzo wiele z nich porusza naprawdę ważne i trudne tematy, to zostały one podane w taki sposób, że nie stanowią zbyt dużego bagażu emocjonalnego. Jest to jednocześnie zaletą książki – czyta się ją wyśmienicie, jak i jej wadą, gdyż pomimo poruszenia niełatwych tematów, nie znajdziemy w niej pretekstu, by mocniej się w nie zagłębić i w pełni przeanalizować. To również idealny przykład na to, jak bardzo ucieczka w nadprzyrodzone i w grozę pomaga poradzić sobie z realnymi demonami tego świata. Z sytuacjami, które można napotkać na co dzień, które niekoniecznie przeżyło się samemu, ale zawsze się słyszało o kimś, kto je przeżył.

Recenzja powstała na zlecenie portalu Sztukater.

czwartek, 7 listopada 2019

Cynobrowe pola

Autor: Aleksandra Radlak
Wydawnictwo: SQN Imaginatio
Rok wydania: 2018

   Seria „Fantastycznie nieobliczalni” wydawana przez SQN Imaginatio, to zbiór powieści młodych, polskich autorów, piszących szeroko pojętą fantastykę. Dla mnie pierwszym kontaktem z tym cyklem, były „Cynobrowe pola” Aleksandry Radlak okraszone wstępem redaktora całego cyklu Michała Cetnarowskiego.

   Debiutancka powieść Aleksandry Radlak to dzieło pod wieloma względami monumentalne. Tym, co od samego początku zwraca uwagę jest ogrom zaprezentowanego, fantastycznego świata, który poznajemy nie tylko w piśmie, ale i, zupełnie jak w pierwszym rozkwicie fantastyki jako gatunku, za pomocą map. Dwie załączone mapy prezentują dwie zupełnie odmienne krainy. Pierwsza z nich przedstawia Mawjański Blok Kontynentalny i ziemie zamieszkiwane głównie przez ludzi. To oni mają tu władzę. Jest to mocno cyberpunkowy świat, w którym rządzi technologia i wielkie korporacje. To również świat po katastrofie ekologicznej, w którym naturalne produkty są dobrem luksusowym a mieszkańcy zaspokajają głód preparatami odżywczymi.

   Zupełnie inna jest natura Geadgi Albmi, krainę zamieszkaną i rządzoną przez Albenów. To eteryczne, wiotkie i smukłe istoty o szpiczasto zakończonych uszach, które ponad pragmatyzm codzienności cenią więź z pradawną mocą Szeptów Wszechrzeczy. Ich kraina tętni życiem, w pierwotnej formie. Drzewa i inne rośliny, zwierzęta oraz grzyby, w przeciwieństwie do postapokaliptycznego i cybernetycznego świata Kharaghan są tu częste i zwyczajne. Albeni nie dysponują tak bardzo rozwiniętą techniką, posiadają natomiast bogactwa. Nic więc dziwnego, że wojna między nacjami musiała wybuchnąć, a albeni od samego początku stali po stronie przegranych. I nawet ich umiejętności we władaniu żywiołami, nie okazały się wystarczające.

   Przyglądając się bliżej kreacji świata i ras, nie sposób nie zauważyć, że są one powieleniem klasycznych, znanych dobrze miłośnikom fantastyki, wzorców. Są tu ludzie, którzy prezentują się podobnie, jak w innych fantastycznych światach. Tutejsi albeni, nie tylko posturą, ale też podejściem do życia i tym jak żyją (są oczywiście znacznie bardziej długowieczni niż ludzie), są zupełnie jak najbardziej rozpoznawalna rasa elfów. Znajdziemy tu również niskich, przysadzistych mieszkańców Gór Rudych, których życie płynie wśród kopalni, hut i warsztatów.

   Głównym motywem książki jest wojna. Ta wiecznie żywa w pamięci niektórych i ta, która rozpala się w umysłach tych, co nie mieli okazji poznać jej osobiście. Nakreślona we wstępie, przebrzmiała przed kilkudziesięcioma laty wojna wciąż zbiera swoje żniwo i staje się pretekstem dla innych. To również książka o pokoleniowych konfliktach, bardzo wyraźnie zaznaczonych wśród albenów. Grupa młodych o burzliwym temperamencie odrzuca stoicyzm i bierność starszych szukając zemsty za krzywdy, jakie spotkały ich społeczność. 

   W książce znajdziemy grono interesujących postaci, każda z jakąś tajemnicą skrywaną przed światem, czy będzie to ból strasznych wspomnień, jak w przypadku Elatrii, czy niezwykłe dziedzictwo przekazane przez umierającego ojca w przypadku Grimgarda. To bohaterowie z krwi i kości, postacie bardzo realistyczne w swej kreacji, w której słabość przeplata się z siłą a strach z odwagą. Oprócz tej dwójki połączonej więzami ofiary i łowcy, natrafimy tu również na cały przekrój postaci zasiedlających dalsze plany opowieści. Im również niewiele można zarzucić. Są to osobowości interesujące lecz nieprzerysowane, posiadają konsekwentnie prowadzone charaktery, i zawsze działają z nimi w zgodzie.

   „Cynobrowe pola” czyta się bardzo dobrze. Pod względem językowym niewiele można tej książce zarzucić. Liczne neologizmy niezbędne do kreacji tak bogatego i pełnego świata nie sprawiają problemów. Aleksandra Radlak nie zapomniała również o tak podstawowej kwestii jak odpowiednia lokalizacje bohaterów, więc siłą rzeczy inaczej mówią albeni, inaczej ludzie. Innego słownictwa używają dworzanie, a innego ludzie pracujący. Stylistyka zdań oraz ich składnia również nie nastręczając żadnych problemów. Dzięki temu przez książkę mknie się błyskawicznie, zagłębiając się coraz bardziej nie tylko w rozwój wypadków, ale i w klimat opowieści.

    Mój pierwszy kontakt z „Fantastycznie nieobliczalnymi” zaliczam do udanych. „Cynobrowe pola” to dobra, miejscami nieoczywista, powieść fantastyczna, w której obce światy i kultury przeplatają się z bardzo uniwersalnymi prawdami o życiu i działaniu ludzi jako pojedynczych jednostek oraz ludzkości jako całość. I choć w połowie powieści jej tempo powoli słabnie, to jednak wciąż jest to bardzo dobra lektura.

Recenzja powstała na potrzeby portalu Sztukater.

sobota, 2 listopada 2019

Lektury października

   Październik okazał się zaskakująco dobrym miesiącem czytelniczym, udało się wygrzebać z recenzentek a nawet doczytać kilka książek, które miałam w domu. W sumie dziewięć książek. Trzy razy kryminał, trzy razy fantastyka (no w sumie jeden cykl), pozostała trójka to książki rozmaite. Znalazło się miejsce na napisaną na początku ubiegłego wieku opowieść biograficzną o kilkorgu znanych osobach z Galicji, jest to też album poświęcony Puszczy Karpackiej. Ostatnią zaś książką jest zbiór opowiadań południowoamerykańskiego pisarza Jorge Luisa Borgesa "Księga piasku".
   Na zgrabnym stosiku wygląda to tak:


   Reliktowa Puszcza Karpacka Stanisław Kucharczyk To dwujęzyczny (polsko-angielski) album poświęcony najstarszym lasom w polskich Karpatach. Książka piękna, ale i wystarczająco treściwa, by była czymś więcej niż zbiorem ładnych zdjęć.
   Siedem ekscelencji i jedna dama Aleksander Piskor To chyba najciekawsza pozycja w stosiku. Biografie kilkorga sławnych dziewiętnastowiecznych mieszkańców Galicji spisana na początku dwudziestego wieku. To w sporej mierze książka ciekawostka, ale i interesująca lektura.
   Domenic Jordan Anna Kańtoch Trzytomowy zbiór opowieści o Domenicu Jordanie, historie z pogranicza fantastyki oraz kryminału. Czasem śmiesznie, czasem mrocznie, ogólnie bardzo wciągająca lektura.
   Księga piasku Jorge Luis Borges To niewielki objętością, ale bogaty treścią zbiór króciutkich opowiadań, Mieszanina tematów i wątków tworzy dość intrygującą lekturę.
   Czerwona nitka, Dr Orłowski prowadzi śledztwo Zygmunt Zeydler-Zborowski Dwa kryminały napisane w PRLu, intrygi jak intrygi, ani bardzo oryginalne, anie zbytnie zagmatwane, czytało się nieźle, choć czasem bawiło nieco użyte słownictwo.
   Demon wyścigów Stanisław Antoni Wotowski A to z kolei kryminał napisany przed drugą wojną światową. Znajdziemy tu dość dobry obraz środowiska związanego a wyścigami konnymi lat trzydziestych.

   Jak wspomniałam na początku nie był to najgorszy z miesięcy czytelniczych i w sumie jestem całkiem zadowolona z wyniku. Zobaczymy, co tam przyniesie listopad (poza kolejną porcją recenzentek). O większości wymienionych tu książek pojawią się wkrótce jakieś recenzje, ale ciężko mi w tej chwili określić kiedy i w jakiej kolejności. Ogólne wrażenia z lektury mam całkiem niezłe, najsłabsze na liście były kryminały, natomiast opowiadania Anny Kańtoch mnie zachwyciły. Najwięcej czasu zajęła mi książka Aleksandra Piskora, najszybciej przemknęłam przez album, który z racji formy nie był bardzo obfity w tekst.

piątek, 1 listopada 2019

Gosta Berling

Autor: Selma Lagerlöf
Tytuł oryginału: Gösta Berling
Tłumaczenie: Franciszek Mirandola
Wydawnictwo: MG
Rok wydania: 2019

   Sięgając po powieść szwedzkiej noblistki, pierwszej laureatki literackiej nagrody Nobla, nie wiedziałam czego się spodziewać. Jednak ponieważ nie stronię ani od noblistów, ani od klasyki, więc postanowiłam dać tej książce szansę. I choć lektura „Gösty Berlinga” nie była lekką, to zostawiła po sobie jak najbardziej pozytywne wrażenia.

   Książka ta jest zbiorem opowieści. Wszystkie łączą czasy – akcja osadzona jest na początku dziewiętnastego wieku oraz geografia, każda z nich rozgrywa się na ziemi Värmlandzkiej w Szwecji. To historie mocno oparte na szwedzkiej kulturze i folklorze. To czasem drobne tylko epizody opisujące losy poszczególnych osób w jakiś sposób liczących się w Värmlandii. Czy będzie to hrabianka, czy majorowa, czy też proboszcz. Chłopi i robotnicy pojawiają się tu raczej jako bohaterowie zbiorowi, często mający swoją ważną rolę do odegrania, jednak w lekturze nie zbliżymy się w zasadzie do żadnej postaci z ludu. Co innego bohaterowie tych nieco wyższych sfer. Oprócz tych o szlachetnym rodowodzie znajdziemy tu również rezydentów – grupę mężczyzn, żyjących z łaski majorowej, których jedynym zajęciem są gnuśność, dobre zabawy i harce.

   Jednym z rezydentów jest tytułowy Gösta Berling. To wydalony proboszcz, który na próżno szukał jakiegoś uczciwego zajęcia. Każde, jakiego próbował się podjąć, prędzej czy później kończyło się fiaskiem. Aż trafił do rezydentury u majorowej, gdzie mógł swobodnie oddać się czerpaniu przyjemności z życia. Zwany przez innych poetą tym się wyróżnia, że w pełni zdaje sobie sprawę ze swego moralnego upadku i czasem podejmuje próby ocalenia. Szybko jednak wpada w wir zabaw i przyjemności. Jego postać spaja opowiedziane historie, gdyż każda z nich w jakimś stopniu go dotyczy. Nie zawsze jest to związek bezpośredni, często sprowadza się do przytoczenia losów innych postaci, które Gösta Berling spotyka na swojej drodze.

   Powieść nie jest też wolna od wątków fantastycznych. Znajdziemy tu zarówno diabły, które wodzą nieszczęśliwców na pokuszenie, lub targują się z nimi o dusze. Jak również różne przejawy diabelskie albo boskiej mocy. Nie są to interwencje, których obecności nie można by wytłumaczyć wypitym przez zaangażowane postaci alkoholem. Wódka też zresztą w pewnym sensie urasta miejscami do rangi bohatera opowieści. Jest stale obecna, nie tylko w rezydenckich harcach, ale i wśród chłopów próbujących nią właśnie uciszyć głód i poczucie beznadziei.

   Powieść Selmy Lagerlöf jest napisana pięknym, bogatym językiem. Znajdziemy tu mnóstwo poetyckich wręcz opisów zmieniających się pór roku, majestatu wzgórz, czy siły huczącej, wezbranej wody. To również dość rozległe, ocierające się o filozofię refleksję na temat sensu życia, bytu i moralności. To wszystko sprawia, że nie jest to lektura łatwa w odbiorze. „Gösta Berling” to książka wymagająca skupienia i spokoju, by w pełni móc nacieszyć się jej zawartością.

   „Gösta Berling” z pewnością nie plasuje się wśród lektur na lato. To raczej opowieść na długie, zimowe wieczory, sprzyjające refleksji i zadumie. To książka, która wymagająca ciszy i spokoju, pełnego oddania się lekturze. Z drugiej strony to warte uwagi, pięknie napisane studium człowieka. Istoty miotanej przez własne pragnienia i słabości, podejmującej, nie zawsze świadomie, decyzje i muszącej się zmierzyć z ich konsekwencjami. To w końcu powieść, która wspaniale przybliża kulisy życia dziewiętnastowiecznej, szwedzkiej wsi, gdzie bezkres przyrody miesza się z ludzką wolą, by ją sobie podporządkować.

Recenzja powstała na potrzeby portalu Sztukater.

poniedziałek, 28 października 2019

Sen na Kniaziach i inne historie osobiste

Autor: Robert Gmiterek
Wydawnictwo: Psychoskok
Rok wydania: 2019

   Wydawnictwa typu vanity cieszą się, często zasłużoną, nie najlepszą sławą są jednak często, może nie jedyną, ale zdecydowanie najłatwiejszą drogą, z jakiej skorzystać może początkujący twórca, pragnący wydać co innego niż powieść ewentualnie zbiór opowiadań. „Normalne” wydawnictwa często niezbyt przychylnym okiem patrzą zarówno na poezję debiutantów, jak i inne formy liryki czy prozy. W tym układzie skorzystanie z opcji finansowania wydania książki, z wykorzystaniem marki typu vanity, może być kuszące. Debiutancka książka Roberta Gmitereka zatytułowana „Sen na kniaziach” jest właśnie takim literackim eksperymentem.

   Jak autor informuje czytelników, książka „Sen na kniaziach” to opowieści z drogi z Roztocza i wyraźnie widać to w poszczególnych utworach. Z całości wyłania się droga, ta rzeczywista, prowadząca z jednej roztoczańskiej wioski do drugiej, kierując czytelnika prawie na koniec cywilizowanego świata, funkcjonującego jakoby obok tego codziennego. Rzeczywistości, na pozór, zupełnie nie związanej z tym, co znamy z życia codziennego, zdominowanego przez pracę, multimedia, social media i szalone tempo, które odlicza chwile kolejnymi wydarzeniami i planami. 

   „Sen na kniaziach” to również podróż metaforyczna, droga prowadząca do dogłębnego poznania samego siebie. Senne i spokojne okoliczności przyrody, pozbawione codziennej krzątaniny tworzą atmosferę sprzyjającą refleksji, w tym autorefleksji. Stanowi, w którym człowiek zagłębia się w autoanalizie, rozważa swoje miejsce w świecie i plany na przyszłość, patrząc na nie niejako z boku, nie biorąc w nich czynnego udziału. To również podróż przez własne emocje, przekonania i racje, okazja do zanalizowania tych pierwszych, rozebrania ich na czynniki pierwsze oraz do zweryfikowania tych pozostałych, zwątpienia w ich słuszności, by później się w nich utwierdzić, bądź je porzucić.

   Tym co zaskakuje w książce Roberta Gmitereka to jej forma. Poszczególne, króciutkie – czasem nawet nie pół stronicowe – teksty są niezwykle liryczne. Choć w zupełności pozbawione są rymów i pisane prozą, pełne jednak szczególnego rodzaju rytmiki, sprawiającej, że czytając poszczególne frazy, odnosimy wrażenie iż, wręcz płyną, a każde kolejne zdanie ma dokładnie przypisane swoje miejsce. Podobnie ze słowami, wyraźnie widać, że nawet, gdy można by użyć wyrazu bliskoznacznego, to ten przez swą odmienną melodykę oraz długość zaburzy odbiór całego tekstu.

   Słownictwo użyte w książce również jest niezwykle liryczne i malownicze. Miniatury pełne są malowniczych opisów przybliżających leniwy klimat roztocza. Robert Gmiterek posługuje się bardzo bogatym językiem, pełnym metafor i nieoczywistych porównań tworząc atmosferę sprzyjającą refleksji i zadumie. Jest to też język płynny i melodyjny, co również pomaga wprowadzeniu czytelnika w pełne zamyślenie. Nie brakuje tu również wielu nazw własnych, roztoczańskich miejscowości, również tych malutkich oraz miejsc, których nazwami posługują się jedynie okoliczni mieszkańcy. Może to prowadzić do pewnego zagubienia w lekturze, ale realne okoliczności służą tylko jako drogowskaz do podróży w głąb siebie.

   „Sen na kniaziach” to nietypowy zbiór poezji pisanej prozą, w której płynnie przechodzące zdania tworzą akapity składające się na liryczną miniaturę. To książka, która wprowadza w zadumę nad tym, jak ważnym jest zatrzymanie się na chwilę w codziennej krzątaninie, by zastanowić się jaki jest jej sens. Czy w ogóle ma ona jakiś głębszy sens? Jednocześnie, jak z poezją, nie jest to pozycja dla wszystkich, jej poetyka wymaga sporej wrażliwości, zbliżonej do tej, jaką wykazał się autor. W przeciwnym wypadku, ciężko będzie znaleźć w tej książce, coś co by urzekło czytelnika.

Recenzja powstała na potrzeby portalu Sztukater.

czwartek, 24 października 2019

Jesienny stos

   Od pierwszych jesiennych zakupów minęło sporo czasu. Jednak jakoś tak wyszło, że nie udało mi się zebrać moich ostatnich nabytków w ładny stosik i czekały sobie, po pierwsze na to, aż w końcu to zrobię, a po drugie na to, by było ich nieco więcej niż jeden skromny stosik. Dominują zakupy, wkradła się jedna nagroda i jedna niespodziewana recenzentka. Historia zbioru z pierwszego zdjęcia jest dość ciekawa, drugie zdjęcie to już normalne, planowane zakupy. 

   Na zdjęciach wygląda to tak:


   Gdy wśród planów na wypad do Warszawy pojawił się Independent Book Festival nie brałam go zbyt poważnie. Tak jednak w końcu wyszło, że pojawiłam się na nim, by zerknąć, co też ciekawego będzie można tam znaleźć. Wśród mnóstwa książek niezależnych, anarchistycznych, feministycznych czy po prostu mocno lewicowych wydawnictw dotarłam w końcu na stoisko pewnego antykwariatu. Nie było to duże stoisko, za to towar był pierwszorzędny. Na próżno było tam szukać drukowanej masowo literatury dla szerokiego grona odbiorców, dominowały książki dobre, o sprawdzonej jakości, klasyków i pisarzy ponadczasowych. Gdy dodać do tego sprzedawcę, który świetnie znał się na swojej robocie... cóż, wraz z towarzyszącym mi Przyjacielem wynieśliśmy sporą reklamówkę książek w zupełnie nieplanowanych zakupach. Na zdjęciu załapały się jeszcze dwie książki z serii historycznej i jeden spontaniczny zakup. Kolejno licząc.

   Stulecie chirurgów, Triumf chirurgów, Godzina detektywów, Ginekolodzy Jurgen Thornwald Seria poświęcona historii medycyny i kryminalistyki. Nie miałam z nią do tej pory styczności, ale chętnie nadrobię, gdyż zapowiada się bardzo ciekawie.
   A ja żem jej powiedziała Katarzyna Nosowska To akurat spontaniczny zakup i choć nie przepadam za autorką jako artystką, to mam nadzieję, że ma coś ciekawego do powiedzenia.
   Gra w klasy Julio Cortazar czyli książka - gra paragrafowa, klasyka literatury iberoamerykańskiej. Obok takich rzeczy nie przechodzi się obojętnie.
   Księga piasku Jorge Luis Borges Oglądając książkę wspomnianą powyżej zostałam zachęcona do kupienia również też. Jak wspomniałam to był naprawdę dobry sprzedawca.
   W oparach absurdu Julian Tuwim, Antoni Słonimski Wypis z różnych niewielkich dzieł Juliana Tuwima, zapowiada się ciekawie.
   Poezje wybrane, Kwiaty polskie Julian Tuwim czyli po raz kolejny ten autor i kolejna poezja na moich regałach.
   Warszawskie dziewczyny, kanały i gołębiarze Stefan Rassalski Zagadki i tajemnice kampanii wrześniowej Eugeniusz Guz Kolejne dwa tomy z kolekcji, niekoniecznie moja bajka, gdyż wolę dawniejszą historię, ale nie wykluczam, że kiedyś po nie sięgnę.


   To już zwyczajne zakupy podyktowane chęcią doczytanie pierwszych dwóch tomów o Domenicu Jordanie. A jak wiadomo pakiet Smart na Allegro to zło.

Autobiografia Agatha Christie Książka, która od jakiegoś czasu była w moich zakupowo - czytelniczych planach, aż tu proszę trafiła się jako uzupełnienie paczuszki.
   Czterdzieści i cztery Krszysztof Piskorski Drugi tom po Zadrze, kiedyś z pewnością przeczytam.
   Zabawki diabła, Diabeł na wieży Anna Kańtoch Dwa brakujące mi tomy o Domenicu Jordanie, z pewnością najszybciej trafią na czytelniczą półkę
   Ines, pani mej duszy Isabel Allende Kolejne dopełnienie Smartowej paczuszki, za jakieś śmieszne pieniądze rzędu kilku złotych.
   Czerwone żniwa Paweł Majka, Radosław Rusak wygrana w jednym z wielu konkursów, pewnie skończy w stosie na WOŚPowe aukcje.
   Powrót do życia. O żałobie i grzybach Long Litt Woon to zupełnie niespodziewana recenzentka przybyła do mnie dzięki aktywności na grupie o grzybach. Już nawet zrecenzowana, wrażenia z lektury całkiem niezłe.
   Spowiedź Stalina. Szczera rozmowa ze starym bolszewikiem Christopher Macht Kozacy zaporoscy Leszek Podhorecki Kolejne dwa tomy z serii, prędzej czy później pewnie po nie sięgnę.

Ot i tyle, kolejny stos zapełniający moje półki. Pocieszająca jest jedynie myśl o niedługim ich odchudzeniu z okazji WOŚPowych aukcji. Póki co Domenic Jordan na topie, po kolejne zapewne kiedyś uda się sięgnąć.