poniedziałek, 28 października 2019

Sen na Kniaziach i inne historie osobiste

Autor: Robert Gmiterek
Wydawnictwo: Psychoskok
Rok wydania: 2019

   Wydawnictwa typu vanity cieszą się, często zasłużoną, nie najlepszą sławą są jednak często, może nie jedyną, ale zdecydowanie najłatwiejszą drogą, z jakiej skorzystać może początkujący twórca, pragnący wydać co innego niż powieść ewentualnie zbiór opowiadań. „Normalne” wydawnictwa często niezbyt przychylnym okiem patrzą zarówno na poezję debiutantów, jak i inne formy liryki czy prozy. W tym układzie skorzystanie z opcji finansowania wydania książki, z wykorzystaniem marki typu vanity, może być kuszące. Debiutancka książka Roberta Gmitereka zatytułowana „Sen na kniaziach” jest właśnie takim literackim eksperymentem.

   Jak autor informuje czytelników, książka „Sen na kniaziach” to opowieści z drogi z Roztocza i wyraźnie widać to w poszczególnych utworach. Z całości wyłania się droga, ta rzeczywista, prowadząca z jednej roztoczańskiej wioski do drugiej, kierując czytelnika prawie na koniec cywilizowanego świata, funkcjonującego jakoby obok tego codziennego. Rzeczywistości, na pozór, zupełnie nie związanej z tym, co znamy z życia codziennego, zdominowanego przez pracę, multimedia, social media i szalone tempo, które odlicza chwile kolejnymi wydarzeniami i planami. 

   „Sen na kniaziach” to również podróż metaforyczna, droga prowadząca do dogłębnego poznania samego siebie. Senne i spokojne okoliczności przyrody, pozbawione codziennej krzątaniny tworzą atmosferę sprzyjającą refleksji, w tym autorefleksji. Stanowi, w którym człowiek zagłębia się w autoanalizie, rozważa swoje miejsce w świecie i plany na przyszłość, patrząc na nie niejako z boku, nie biorąc w nich czynnego udziału. To również podróż przez własne emocje, przekonania i racje, okazja do zanalizowania tych pierwszych, rozebrania ich na czynniki pierwsze oraz do zweryfikowania tych pozostałych, zwątpienia w ich słuszności, by później się w nich utwierdzić, bądź je porzucić.

   Tym co zaskakuje w książce Roberta Gmitereka to jej forma. Poszczególne, króciutkie – czasem nawet nie pół stronicowe – teksty są niezwykle liryczne. Choć w zupełności pozbawione są rymów i pisane prozą, pełne jednak szczególnego rodzaju rytmiki, sprawiającej, że czytając poszczególne frazy, odnosimy wrażenie iż, wręcz płyną, a każde kolejne zdanie ma dokładnie przypisane swoje miejsce. Podobnie ze słowami, wyraźnie widać, że nawet, gdy można by użyć wyrazu bliskoznacznego, to ten przez swą odmienną melodykę oraz długość zaburzy odbiór całego tekstu.

   Słownictwo użyte w książce również jest niezwykle liryczne i malownicze. Miniatury pełne są malowniczych opisów przybliżających leniwy klimat roztocza. Robert Gmiterek posługuje się bardzo bogatym językiem, pełnym metafor i nieoczywistych porównań tworząc atmosferę sprzyjającą refleksji i zadumie. Jest to też język płynny i melodyjny, co również pomaga wprowadzeniu czytelnika w pełne zamyślenie. Nie brakuje tu również wielu nazw własnych, roztoczańskich miejscowości, również tych malutkich oraz miejsc, których nazwami posługują się jedynie okoliczni mieszkańcy. Może to prowadzić do pewnego zagubienia w lekturze, ale realne okoliczności służą tylko jako drogowskaz do podróży w głąb siebie.

   „Sen na kniaziach” to nietypowy zbiór poezji pisanej prozą, w której płynnie przechodzące zdania tworzą akapity składające się na liryczną miniaturę. To książka, która wprowadza w zadumę nad tym, jak ważnym jest zatrzymanie się na chwilę w codziennej krzątaninie, by zastanowić się jaki jest jej sens. Czy w ogóle ma ona jakiś głębszy sens? Jednocześnie, jak z poezją, nie jest to pozycja dla wszystkich, jej poetyka wymaga sporej wrażliwości, zbliżonej do tej, jaką wykazał się autor. W przeciwnym wypadku, ciężko będzie znaleźć w tej książce, coś co by urzekło czytelnika.

Recenzja powstała na potrzeby portalu Sztukater.

czwartek, 24 października 2019

Jesienny stos

   Od pierwszych jesiennych zakupów minęło sporo czasu. Jednak jakoś tak wyszło, że nie udało mi się zebrać moich ostatnich nabytków w ładny stosik i czekały sobie, po pierwsze na to, aż w końcu to zrobię, a po drugie na to, by było ich nieco więcej niż jeden skromny stosik. Dominują zakupy, wkradła się jedna nagroda i jedna niespodziewana recenzentka. Historia zbioru z pierwszego zdjęcia jest dość ciekawa, drugie zdjęcie to już normalne, planowane zakupy. 

   Na zdjęciach wygląda to tak:


   Gdy wśród planów na wypad do Warszawy pojawił się Independent Book Festival nie brałam go zbyt poważnie. Tak jednak w końcu wyszło, że pojawiłam się na nim, by zerknąć, co też ciekawego będzie można tam znaleźć. Wśród mnóstwa książek niezależnych, anarchistycznych, feministycznych czy po prostu mocno lewicowych wydawnictw dotarłam w końcu na stoisko pewnego antykwariatu. Nie było to duże stoisko, za to towar był pierwszorzędny. Na próżno było tam szukać drukowanej masowo literatury dla szerokiego grona odbiorców, dominowały książki dobre, o sprawdzonej jakości, klasyków i pisarzy ponadczasowych. Gdy dodać do tego sprzedawcę, który świetnie znał się na swojej robocie... cóż, wraz z towarzyszącym mi Przyjacielem wynieśliśmy sporą reklamówkę książek w zupełnie nieplanowanych zakupach. Na zdjęciu załapały się jeszcze dwie książki z serii historycznej i jeden spontaniczny zakup. Kolejno licząc.

   Stulecie chirurgów, Triumf chirurgów, Godzina detektywów, Ginekolodzy Jurgen Thornwald Seria poświęcona historii medycyny i kryminalistyki. Nie miałam z nią do tej pory styczności, ale chętnie nadrobię, gdyż zapowiada się bardzo ciekawie.
   A ja żem jej powiedziała Katarzyna Nosowska To akurat spontaniczny zakup i choć nie przepadam za autorką jako artystką, to mam nadzieję, że ma coś ciekawego do powiedzenia.
   Gra w klasy Julio Cortazar czyli książka - gra paragrafowa, klasyka literatury iberoamerykańskiej. Obok takich rzeczy nie przechodzi się obojętnie.
   Księga piasku Jorge Luis Borges Oglądając książkę wspomnianą powyżej zostałam zachęcona do kupienia również też. Jak wspomniałam to był naprawdę dobry sprzedawca.
   W oparach absurdu Julian Tuwim, Antoni Słonimski Wypis z różnych niewielkich dzieł Juliana Tuwima, zapowiada się ciekawie.
   Poezje wybrane, Kwiaty polskie Julian Tuwim czyli po raz kolejny ten autor i kolejna poezja na moich regałach.
   Warszawskie dziewczyny, kanały i gołębiarze Stefan Rassalski Zagadki i tajemnice kampanii wrześniowej Eugeniusz Guz Kolejne dwa tomy z kolekcji, niekoniecznie moja bajka, gdyż wolę dawniejszą historię, ale nie wykluczam, że kiedyś po nie sięgnę.


   To już zwyczajne zakupy podyktowane chęcią doczytanie pierwszych dwóch tomów o Domenicu Jordanie. A jak wiadomo pakiet Smart na Allegro to zło.

Autobiografia Agatha Christie Książka, która od jakiegoś czasu była w moich zakupowo - czytelniczych planach, aż tu proszę trafiła się jako uzupełnienie paczuszki.
   Czterdzieści i cztery Krszysztof Piskorski Drugi tom po Zadrze, kiedyś z pewnością przeczytam.
   Zabawki diabła, Diabeł na wieży Anna Kańtoch Dwa brakujące mi tomy o Domenicu Jordanie, z pewnością najszybciej trafią na czytelniczą półkę
   Ines, pani mej duszy Isabel Allende Kolejne dopełnienie Smartowej paczuszki, za jakieś śmieszne pieniądze rzędu kilku złotych.
   Czerwone żniwa Paweł Majka, Radosław Rusak wygrana w jednym z wielu konkursów, pewnie skończy w stosie na WOŚPowe aukcje.
   Powrót do życia. O żałobie i grzybach Long Litt Woon to zupełnie niespodziewana recenzentka przybyła do mnie dzięki aktywności na grupie o grzybach. Już nawet zrecenzowana, wrażenia z lektury całkiem niezłe.
   Spowiedź Stalina. Szczera rozmowa ze starym bolszewikiem Christopher Macht Kozacy zaporoscy Leszek Podhorecki Kolejne dwa tomy z serii, prędzej czy później pewnie po nie sięgnę.

Ot i tyle, kolejny stos zapełniający moje półki. Pocieszająca jest jedynie myśl o niedługim ich odchudzeniu z okazji WOŚPowych aukcji. Póki co Domenic Jordan na topie, po kolejne zapewne kiedyś uda się sięgnąć.

niedziela, 20 października 2019

Morderstwo ma motyw

Autor: Francis Duncan
Tytuł oryginalny: Murder has a motive
Tłumaczenie: Tomasz Bieroń
Cykl: Mordercai Tremaine. Tom I
Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Rok wydania: 2019

   Powieść „Morderstwo ma motyw” autorstwa Francis Duncan otwiera pięciotomowy cykl opowieści o detektywie Mordercai’u Tremaine. W Polsce nakładem wydawnictwa Zysk i S-ka ukazały się dotychczas jedynie dwie pierwsze części i oprócz tej książki możemy jeszcze, wraz z emerytowanym handlarzem tytoniu prześledzić kulisy „Morderstwa na święta”. Książka była reklamowana jako klasyczny brytyjski kryminał i tego też się spodziewałam sięgając po napisaną w latach czterdziestych dwudziestego wieku powieść.

   Głównym bohaterem jest Mordercai Euripides Tremaine, emerytowany handlarz tytoniu, który szkolił swój umysł i zmysł obserwacji w kierunku jak najlepszego rozumienia ludzi i zauważania nawet najdrobniejszych szczegółów. Robił to z pasji, a gdy z czasem udało mu się wykorzystać nabyte talenty przy kilku śledztwach prowadzonych przez przyjaciela pracującego w Scotland Yardzie postanowił amatorsko zająć się pracą detektywa. Zaufanie Scotland Yardu z jednej strony, ogromne chęci z drugiej oraz przypadek, który wręcz nakierował go na trop brutalnego morderstwa otworzyły przed nim możliwość rozwiązania zawiłej kryminalnej zagadki, rozwikłania zbrodni, która wydaje się wręcz odzwierciedleniem historii odgrywanej na amatorskim przedstawieniu w Dalmering.

   Zarówno okoliczności zbrodni – w kręgu podejrzanych staje niewielki krąg dobrze znających się ludzi, jak i scenografia – brytyjskie prowincjonalne miasteczko, a w końcu także postać samego detektywa przywodzą na myśl opowieści o Herculesie Poirot. Mordercai’a z jednej strony cechuje inteligencja oraz zdolność do wyciągania wniosków, dwie cechy wręcz emblematyczne też dla małego Belga z powieści Agathy Christie, jak także kilka dziwactw i przyzwyczajeń, co również budzi takie same skojarzenia. I choć ich natura jest zupełnie różna, to jednak nie sposób nie zauważyć w ich obecności jakiegoś pierwiastka wspólnego. 

   Sama zagadka kryminalna jest interesująca. Przez całą powieść zbieramy poszlaki, które nakierowują nas na trop prawdziwego zbrodniarza. Drogą eliminacji z kręgu podejrzanych odpadają coraz to kolejne osoby, aż w końcu rozwiązanie, na pozór dość absurdalne, staje się jedynym możliwym. Jest to typowy sposób prowadzenia detektywistycznej zagadki, kojarzący się z klasycznym, memicznym już „a zabił ogrodnik”.

   Bohaterowie rozgrywającej się intrygi zostali przedstawieni dość dobrze. Mają swoje sekrety i przyzwyczajenia, każdy ma jakąś cechę charakterystyczną, która sprawia, że są to postacie wyraziste. Nie są natomiast przerysowane, dzięki czemu stają się wiarygodne. I tak, znajdziemy tu życzliwą światu staruszkę uwielbiającą nocne spacery, czy też wschodzącą aktorkę, szukającą szczęścia i drogi do kariery w towarzystwie znanego producenta. 

   Książkę czyta się całkiem nieźle, zastosowany język jest poprawny i przyjemny w odbiorze, a bogactwo słów wystarczające, by nie czuć znużenia lekturą. Całość jednak wydaje się nieco „przegadana”, opisów jest sporo i niekoniecznie wiele wnoszą, przedstawione wątki niby tworzą zwartą całość, jednak zostały opisane w sposób na tyle rozwlekły, że gdzieś po drodze ginie cała podstawowa intryga, nie mówiąc już o dość nielicznych poszlakach, które pozwoliłyby czytelnikowi wyrobić sobie jakąś opinię i prześledzić, kto też może być mordercą.

   „Morderstwo ma motyw” to książka, która ma wiele mocnych punktów, ciekawa intryga kryminalna z nieoczywistym, ale logicznym, rozwiązaniem, interesujący bohater oraz mocno klasyczny sposób snucia opowieści. Całość jednak nie tylko wydaje się odrobinę zbyt rozwlekła, ale i sprawia wrażenie niezbyt wprawnej kalki geniuszu królowej kryminału. Gdyby ta książka wyróżniała się bardziej od powieści Agathy Christie z pewnością byłaby przyjemniejsza w odbiorze, niestety podobieństwa narzucają się same, co nie wpływa korzystnie na wrażenia z lektury.

Recenzja powstała na potrzeby portalu Sztukater

wtorek, 15 października 2019

Po piśmie

Autor: Jacek Dukaj
Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie
Rok wydania: 2019

   Z książkami Jacka Dukaja mam jeden, nieco zabawny problem. Bo z jednej strony wiem, że w zasadzie mogę brać je w ciemno i będą mi się podobały, z drugiej aż za dobrze zdaję sobie sprawę z tego, że prawie nigdy nie jest to lektura z gatunku lekkich, łatwych i przyjemnych. Nie inaczej było z „Po piśmie”, po którą sięgnęłam między innymi dzięki namowie przyjaciela, który już kilka lat temu uświadomił mi, że warto czytać Dukaja.

   „Po piśmie” to publicystyka. Zbiór sześciu esejów, komentarzy do otaczającej nas rzeczywistości i kierunku, w którym ona zmierza. To często filozoficzne i równie często mocno psychologiczne rozważania o tym, jak ten świat dokładnie wygląda i w jaki sposób funkcjonuje, gdy mu się bliżej przyjrzeć. To również myśl o tym, jaki on będzie za kilka, kilkadziesiąt lat. Bo, że nie będzie takim, jakim go znamy jest oczywistością, zaskakiwać i zastanawiać może natomiast tempo zmian oraz ich kierunek.

   Tytułowy utwór to zdecydowanie najobszerniejszy tekst w tym zbiorze. To długi wywód na temat kończącej się ery pisma, w której kluczową była umiejętność nazywania rzeczy, zdarzeń i uczuć. Myślenie pismem wymusza niejako sprowadzenie wszystkiego do słów, pozbawionych brzmienia i intonacji szeregów liter posiadających mniej lub bardziej wieloznaczną interpretację. Jacek Dukaj dowodzi, że stopniowo w coraz większym tempie w społeczeństwie klaruje się trend przeżywania bez udziału pisma. Bezpośredniego transferu przeżyć obrazem, dźwiękiem, zapachem i każdym innym możliwym zmysłem pozwalającym nie tylko wyobrazić sobie co widzą, myślą i czują inni, ale również poczuć się tego częścią. 

   „Po piśmie” jest utworem napisanym specjalnie na potrzeby tej książki. Decyzją wydawcy, czy autora zawarto w niej kilka równie ważnych esejów, które miały swoje premiery w innych miejscach. Każdy z nich dotyczy spraw niemniej ważnych i każdy w jakiś sposób łączy się z myślą przewodnią tytułowego utworu. Taka a nie inna kompozycja książki sprawia, że lektura starszych utworów idealnie przygotowuje czytelnika do odbioru ostatniego z nich.

   Książkę czyta się zaskakująco łatwo. Czytając powieści i opowiadania autora przywykłam do często niełatwej składni wymagającej sporej dozy skupienia nad tym, co właśnie się przeczytało. W „Po piśmie” tego problemu nie ma. Jacek Dukaj posłużył się tu niezwykle bogatym i pełnym niełatwych słów językiem, w sposób, w który nie sprawia czytelnikowi żadnego problemu. Sens wywodów jest jasny, a myśli, które są w nich zawarte bez większego problemu można wyłapać i zrozumieć.

   Lektura „Po piśmie” pozostawia bardzo dobre wrażenia. Z jednej strony jako błyskotliwy i bardzo realistyczny obraz współczesności (poparty źródłami, gdy są konieczne), z drugiej zaś wizja tego, jak będzie wyglądała nasza przyszłość. Trudno też zarzucić autorowi, że ta wizja jest zbyt fantastyczna, za mało realna. W trakcie lektury cały czas byłam pod silnym wrażeniem prawdziwości spostrzeżeń i logiki wywodów. Nie sposób było się uwolnić od narzucającego się komentarza: „przecież on ma absolutną rację!”.

   Osobom obeznanym z prozą autora nie muszę polecać „Po piśmie”, bo choć nie uświadczy się tu fabuły, znaleźć tu można najważniejszą z rzeczy, za które najbardziej cenię tego autora – umiejętność wnikliwej analizy rzeczywistości i roztaczania realistycznych wizji świata. Tym, dla których nazwisko Jacka Dukaja pozostaje tylko jednym z nazwisk również tę książkę polecam, gdyż myśli w niej zawarte poszerzają horyzonty i pozwalają spojrzeć na rzeczywistość z innej perspektywy.

środa, 9 października 2019

Powrót do życia. O żałobie i grzybach

Autor: Long Litt Woon
Tytuł oryginału: Stien tilbake til livet. Om sopp og sorg
Tłumaczenie: Elżbieta Ptaszyńska-Sadowska
Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie

   Gdy przed kilkoma laty nastąpił boom na książki okołoprzyrodnicze na półkach sklepowych pojawiło się wiele różnych tytułów. Ogromna ich część poświęcona była ptakom, niewiele mniejsza roślinom, sporo było też takich, gdzie główną rolę odgrywały inne niż ptaki grupy zwierząt. Była też niemała grupa książek wiążąca ludzi z przyrodą, gdzie dostrzec można było swego rodzaju terapię naturą. Jednak ostatnie z królestw, gdzie znaleźć możemy ogrom gatunków widocznych gołym okiem długi czas było omijane. Nieśmiało tematykę rozruszało „Tajemnicze życie grzybów” Roberta Hochriftera. Ta książka była przepustką i grzyby zaczęły liczyć się jako bohaterowie książek popularnonanukowych.

   Wśród jesiennych premier (w końcu jaki inny okres byłby lepszy, by publikować książki o grzybach!) uwagę zwraca książka „Powrót do życia. O żałobie i grzybach” autorstwa Long Litt Woon. Jej podtytuł jest bardzo wymowny, bo dokładnie o tym właśnie jest ta książka. Znajdziemy tu informacje o tym, jak to jest zagłębić się w świat grzybów i odkryć coś więcej niż sklepowe pieczarki. Jednak równie wiele możemy poczytać o powolnym radzeniu sobie z żałobą po nagłej śmierci ukochanego męża.

   Obydwie części przeplatają się ze sobą i obie opowieści – tę o odkrywaniu królestwa grzybów oraz tę o znajdowaniu wewnętrznego spokoju uzupełniają się wzajemnie. Co nie dziwi, gdyż właśnie ta pierwsza umożliwiła tę drugą. Pochodząca z Malezji Long Litt Woon nie miała łatwego zadania, gdy stawiała pierwsze kroki w grzybowym świecie. Z rodzimej Malezji nie wyniosła żadnych wspomnień związanych z grzybobraniem, a i Norwegowie, jako naród grzybosceptyków (jak swych rodaków nazwał Pal Karlsen w „Biografii prawdziwka”) nie mają silnych tradycji w zbieraniu. Z drugiej strony, autorka nie miała większych problemów, by w Oslo znaleźć kurs dla początkujących grzybiarzy, gdzie pod okiem grzyboznawców stawiała w tym świecie pierwsze kroki.

   Autorka, będąca z wykształcenie antropologiem, nie uwalnia się ze swojego zawodowego spojrzenia i zagłębia się w świat zbieraczy grzybów, niczym w zupełnie nową, nieodkrytą kulturę. Równie analityczne podchodzi do swoich wewnętrznych rozterek, w których powoli tłumi ból na tyle, by móc normalnie funkcjonować. Nie bez znaczenia są tu drastycznie różne zwyczaje i pogrzebowe i te związane z żałobą występujące w kulturze, z której Long Litt Woon wyrosła, w porównaniu z zimnym i pragmatycznym więc podejściem Norwegów.

   Książkę czyta się bardzo dobrze, zarówno fragmenty poświęcone radzeniu sobie z bólem i nagłą samotnością, jak i te dotyczące odkrywania ścieżki początkującego grzyboentuzjasty, aż do zostania zawodowym grzyboznawcą. Long Litt Woon ma lekki, bardzo przystępny styl, który czasem może wydać się zbyt wylewny i przesadnie egzaltowany, gdy dotyczy emocji, by po chwili przejść w dość rzeczową relację z kolejnej grzybowej przygody.

   „Powrót do życia. O żałobie i grzybach” to dobra lektura, która sprawdzi się idealnie, by umilić czas po grzybobraniu. To mądra opowieść o tym, że żałobę każdy przeżywa inaczej i czasem potrzebne jest znalezienie innego świata, by móc sobie z nią poradzić. To w końcu książka o grzybach, gdzie wspomnianych jest cały szereg gatunków (mały minus za brak zdjęć), gdzie opisane jest, co pomaga w ich rozróżnianiu, tu nawet średniodoświadczony grzybiarz znajdzie coś nowego. Aż na deser natrafimy tu na kilka intrygujących przepisów na grzybowe dania. 

sobota, 5 października 2019

Wesołe wiersze i smutne fraszki

Autor: Stefan Tycjan Tyczyna
Wydawnictwo: Poligraf
Rok wydania: 2018

   „Wesołe wiersze i smutne fraszko” to już siódmy tomik wierszy Stefana Tycjana Tyczyny, dla mnie jednak było to pierwsze spotkanie z tym autorem. Ponieważ lubię fraszki i zawsze staram się dać szansę współczesnej poezji postanowiłam sprawdzić, czy wrażliwość literacka utworów Tyczyny będzie zgodna z moją.

   W tomiku znajdziemy zarówno wiersze, jak i fraszki, którym autor przewrotnie nadał określone cechy. Wierszom, kojarzącym się raczej z nostalgicznym i refleksyjnym nastrojem przydano przymiotnik „wesołe”, niezbyt adekwatny w zestawieniu z utworami zawartymi w publikacji. Fraszki z kolei określono jako „smutne” co również nie jest zgodne zarówno z samą naturą tego gatunku literackiego jak i z tym, co w zbiorze zaprezentował czytelnikowi Stefan Tycjan Tyczyna. Zarówno jedne jak i drugie są mocno refleksyjne, co nie stoi w sprzeczności z naturą fraszek, a jest wręcz emblematyczne dla wierszy. Lektura prawie każdego z zawartych w tomie utworów zmusza do przemyśleń i każe się zastanowić nad poruszonym tematem. Czy zostało to zrobione w miniaturce w postaci dwuwersowej fraszki, czy też rozwinięte w pełny wiersz.

   Tematyka wierszy dotyka, tego z czym mierzyć musi prawie każdy, a o czym zwykle nie rozmawia się zbyt wiele. Są to emocje, te najgłębsze, często przeżywane jedynie półświadomie, jednak obecne i często wpływające na towarzyszący nam nastrój. Prowokują do zapytania samych siebie, o sens tego co robimy, tego w jakim momencie naszego życia jesteśmy i czy jest one dokładnie takie, jak chcieliśmy. A jednocześnie każą się zastanowić nad sensem poezji i rolą poety we współczesnym multimedialnym świecie.

   Fraszki autora są bardzo typowym przykładem gatunku. Większość bardzo króciutka w formie jest komentarzem otaczającej nas rzeczywistości. Niejednokrotnie znajdziemy tu zabawę słowem, opartą na wieloznaczności i podobieństwie brzmienia. Stefan Tycjan Tyczyna porusza zarówno tematy lekkie i zabawne, jak i te trudniejsze. Co ważne, w jego fraszkach nie chodzi jedynie o zabawny komentarz do świata, to również często trafne spostrzeżenia, które zmuszają do przemyśleń i do zastanowienia się nad poruszonym tematem.

   Technicznie utworom Stefana Tycjana Tyczyny nie można nic zarzucić. Bogactwo środków stylistycznych oraz użytego słownictwa robi dobre wrażenie. Mądra zabawa słowem nie tylko we fraszkach, ale i w wierszach to również jest coś, co znacząco podnosi wartość poezji w moich oczach. Również rytmika oraz płynność wierszy i fraszek jest na dobrym poziomie, dzięki czemu czyta się je przyjemnie i wprowadzają odbiorcę w odpowiedni nastrój. Strukturą oraz wrażliwością przywodzą na myśl takich twórców jak Edward Stachura lub Jan Rybowicz, więc jeśli komuś odpowiada poezja tych twórców istnieje spora szansa, że „Wesołe wiersze i smutne fraszki” również podejdą do gustu.

   Utwory zawarte w siódmy tomiku wierszy Stefana Tycjana Tyczyny robią dobre wrażenie. Są to dojrzałe wiersze, po których wprost widać, że autor niejedno w życiu przeżył i przeżył świadomie. Nie unika poruszania trudnych tematów, znanych z codzienności i robi to z właściwym sobie wdziękiem i wyczuciem. To niejednokrotnie trafne spojrzenie na rzeczy zwyczajne, podkreślające ich głębię. W jego utworach widać wrażliwość, która jest bardzo bliska mojemu odczuwaniu poezji, stąd też tak dobre wrażenie zrobiły na mnie utwory tego autora.

Recenzja powstała na zlecenie portalu Sztukater.

czwartek, 3 października 2019

Lektury września

   I ani się człowiek obejrzał a już jesień rozpanoszyła się na dobre. Kasztany, żołędzie i liście lecą hurtem z drzew a po lasach (i nie tylko) prawdziwa grzybowa klęska urodzaju. U mnie w czytelniczym stosie też nieco obrodziło. Ilością, bo przeczytałam w tym miesiącu sporo cienkich książek, ale kilka z nich jakością zdecydowanie nadrabiała objętość. No i udało się sięgnąć po kilka książek poczekalnianych, więc jakieś małe zwycięstwo nad samą sobą i moimi książkowym regałami jest. I tylko milczeniem, lub półmilczeniem pominę kwestię zalegania z recenzentkami - sezon grzybowy sprawia, że ciężko mi usiedzieć w domu, a jak już nazbieram, to czyszczę i przerabiam. Na niewielką wzmiankę zasłużyły też moje, jeszcze wrześniowe zakupy, gdy będąc na warszawski Independent Book Festival zabłądziłam na cudne antykwaryczne stoisku, gdzie jakość zdecydowanie przyćmiła ilość, a w połączeniu z bardzo dobrym sprzedawcą... Cóż... Miałam nie kupować książek, a przywiozłam ich całą reklamówkę. I tylko pocieszaliśmy się z Przyjacielem, płacząc i kupując kolejne dobre książki. Ale o tym więcej w najbliższej stosikowej notce, dziś skupię się na tej lekturowej.

   Na stosie wygląda to tak:


   Dół zdominowały dwa proekologiczne komiksy, których nie planowałam na ten miesiąc, a które wpadły w ramach recenzji. Obydwa rysował Tomasz Samojlik, w Ostatnim żubrze jest on też autorem tekstu, podczas gdy Bardzo dziką opowieść napisali Marcin Podolec i Agata Mianowska. Obydwa oceniam bardzo dobrze, a wadą pierwszego jest z pewnością urwane zakończenie.
   Bez wyjścia Charles Dickens, Wilkie Collins Oto, coś co musiałam przeczytać, choć przyznam szczerze, że sobie nieco odwlekałam tę przyjemność.
   Tomik poezji z rękawa Ewa Anna Oleksiuk to zdecydowanie najsłabsza pozycja na tym stosie. W poezji cenię operowanie słowem i umiejętność wzbudzenia emocji innych, niż zniechęcenie.
   Baśń o wężowym sercu Radek Rak Czytałam tylko jedno, może dwa opowiadania tego autora, ale ta powieść mnie oczarowała.
   Miasto w morzu i inne utwory poetyckie Edgara Allan Poe Kupiona dość dawno temu, powoli dojrzewała na półce. Dwujęzyczny tom wierszy i krótka notka biograficzna o autorze. To było takie moje must read.
   Powrót do życia Long Litt Woon Książka niespodzianka, otrzymałam ją w ramach bytności na grupie o grzybach. Nie doczekała się jeszcze nawet ujęcia w żadnym stosie a tu już trzeba pisać recenzję.
   Pająk. Atak na ambasady Marek Romański Jeden z recenzenckich kryminałów, których mi się nieco przywlekło ostatnio. W sumie bardziej w stronę sensacji, ale czytało się nieźle.
   Portret Suzanne Roland Topor Obłędny i szalony, więc dokładnie to, czego można się było spodziewać po Toporze.
   W pewnym miasteczku Thomas Hardy To niewielka nowela o tym, że gdy szczęście jest na wyciągnięcie ręki, to trzeba mieć odwagę, by po nie sięgnąć.
   Zbrodnia lorda Artura Savile Oscar Wilde Oj, to chyba w tym miesiącu najbardziej zapadło mi w pamięć. I choć było tu sporo dobrych książek, to ta mnie oczarowała całkowicie.

   Ot i tyle, ilościowo całkiem sporo, objętościowo już niekoniecznie. Tak czy inaczej, kolejny miesiąc i kolejny przeczytany stos za mną. W sumie jestem dość zadowolona z wyniku, bo biorąc pod uwagę, że naprawdę ciężko mi znaleźć czas na czytanie, nie było źle. O większości coś tam napisałam i teksty pewnie wkrótce zawitają na blogu. Póki co zabieram się za kolejną książkę, by i październik był równie owocny.