poniedziałek, 30 listopada 2020

Podsumowanie listopada

 Po średnim październiku przyszła pora na listopad, który okazał się całkiem niezły. Nie tylko znacząco nadrobiłam ilości - wszak na listę wpadło sporo krótkich książek, ale w kwestii pochłoniętych stron też było całkiem dobrze. Dominowały recenzentki, ponadto przełamując niełatwą lekturą Witkacego, sięgnęłam po klika edukacyjnych książek, kupionych ostatnio. W ten sposób uzbierało się całkiem sporo.


O rety! Przyroda świata Tomasz Samojlik Książka bajecznie kolorowa i pełne szczegółów, niby głównie obrazkowa, ale zaskakująco sporo do czytania w niej było.

Rzeka czasu. Podróż przez historię świata, Rzeki Peter Goes Dwie wielkoformatowe pozycje pełne wiedzy i ciekawostek. Pierwsza w przybliżeniu chronologiczna, druga oparta o największe i najsłynniejsze rzeki.

Ivar zaprzyjaźnia się z tyranozaurem, Ivar ratuje głodne triceratopsy Lisa Bjärbo, Emma Göther Dwie kolejne książeczki z serii, równie przyjemne co poprzednia.

Chińskie czołgi i opancerzone wozy bojowe od 1950 do współczesności Martin Dougherty Pierwsza z niedoczytanych książek, ale cóż to jakby nie było leksykon a ja aż tak wielką fanką militariów nie jestem, by czytać go od deski do deski, zapoznałam się z nim na tyle, by docenić jego wartość.

Medyceusze. Tajemnica Montefeltra Marcello Simonetta Całkiem przyjemny wycinek historii renesansowych Włoch, czytało się bardzo dobrze.

Sinobrody Kurt Vonnegut Ta książka zaskoczyła mnie pozytywnie, spodziewałam się dobrej książki, ale miłą niespodzianką była dla mnie jej lekkość, w porównaniu z nią, czytane jakiś czas temu Syreny z Tytana, były trudniej dostępne.

Pożegnanie jesieni Stanisław Ignacy Witkiewicz To zdecydowanie najtrudniejsza książka w tym zbiorze, co w niczym jej nie umniejsza, choć potrzebowałam ją czasem czymś przełamać.

Prokurator Alicja Horn Tadeusz Dołęga-Mostowicz  Moje pierwsze spotkanie z tym autorem ogólnie zaliczam do udanych, choć nie wszystkie aspekty książki przypadły mi do gustu.

Wakacyjne przygody Agaty Renata Antoniewicz, Agata Antoniewicz Ładna i prosta opowiastka dla dzieci, nic nadzwyczajnego, ale i nic bardzo złego.

Serce wilka Tomasz Samojlik Niewielki komiks, gratis do zamówienia w sklepie Kultury Gniewu. Jak zwykle świetny, jak zawsze też przybliżający ekologię dzieciom. Pełen również zabawnie przekręconych przysłów.

Wyprawa Kon-Tiki Joanna Jagiełło Książeczka z serii Czytam sobie, w pełni obciążona jej wymogami, co trochę przyćmiło przyjemność z lektury. Plus za interesujący temat opowieści.

Wiersze Jacek Dalkiewicz Jeden z trzech tomików wierszy w tym stosie i pierwszy, z którym miałam wielki problem, by dokończyć lekturę. Wrażenia bardzo złe, każdy kolejny wiersz był męczący.

Larum Joanna Kochańska A tu kolejny, który dobił mnie infantylnością treści i miałkością formy.

Z nadzieją i lękiem w tle Agnieszka Świderska Tu zaś miła odmiana, gdyż ten tomik wierszy zdecydowanie przypadł mi do gustu.

Pan Fajny Roger Hargreaves Najmniejsza książka w tym zbiorze, jedna z wielotomowej serii książeczek cieszących się uznaniem na rynku opowiadań dla dzieci. Moje wrażenia raczej stonowane, ale źle nie było.

Jak widać na sztuki bardzo dużo, ale treści też całkiem sporo, więc w sumie jestem zadowolona. W planach na grudzień póki co jedynie dokończenie Don Kichota z La Manczy, co potem, to się zobaczy. Mam nadzieję, że grudzień będzie równie satysfakcjonujący.

czwartek, 26 listopada 2020

Krew Imperium

 


Autor: Brian McClellan
Cykl: Bogowie krwi i prochu. Tom III
Tytuł oryginału: Blood of empire
Tłumaczenie: Dominika Repeczko
Wydawnictwo: Fabryka słów
Rok wydania: 2020

Po niezmiernie wciągającej lekturze dwóch pierwszych tomów trylogii „Bogów krwi i prochu” z wielką niecierpliwością wypatrywałam premiery ostatniej, zwieńczającej historię części. „Krew Imperium” nie rozczarowuje, jest dokładnie tym, czego można oczekiwać po zwieńczeniu serii. Nowe postacie, nowe wydarzenia i w pełni oczekiwany finał, dokładnie taki, jakiego można się było spodziewać – z rozmachem.

Tym, co od początku mnie urzekło w prozie Briana McClellana jest jego -odrobinę może już niedzisiejszy sposób pisania. Bo z jednej strony mamy wartką akcję, sporą grupę bohaterów i niemałe tempo akcji – co jest aż znamienne dla współcześnie pisanej fantastyki. Z drugiej zaś, jego świat jest mocno dopracowany, co przywodzi raczej na myśl książki wydawane te trzydzieści lat temu. Znajdziemy tu więc bogatą mitologię, z uwzględnieniem rozmaitych narodów zamieszkujących przedstawione lądy, a przynajmniej tych, których dotyczy opisywana akcja powieści. Zbiór map dołączonych do każdego z tomów znacząco ułatwia rozeznanie się w przedstawionej geografii, co w połączeniu z opisem politycznej sytuacji zaprezentowanych krajów daje czytelnikowi naprawdę dobry i wnikliwy obraz przedstawionego świata.

Bohaterowie wykreowani przez autora są równie interesujący, co świat jaki zamieszkują. Ponownie narracja skupia się wokół trójki z nich: Michela Brevisa, Vlory oraz Bena Styke’a.  Jednak oprócz nich, na pierwszy plan wysuwają się inni. Szpiegowi pochodzącemu z narodu Palo towarzyszy Ichtracia – wnuczka wielkiego Ka, będącego głównym antagonistą. Obok Bena Styke’a pojawia się dynizyjski szlachcic – Etzi, brat poznanego już wcześniej Orza, będący przewodnikiem Szalonego Lansjera po Dynizie. Vlorze zaś towarzyszy jej przyrodni brat – Borbador, który wprawdzie przewijał się przez poprzednie opowieści o Adro, jednak dopiero tu możemy mu się lepiej przyjrzeć. 

Nowi bohaterowie oprócz tego, że mają do opowiedzenia własne historie, służą też nieco, za przewodników dla Vlory, Brevisa i Styke’a. Każde z nich musi odnaleźć się w nowej sytuacji. Vlora po samobójczej szarży wieńczącej drugi tom, powoli dochodzi do siebie, jednocześnie uświadamiając sobie, że straciła znacznie więcej niż zdrowie. Styke – najemnik na zupełnie obcym kontynencie, który zamiast być dzikim, okazał się wysokorozwinięty i gęsto zaludniony musi powściągnąć swą impulsywność i zdać się na działania innych, co jest dla niego wyjątkowo trudną lekcją. W końcu Michel, szpieg doskonały, nierozpoznawalny człowiek cień, po powrocie do Ognistej Jamy w Landfall, staje się rozpoznawalny i nie może liczyć na to, że ponownie ukryje się w cieniu.

Jak można się było spodziewać po lekturze „Grzechów Imperium” i „Gniewu Imperium” fabuła kończącej cykl powieści również oscyluje wokół kamieni bogów. Jest to starcie między Ka Sedialem, który pragnie je wykorzystać, by zaspokoić swoją żądzę władzy, a tymi co chcą mu się przeciwstawić, z Tanielem Dwa Strzały w roli reżysera wydarzeń. To właśnie główny bohater „Trylogii magów prochowych” w jakimś sensie kreuje wydarzenia, rozdając protagonistom zadania i wysyłając ich w miejsca, w których powinni się znaleźć. To sprawia, że choć on sam, pojawia się w powieści raptem dwukrotnie, na samym początku i przy końcu, to jednak pozostaje tym, który realnie wpłynął na rozgrywające się wydarzenia.

Powieść czyta się wyśmienicie. Przez tych blisko osiemset stron mknie się szybko i przyjemnie. Język jest bardzo przystępny, bogaty i plastyczny. Wartkie tempo akcji nie stało się zamiennikiem sensownie budowanej i skonstruowanej fabuły. Ta jest przemyślana i opracowana w szczegółach, w związku z tym w trakcie lektury wiemy dokąd zmierza i przewidujemy jaki może być jej finał. Nie umniejsza to w żaden sposób przyjemności z poznawania jak do końcowego starcia dochodzi oraz, czym ono się tak naprawdę okazało.

„Krew Imperium” to świetne zwieńczenie serii, które idealnie podsumowuje to, co działo się w poprzednich tomach. Zdecydowanie lepiej jest sięgnąć po wszystkie trzy naraz, gdyż autor uniknął w trzecim tomie, krótkiego streszczenia poprzednich wydarzeń. Zostajemy wrzuceni dokładnie w to miejsce, w którym akcja „Gniewu Imperium” się zakończyła. Brian McClellan po raz kolejny udowadnia, że jego  pióro jest bardzo przyjemne, a pomysły wystarczająco świeże, by zainteresować oraz wystarczająco klasyczne, by skusić miłośników dobrze przemyślanej i dopracowanej fantastyki.

Recenzja powstała na potrzeby portalu Sztukater.


wtorek, 24 listopada 2020

Jeden dzień w starożytnym Rzymie. Życie powszednie, sekrety, ciekawostki


Autor: Alberto Angelo
Tytuł oryginału: Una gioriata nell’antica Roma. Vita quotidiana, segredi e curiosita
Tłumaczenie: Alina Pawłowska-Zampino
Ilustracje: Luca Tarlazzi
Wydawnictwo: Czytelnik
Rok wydania: 2020

Starożytność zawsze budziła wielkie emocje, od czasów renesansu, po współczesność w ludziach odzywała się fascynacja antykiem. I choć do dzisiejszych czasów z cywilizacji antycznych pozostały jedynie wspomnienia i zabytki, to jednak rozwój archeologii wraz z zastosowaniem najnowszych technik badawczych znacząco wspomógł poznawanie czasów najdawniejszych. Namacalnym wyrazem zainteresowania starożytnością jest książka Alberta Angelo zatytułowana „Jeden dzień w starożytnym Rzymie”. 

Książka włoskiego archeologa i popularyzatora nauki przedstawia czytelnikowi jak wyglądał i jak żyło się w Rzymie w 115 roku naszej ery, za czasów panowania cesarza Trajana. Dla Rzymu były to złote czasy największego rozkwitu imperium. A samo miasto zadziwiało wszystkich i było największym od czasów początków cywilizacji. Taki ogrom musiał rodzić pewne problemy i o nich również przeczytamy w książce „Jeden dzień w starożytnym Rzymie”.

Przygodę rozpoczynamy nieco przed świtem, gdy handlarze otwierali sklepowe witryny, obywatele i wyzwoleńcy powoli przygotowywali się do pełnienia obowiązków, a niewolnicy ruszali do swoich zajęć. Rzymski poranek, a następnie kolejne pory dnia poznajemy z kilku perspektyw. Alberta Angelo zabiera nas w podróż zarówno do domu bogatego obywatela pełniącego funkcję publiczną, do przedstawiciela klasy średniej, który mógł pozwolić sobie na całkiem przyzwoite mieszkanie w rzymskiej kamienicy, aż po tych najbiedniejszych, którym do życia wystarczyć musiał niewielki kąt na wyższych piętrach, gdzie poza siennikiem i kołkiem wbitym w ścianę, służącym za wieszak niewiele więcej dało się zmieścić.

Autor na kolejnych stronach opisuje coraz to inne problemy związane z funkcjonowaniem wielkiej metropolii, począwszy od korkujących się wolnych ulic, poprzez problemy lokalowe, aż po ogromne zagrożenie pożarami i bezpieczeństwo na ulicach miasta. Jednak życie metropolii to również rozmaite aspekty życia codziennego. Praca, jedzenie, dbanie o higienę czy rozrywki. Mamy okazję, nie tylko poznać tryb życia Rzymianina, w zależności od miejsca w społeczeństwie jakie zajmuje, ale też przyjrzeć się z bliska temu, co wypełniało mu dzień.

Największą siłą tej książki jest niezwykle przystępna i sugestywna narracja. Autor bierze na swoje barki rolę przewodnika po starożytnym Rzymie i tak też poprowadzona jest opowieść o stolicy cesarstwa. Bogate słownictwo nie sprawia hermetycznego wrażenia, jest to typowo popularno-naukowa książka i w takim tonie też utrzymany jest jej język. Pojawiają się specjalistyczne określenia i nazwy żywcem wyjęte z historii starożytnego Rzymu, ale są one drobiazgowo wytłumaczone i nie sprawiają żadnego problemu nawet zupełnemu laikowi.

Na uwagę zasługują również ilustracje Luci Tarlazzi’ego, który na czarno-białych szkicach przybliża sceny ze starożytnego Rzymu, opisywane przez autora. Dzięki temu plastyczny obraz utworzony przez narrację Alberta Angelo dostaje realnego oblicza. Natomiast tym, czego mi w tej książce zabrakło jest bibliografia. Nie tylko nie otrzymujemy spisu interesujących propozycji dotyczących historii starożytnej, ale brakuje również źródeł, z jakich korzystał autor pisząc książkę.

„Jeden dzień w starożytnym Rzymie” Alberta Angelo to pasjonująca wyprawa w przeszłość. I choć książka nie jest zaskakująca, to zawiera w sobie mnóstwo interesujących ciekawostek, z których większość nie jest powszechnie znana. Jest to książka popularno-naukowa i dokładnie tak należy do niej podejść, stanowi ciekawe źródło wiedzy, nie będąc przy tym ściśle naukową publikacją. Dla każdego miłośnika historii stanowić może natomiast świetny wstęp, nie tylko przybliżający życie starożytnych Rzymian, ale i uświadamiający, jak wiele można wyczytać i jak rozległe wnioski można wyciągnąć z odkrywanych po latach zabytków.

Recenzja powstała na potrzeby portalu Sztukater.


 

piątek, 20 listopada 2020

Szpieg z Falklandów

 


Autor: Marek Romański
Seria: Stary polski kryminał. Tom III
Wydawnictwo: Wydawnictwo CM
Rok wydania: 2019

Sięgając po „Szpiega z Falklandów”, kolejną powieść Marka Romańskiego wydaną w ramach cyklu „Stary polski kryminał” ukazującego się nakładem wydawnictwa CM, spodziewałam się powieści będącej choć po części kryminałem. O tej książce można napisać wiele, jest w jakimś stopniu powieścią obyczajową i sensacyjną, ale trzeba wiele dobrej woli, by nazwać ją kryminałem.

„Szpieg z Falklandów” To historia jednego człowieka. Pochodzący z biednej rodziny z Norwich, Fred Crutcher zbiegiem różnych okoliczności i desperacji rozpoczyna karierę urzędnika bankowego w Melbourne. Skupiający się na pracy, posyłający pieniądze matce i rodzeństwu pozostawionemu w Norwich nie ma czasu na płoche rozrywki i nocne życie, jakie burzliwie przetacza się przez jedno z większych miast Australii. Sytuacja ulega diametralnej zmianie, gdy za namową kolegi z pracy trafia do obskurnej spelunki w jednej z gorszych dzielnic miasta. Tam poznaje Lucy Belnamur, tancerkę, która czasem jest też dziewczyną do towarzystwa o ile tak zadecyduje właściciel tawerny. Dla dziewczyny znajomość z Fredem to nadzieja na lepszy los i pewną niezależność. Dla bankiera o słabym charakterze znajomość z dziewczyną jest pierwszym schodkiem na równi pochyłej, po której systematycznie się stacza, nadwyrężając swoją moralność i tłumiąc sumienie.

Powieść Marka Romańskiego to w ogromnej mierze studium słabego, podatnego na wpływy charakteru urzędnika. Fred zakochany w Lucy bez opamiętania, gotowy jest na wszystko, by mieć dziewczynę tylko dla siebie. Ta doskonale zdaje sobie z tego sprawę, manipulując nim umiejętnie i sprowadzając stopniowo na drogę zbrodni. W ostatniej części powieści pojawia się też wątek wojenny skupiony wokół bitwy o Falklandy stoczonej między Niemcami a Wielką Brytanią w początkach I Wojny Światowej. Fred i Lucy też mają swoje role do odegrania w związku z międzynarodowym konfliktem.

Powieść sprawia wrażenie nieco chaotycznej. Opowieść o życiowych niepowodzeniach i sukcesach Freda dość nagle zostaje zastąpiona przez opowieść okołowojenną z analizą strategii i przytoczeniem postaci dowódców, o których wcześniej nie wspominano w ogóle. Poza kilkoma zbrodniami, jakie stają się udziałem Freda kryminalnego wątku praktycznie tu nie ma. I choć przez chwile jesteśmy świadkiem sceny, w której pojawia się detektyw prowadzący śledztwo, to wątek ten urywa się bardzo szybko, przechodząc ponownie w opowieść o wzlocie i ostatecznym upadku Freda Crutchera.

„Szpiega z Falklandów” czyta się, mimo wszystko całkiem nieźle. Marek Romański na tyle sugestywnie snuje historię beznadziejnie zakochanego Freda, że śledzi się ją z ciekawością. Pomimo braku jakiejkolwiek sympatii jaką mogli by budzić bohaterowie, w trakcie lektury można poczuć pewną niecierpliwość, jak też zakończy się ich historia. Książka jest napisana bardzo przystępnym, choć nieco archaicznym językiem, nic dziwnego, skoro powstała około stu lat temu. I choć na często używaną formę „róść” zamiast „rosnąć” można przymknąć oko, o tyle wyraźnie czuje się, że książce zabrakło korekty. Pojawiają się literówki, czasem zmieniające zupełnie sens słów (jak choćby słowo „karle”, gdy z kontekstu ewidentnie chodzi o „kartę”).

„Szpieg z Falklandów” to książka, która przede wszystkim sprawia wrażenie pogubienia gdzieś pomiędzy gatunkami. Opowieść wojenno-szpiegowska, obyczajowa, czy też kryminalna i choć nie mam nic przeciwko czytaniu książek interdyscyplinarnych, będących radosną mieszanką gatunków, o tyle w przypadku powieści Marka Romańskiego odniosłam wrażenie, że gdzieś to wszystko się rwie i jest niespójne. Najmocniejszym jej elementem jest kreacja Freda oparta o jego beznadziejną słabość do Lucy i miękki charakter. Niestety całość sprawia, co najwyżej średnie wrażenie, za sprawą chaosu jaki wkrada się w opowieść. Można odnieść wrażenie, że autor podjął próby schwytania zbyt wielu srok za ogon, co poskutkowało niestety  nie najlepiej w kontekście powieści jako całości.

Recenzja powstała na potrzeby portalu Sztukater.

wtorek, 17 listopada 2020

Stos jesienny

To zapewne będzie ostatni stos w tym roku. Nie żebym miała przestać kupować książki - na tę chorobę już chyba nic nie pomoże, ale kolejny stos najprawdopodobniej opublikuję już w styczniu, zbierając wszystkie świąteczne prezenty - bo jak znam życie, w święta nieco książek przybędzie. Dzisiejsze stosiszcze, to ogrom recenzentek, z którymi zaskakująco nieźle mi idzie (zostały dwie, jedna kobyła, druga niełatwa w lekturze). Ponadto, jak zwykle: zakupy spontaniczne i planowane, książki dla mnie i nie tylko, sporo dziecięcych pozycji - tych na pewno jeszcze przybędzie, bo kilka ciekawych tytułów jeszcze nie miało premiery jak robiłam zakupy. Sporo popularnonaukowej - trochę z promocji, trochę, by dobrać do smarta na Allegro. Ogólnie jest w czym wybierać i jest co czytać.


Stosik pierwszy w większości recenzencki.

Ivar ratuje głodne triceratopsy, Ivar i zagubiony diplodok, Ivar zaprzyjaźnia się z tyranozaurem Lisa Bjärbo, Emma Göther To trzy z w sumie czterech wydanych u nas opowieści o małym chłopcu i jego krainie dinozaurów, wzięte do recenzji, zrobiły całkiem niezłe wrażenie.
Chińskie czołgi i opancerzone wozy bojowe od 1950 do współczesności Martin J. Dougherty To leksykon czołgów, również recenzentka, całkiem interesująca.
Tajemnica Montefeltra Marcello Simonetta Pierwszy tom opowieści o Medyceuszach, czyli renesansowe Włochy w pełnej krasie, łatwo się pogubić w mnogości nazwisk, ale lektura ciekawa.
Don Kichot z La Manchy  Miguel de Cervantes A to wspomniana powyżej kobyłka, już wcześniej się na nią czaiłam, skusiłam się tym razem, zobaczymy jak pójdzie z lekturą.
Pożegnanie jesieni Stanisław Ignacy Witkiewicz Nie spodziewałam się łatwej lektury i ona zdecydowanie taką nie jest, co nie zmienia faktu, że wciąga.
Sinobrody Kurt Vonnegut Moje drugie spotkanie z tym autorem, wyjątkowo udane, pochłonęłam tę książkę zaskakująco szybko.
Śmierć na Nilu Agatha Christie A to nagroda w jakimś z konkursów. Znam tę powieść, mam inne jej wydanie w domu, ta trafi (już niedługo), na aukcje charytatywne WOŚP



Kolejny stosik to zakupy i reszta recenzentek

Chłopcy Jo Luisa May Alcott Dorwałam ja na promocji w dyskoncie, skusiłam się, liczę na pozytywne wrażenia.
Prokurator Alicja Horn Tadeusz Dołęga-Mostowicz To już recenzentka, całkiem dobre wrażenia, choć pewne kwestie irytowały.
Błędy wojenne polskich dowódców Romuald Romański, Bałtyckie wraki Führera Henryk Mąka, Sprawa Dreyfusa Michał Choroszewicz Kolejne trzy pozycje z cyklu historycznego, brzmią interesująco.
Wakacyjne przygody Agaty Renata Antoniewicz, Agata Antoniewicz Malutka recenzentka dla dzieci, przyjemna, ale bez efektu wow.
Wyprawa Kon-Tiki Joanna Jagiełło Kolejna dziecięca recenzentka, typowa pozycja z serii czytam sobie, ale o ciekawej tematyce.
Wiersze Jacek Dalkiewicz, Larum Joanna Kochańska, Wierszydła cz.2 Jarosław Czepieliński Z nadzieją i lękiem w tle Agnieszka Świderska To recenzencki pakiet polskiej poezji, nie było łatwo, dwóch z nich, mimo niewielkich rozmiarów nie zmęczyłam, ostatnia zaś zaskoczyła pozytywnie.
Pan Fajny Roger Hargeaves Miniksiążeczka, recenzentka dla dzieci, nic nadzwyczajnego.


Stos zakupów nieplanowanych

Stawiam na Tolka Banana, Telemach w dżinsach, Kapelusz za sto tysięcy, Do przerwy 0:1, Uwaga! Czarny parasol Adam Bahdaj Dobrane do Smarta, wszystkie z drugiej ręki za śmieszne pieniądze, mam miłe wspomnienia związane z tym autorem, wiec wzięłam.
Kati w Paryżu, Kestin i ja, Karlsson z dachu znowu lata, Madika i berbeć z czerwcowego wzgórza Astrid Lindgren Nie jest to autorka której książkom potrafię się oprzeć, i tak antykwariat internetowy i pakiet smart robią swoje.
Gieśki. Księga przygód Katarzyna Kielecka Nieplanowany zakup książki na szkolny maraton czytelniczy, opinie całkiem dobre, stąd i kupiona w papierze.
Mali mężczyźni Luisa May Alcott Ta chyba była najbardziej planowana, bo skoro miałam już trzy tomy, to wypadało wziąć ostatni z nich.


Kolejny zakupowy stos, w większości spontaniczny

Rzeka czasu. Podróż przez historię świata Peter Goes Kolejna piękna i mądra książka, jeszcze nie przeczytałam, ale syn był zachwycony.
Zapaszki. O wszystkich smrodach świata Clive Gifford Obrzydliwa tematyka wciąż na topie, a to wygląda interesująco.
Pewnie, że Lotta umie prawie wszystko Astrid Lindgren Kupowana razem z resztą książek tej autorki, ciężko było ominąć.
Pan Kleks Jan Brzechwa Miałam pierwszą część serii, za niewielkie pieniądze kupiłam wszystkie trzy w jednym.
Burzliwe dzieje pirata Rabarbara, Dalsze burzliwe dzieje pirata Rabarbara, Jeszcza dalsze burzliwe dzieje Pirata Rabarbara Wojciech Witkowski Zostałam namówiona (nie było to trudne) przez męża, by ją kupić po tym jak trafił on przypadkiem na fragment audiobooka.


Stos zakupowy, w większości planowany

Miłość i strach. Dzieje uczuć kobiet i mężczyzn Tom I, II i V Jerzy Besala Mam niezłe wspomnienia z lektury czwartej części cyklu, a te za zaskakująco małe pieniądze dorwałam przy okazji innych zakupów.
Myśliwce. Życie ptaków drapieżnych Konrad Malec Ptaki są modne, ale o ptakach drapieżnych z chęcią poczytam.
Niedźwiedzica z Baligrodu Marcin Szumowski Opowieść o podglądaniu dzikich zwierząt kusiła już od dawna. 
Łosie w kaczeńcach Łukasz Łukasik, Magdalena Sarat Podobnie jak ta pozycja, w zasadzie od czasu zapowiedzi.
Dla duszy - gram Andrzej Poniedzielski Zbiór tekstów Andrzeja Poniedzielskiego to poezja, którą lubię i cenię.


Stos ostatni - zakupowo - promocyjny

Dymki z Tintina jak dymek z komina Tadeusz Baranowski Na komiksy tego autora nie trzeba mnie namawiać.
Bardzo dzika opowieść. Mistrz Ryś Tomasz Samojlik, Marcin Podolec, Agata Mianowska Jakimś dziwnym sposobem zupełnie o niej zapomniałam, podobnie jak poprzednia jeszcze zafoliowana, przyszykowana na prezent, który i tak zostanie w mojej biblioteczce.
Święte i tygrysice, Piastówny na tronach Europy Barbara Faron A to już skutek niezłej promocji w wydawnictwie Astra
Roksolana. Władczyni wschodu Leslie Peirce Ta również, a i temat wyeksploatowany przez historyczną telenowelę
Imperium Osmańskie Colin Imber Ostatnia z promocji i również bliski wschód.
Zwiać za wszelką cenę Jarosław Molenda, Ta nasz młodość Kazimierz Kunicki Następne dwie z historycznej serii do kolekcji.
Serce wilka Tomasz Samojlik To komiks, który można przeczytać online na stronie WWF, ale był też dodawany do zamówień w księgarni Kultury Gniewu, stąd też dwa pierwsze tytuły ze tego zdjęcia przyszły do mnie już teraz. Był mały zamęt, ale wydawnictwo stanęło na wysokości zadania i mogłam zachwycić się krótką opowieścią o zielonym kapturku..

niedziela, 15 listopada 2020

Głupie łzy



Autor: Jarosław Mikołajewski

Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie

Rok wydania: 2019

Dość często sięgam po współczesną polską poezję, najczęściej jednak wybieram artystów o niezbyt wielkim doświadczeniu, o nieznanych szerzej nazwiskach. W związku z tym ich zbiory poezji, to albo literackie debiuty, albo tomiki opublikowane w niewielkim odstępie czasu od tych pierwszych. Tym razem wyjątkowo sięgnęłam po książkę poety doświadczonego, laureata wielu nagród w konkursach poetyckich. „Głupie łzy” Jarosława Mikołajewskiego to kolejny z kilkunastu tomów jego poezji, po który sięgnęłam  i było to dla mnie pierwsze spotkanie z tym autorem.

Jarosław Mikołajewski w „Głupich łzach” posługuje się wierszem białym. Brak interpunkcji, nawet w miejscach aż nazbyt oczywistych, brak rymów i zmienna rytmika wierszy sprawiają, że każdy z nich jest wyjątkowy. Długość wierszy jest różna, od utworów składających się raptem z pięciu wersów budujących jedno zdanie, po opowieść ciągnącą się przez kilka stron. 

Tematyka wierszy jest równie różnorodna co ich forma. Są tu tematy oscylujące wokół polityki, są te znacznie bardziej intymne, dotyczące uczuć i wrażeń. W wielu wierszach jednak przewija się śmierć, nie tylko znajdziemy tu niejedno epitafium (między innymi dla Stephena Hawkinga), ale też  pełne refleksji wycieczki na cmentarz. Niejeden utwór poświęcono także konieczności śmierci, nieuchronności zbliżającego się końca, pogodzenia się, lub oporowi przed nim.

Wiersze nie należą do najłatwiejszych w odbiorze. Niewiele rzeczy podanych zostało w nich wprost, znacznie więcej wyczytać można pomiędzy wersami, niż z nich samych. Taki sposób ujęcia poruszanych tematów wymaga od odbiorcy ogromnej wrażliwości, zbliżonej do tej, jaką posiada twórca. To nie jest łatwe i nie jest częste, nie zawsze trafi się czytelnik, który czytając napisaną frazę, byłby w stanie sam podpisać się pod danymi słowami. Taki sposób pisania zmusza też czytelnika do refleksji, do zastanowienia się nad wierszem, tak by w pełni go zrozumieć. Pozostawia to też spore pole do interpretacji, a nawet dodania utworowi znaczenia, zrozumiałego tylko dla niego samego. Czytanie poezji zawsze jest w jakimś sensie związane z  dodawaniem do niej własnych emocji i nastrojów. W przypadku wierszy ze zbioru „Głupie łzy” jest to aż nadto wyraźne.

Jarosław Mikołajewski posługuje się bardzo bogatym językiem. Nie znajdziemy tu nadmiernych powtórzeń, czy zbytniego uproszczenia słownictwa. Jeśli w danym miejscu bardziej pasuje wyraz powszechnie używany rzadziej to on właśnie został użyty. Niezwykła dbałość o nadanie każdemu utworowi właściwego wydźwięku i płynności robi bardzo dobre wrażenie. Dzięki temu, pomimo braku rymów, różnej ilości sylab i słów w wersach utwory charakteryzują się przyjemną dla odbiorcy rytmiką.

„Głupie łzy” Jarosława Mikołajewskiego to dobry kawałek współczesnej poezji. To lektura wymagająca, nie tylko odpowiedniego nastroju i wrażliwości, ale też zmuszająca do refleksji, do przeczytania danego wiersza po raz kolejny, by w pełni pojąć wszystkie konotacje znaczeń. Nie jest to lektura dla każdego, choć wychodzę z założenia, że w przypadku poezji zawsze warto spróbować zbliżyć się do wcześniej nieznanego nam twórcy. A nuż okaże się, że posiada na tyle zbliżoną do naszej wrażliwość, iż z zapamiętaniem będziemy śledzić każdy kolejny wers podpisując się pod nim obiema rękoma? „Głupie łzy” Jarosława Mikołajewskiego mają taki potencjał i dla każdego, kto lubi czasem poetyckie wyzwania jest to dobry wybór.

Recenzja powstała na potrzeby portalu Sztukater

środa, 11 listopada 2020

Historia kolorów



Autor: Clive Gifford

Ilustracje: Marc Etienne Peintre

Tytuł oryginalny: The colours of the history. How colours shaped the world

Tłumaczenie: Hanna Pasierska

Wydawnictwo: Nasza Księgarnia

Rok wydania: 2020


Kolory są czymś tak wszechobecnym w świecie, że pomijając artystów plastyków, czy chemików analityków, lub osoby ściśle związane z modą, mało kto się nad nimi zastanawia. A barwy nie dość, że same w sobie potrafią być niezwykle ciekawe, to jeszcze mając dość bogatą i burzliwą historię. Nie bez powodu handel, szeroko pojętymi barwnikami zawsze był niezwykle dochodowym interesem. Dopiero rozwój chemii znacząco obniżył ceny barwników, nie zmienił jednak ich ogromnego znaczenia w codziennym życiu.

Nie wiem, skąd powstał pomysł, by napisać książkę dla dzieci poświęconą właśnie kolorom, ale był to zdecydowanie dobry pomysł. Tak powstała „Historia kolorów” Clive’a Gifforda z ilustracjami Marca Etienne’a Peintre. To książka przeznaczona dla młodego czytelnika, w której poznać on może nie tylko konkretne barwniki i ich odcienie, ale też, a ich rolę oraz znaczenie w historii. Nie jest to książka tylko dla młodych artystów, wręcz przeciwnie, to niezwykle ciekawa lektura dla każdego, kto lubi zbierać różne ciekawostki i nie ogranicza swoich horyzontów.

„Historia kolorów” podzielona jest na sześć rozdziałów, związanych z podstawowymi odcieniami. Mamy tu więc: żółcie, czerwienie, błękity, zielenie i fiolety oraz grupę zawierającą biel i czerń. Wspomniane są barwniki zarówno te najstarsze, jak i te nowsze. Począwszy od ochry, będącej obok węgla jednym z pierwszych stosowanych barwników, po zieleń Scheelego, mającą swoją ciemną kartę w historii ludzkości. W książce znajdziemy pigmenty pochodzenia naturalnego jak i te syntetyczne, organiczne i nieorganiczne, które razem tworzą pełną gamę kolorów jakimi przez stulecia posługiwał się człowiek.

Nie sposób w książce o kolorach pominąć zawartych w niej ilustracji. Gdy na poszczególnych stronach opisywany jest dany kolor, to w jego odcieniu utrzymane są ilustracje nawiązujące tematyką do opisywanej barwy. Gdy mowa jest o cynobrze przedstawiona jest postać chińskiego cesarza, gdy opisywany jest lazuryt ilustracją jest Kleopatra. Rysunki są bardzo przyjemne dla oka, nieprzejaskrawione ale wyraziste, barwy zdają się nieco rozmyte, choć nie wszystkie – gdy mowa o odcieniach bardzo intensywnych nasycenie koloru również jest większe.

„Historię kolorów” czyt się wyśmienicie. To jedna z tych książek, które choć zawierają mnóstwo ciekawostek nie sprawiają wrażenia chaotycznych i przeładowanych informacjami. Jest to książka przeznaczona dla dzieci i została napisana bardzo przystępnym językiem pozbawionym niepotrzebnych uproszczeń. Słownictwo jest bogate i niewątpliwie niejedno słowo może być dla młodego czytelnika obce, nie jest to jednak wadą. Wręcz przeciwnie, książka w idealny sposób wzbogaca słownictwo.

Spodziewałam się dobrych wrażeń po lekturze „Historii kolorów” i nie zawiodłam się. Podoba mi się bardzo szerokie spojrzenie na znaczenie barw w historii ludzkości. Od kontekstów politycznych – w Irlandii, czy starożytnym Rzymie, po modę – dwór Marii Antoniny, aż po konotacje handlowe,  jak na przykład, spory przy dostawach ultramaryny. Książka Clive’a Gifforda to pasjonująca podróż w przeszłość pod wspólnym mianownikiem jaki stanowi barwa. To w końcu bardzo interesująca książka, w której nie tylko młody czytelnik znajdzie coś dla siebie, będąca źródłem wielu informacji, nie zawsze powszechnie wiadomych jest pasjonującą rozrywką, po którą zdecydowanie warto sięgnąć.

Recenzja powstała na potrzeby portalu Sztukater.

poniedziałek, 9 listopada 2020

Czekając na Duida. Śladem szeptu amazońskiego potoku

 

Autor: Stefan Czerniecki

Wydawnictwo: Bernardinum

Rok wydania: 2014

Sięgając po książkę Stefana Czernieckiego miałam dość mieszane uczucia. Z jednej strony ciekawość, gdyż opowieść o wyprawie w zakazane rejony Wenezueli, w celu zdobycia jednej z tamtejszych gór stołowych wydała mi się bardzo interesująca. Z drugiej strony, szybki przegląd patronów medialnych książki oraz wgląd w notkę dotyczącą autora a w końcu gorąca rekomendacja Wojciecha Cejrowskiego wzbudziły moje pewne obawy. W związku z tym, do „Czekając na Duida” podeszłam ze sporą rezerwą, by po lekturze być z niej całkiem zadowoloną.

Amazonas ziemia zakazana na terytorium Wenezueli, fragment bezkresnej selwy, do której dostać się można płynąc wzdłuż Orinoko, bądź którejś z jej dopływów. Kraina, na którą z góry spoglądają pojedyncze góry stołowe – tepui, budzące ogromne emocje, odkąd po raz pierwszy wpadły w oko białego człowieka. Pionowe ściany i płaskowyż na górze, cóż tam może się kryć? Czy niczym w „Zaginionym świecie” Artura Conana Doyle tam znalazły schronienie dinozaury? Jednak przyrodnicza i geograficzna niedostępność jest praktycznie bez znaczenia, gdy wziąć pod uwagę sytuację polityczną w Wenezueli. Komunistyczne rządy Chaveza wiązały się między innymi z zamknięciem Amazonas dla ruchu turystycznego. Wniknięcie w zamkniętą strefę wymagało niezwykłej determinacji i odpowiednich znajomości. Autorowi po bardzo wielu próbach, w końcu się to udało, jednak liczne wojskowe kontrole i rewizje, na każdym kroku przypominały podróżnikom, gdzie są i kto tu rządzi.

W książce dość sporo miejsca poświęcono sytuacji politycznej Wenezueli, zarówno w kontekście jej mieszkańców, jak i indiańskich plemion i turystów. Bez ogródek przeczytamy o tym, dlaczego Caracas jest jednym z najniebezpieczniejszych miejsc na Ziemi, czy o propagandzie Chaveza, kupującego lojalność obywateli na wielkich loteriach organizowanych w odciętych od cywilizacji wioskach. Wenezuela jawi się jako kraj, w którym dla własnego bezpieczeństwa o polityce lepiej nie rozmawiać. Zdominowany przez żołnierzy i przestępców świat wielkich miast oraz wioski, w których żyje się bezpiecznie i nieśpiesznie.

Tym, co podobało mi się w książce Stefana Czernieckiego jest lekkie pióro, dzięki któremu książkę czyta się bardzo przyjemnie. Są w niej fragmenty budzące grozę, są i takie mocno rozleniwiające czytelnika. Autorowi idealnie udało się oddać nastroje w jakich byli bohaterowie trzyosobowej podróży w głąb Amazonas. 

Książka podzielona jest na kilkanaście chronologicznie ułożonych rozdziałów, w których autor opisuje kolejne etapy podróży. To prawie pamiętnikarska narracja, która jest najmocniejszą stroną książki. Każdy z rozdziałów kończy się serią pięknych fotografii przedstawiających miejsca i ludzi. Gdzieniegdzie w środku relacji z wyprawy znajdziemy krótkie wstawki i z nimi miałam największy problem w trakcie lektury. Są one bardzo różne, często mało obiektywne, pełne reprezentacji poglądów autora. Niektóre z nich były mocno osadzone w wierze, będącej czymś bardzo ważnym dla autora. 

„Czekając na Duida” to ciekawa pozycja wśród książek podróżniczych. Z jednej strony niezmienna egzotyka Ameryki Południowej, podkręcona jeszcze przez niebezpieczeństwa towarzyszące wyprawie do Wenezueli. Z drugiej dobrze napisany dziennik, relacja z jedynej w swoim rodzaju przygody, ze spełnienia marzenia, jakim było odwiedzenie miejsca niedostępnego dla innych. Osobom mocno sceptycznym względem jakiegokolwiek wyznania miejscami może wydać się nieco zbyt mocno osadzona w wartościach ważnych dla autora. Może to nieco przeszkadzać i zaburzać odbiór całości, choć, co bardzo ważne, nie znajdziemy tu otwartej, czy nawet skrytej, pogardy dla osób myślących inaczej. Dzięki temu książka, poza kilkoma krótkimi fragmentami, nie jest irytująca, a wręcz przeciwnie – jest pasjonująca i czyta się ją całkiem przyjemnie.

Recenzja powstałą na potrzeby portalu Sztukater.

czwartek, 5 listopada 2020

Podsumowanie października

Październik nie był dla mnie książkowo łaskawy. Z jednej strony może nie tak straszny wynik, z drugiej zaś, biorąc pod uwagę, że z tego stosu dwie książki odłożyłam przed końcem, to wynik robi się mocno skromny. Z drugiej strony, w końcu na poważnie rozpoczął się sezon grzybowy, więc zdecydowanie miałam co robić. Gatunkowy miszmasz, jak zawsze u mnie ostatnio. Weszły nowe recenzentki, które jeszcze nie doczekały się notki stosikowej. No i sięgnęłam po jedną swoją pozycję. Ona też najlepiej uratowała wrażenia z moich październikowych lektur. 


Ivar i zagubiony diplodok Lisa Bjärbo Książka dla kilkulatka o dinozaurach to bardzo dobry pomysł, biorąc pod uwagę, że prehistoryczne gady zawsze cieszą się uznaniem wśród najmłodszych.

W 80 podróży dookoła świata Marcin Wolski Gdyby to była książka o podróżach i wrażeniach może było nieźle, ale za dużo w niej polityki i takiej obrzydliwej wyższości względem wszystkiego co inne i niepasujące do wizji autora. Nie zmęczyłam, po jakichś stu stronach miałam zwyczajnie dość.

Krew. Medyczne i kulturowe aspekty na przestrzeni dziejów To zbiorowe opracowanie wynikłe z uniwersyteckiej konferencji pod tym samym hasłem. Prace w niej zawarte są naprawdę rozmaite, od sztuki, przez kulturę i język, po medycynę. Ciekawa pozycja.

Patolodzy. Panie doktorze, czy to rak? Paulina Łopatniuk Autorkę znam bardzo dobrze z bloga, książka jest jego przedłużeniem. Patrząc po opiniach niektórym przeszkadza niezwykle kwiecisty styl pataolożki, mnie urzeka bezwględnie.

Trauma Tola Charak Książka trafiła do mnie przypadkiem i została drugą porzuconą pozycją w tym miesiącu. To typowa książka - terapia, w której autorka wyrzuca z siebie wszystkie problemy, żale i pretensje do innych. Napisana znośnie, ale ileż można męczyć czyjąś wiwisekcję emocjonalną, tym bardziej, że wspomniana trauma użyta została zdecydowanie na wyrost

Minas Warsaw Magdalena Kozak Jakże to było przyjemne, takie połącznie klasycznego fantasy z urban fantasy rozgrywającym się w warszawskich Pałacu Kultury. Pewne rzeczy mi nie leżały, ale ogólnie zabawa była przednia.

Wierszydła. Część 2 Jarosław Czepieliński  To nie jest zły tomik, ale mnie wynudził zupełnie. Nie zagrało, to co w poezji kluczowe - współodczuwanie z poetą.

To tyle, jak widać bardzo skromnie i nieco wstydliwie - nie lubię porzucać książek. Mam nadzieję, że listopad będzie bardziej łaskawy. 

poniedziałek, 2 listopada 2020

Gniew Imperium

 


Autor: Brian McClellan

Cykl: Bogowie krwi i prochu. Tom II

Tytuł oryginału: Wrath of empire

Tłumaczenie: Krzysztof Sokołowski

Wydawnictwo: Fabryka Słów

Rok wydania: 2019


Przez pierwszy tom nowego cyklu Briana McClellana przeszłam jak burza. „Grzechy imperium” nie tylko zaskoczyły mnie bardzo bliskim związkiem z „Trylogią magów prochowych”, ale były też źródłem świetnej zabawy pozostawiającej apetyt na więcej. Po „Gniew imperium” sięgnęłam więc dość szybko po przeczytaniu poprzedniego tomu, bo chociaż rozgrywająca się w pierwszym tomie opowieść, jest w pewnym sensie zamknięta, to i wiadomym jest, że to jeszcze nie koniec.

„Bogowie krwi i prochu” to historia osnuta wokół boskich kamieni – starożytnych artefaktów, które można wykorzystać, by przywrócić do życia, bądź stworzyć nowego boga. Wrogie siły ścierają się, by tylko dostać w swoje ręce prastare artefakty. Pomiędzy nimi, działają główni bohaterowie powieści, których cel odbiega od tego, jaki przyjęli sobie Fantrastanie i Dynizyjczycy.

„Gniew imperium” jest bezpośrednią i ściśle powiązaną kontynuacją „Grzechów imperium” a biorąc pod uwagę, jak zakończona jest powieść, zdecydowanie najlepszym wyborem jest sięgnięcie po trylogię jako całość. Tym, bardziej, że wrażenie zamknięcia historii i domknięcia. wątków rozgrywających się w drugim tomie jest znacznie mniej wyraźne, niż po lekturze pierwszego. I choć z jednej strony kolejne epizody z życia Vlory, Bena i Michela w jakimś stopniu się zamykają, to są to bardzo otwarte zakończenia, będące w dużej mierze po prostu przejściem w kolejny etap.

Opowieść ponownie toczy się równolegle w trzech wątkach, choć tym razem od początku zdajemy sobie sprawę z powiązań między nimi. Poznajemy znacznie lepiej Vlorę, której coraz bardziej ciąży ciężar dowodzenia innymi. Powoli mamy okazję wgryźć się w szaleństwo Bena Styke’a i to jak obecność Celine wpływa na pułkownika Szalonych Lansjerów. Również coraz głębiej zanurzmy się w meandry psychiki Michela, który od początku jest z nich najbardziej skomplikowaną postacią. Na pierwszym planie w zasadzie nie uświadczymy nowych bohaterów, tych na kolejnych planach też nie ma zbyt wielu. Jednak znacznie więcej miejsca poświęcono tu Ka Poel oraz Tanielowi, poznajemy tajemniczą przeszłość pierwszej i motywy przyświecające drugiemu z nich. 

Tym co jest najciekawsze w „Gniewie imperium”, to opowieść o najeźdźcach i przedstawienie ich nie tylko w złym świetle – jako tych, którzy przyjechali by przeprowadzić inwazję, ale też jako wysoko rozwinięty naród. Poznajemy organizację życia Dynizyjczyków, skupionych wokół Domów, dowiadujemy się o ich słabościach, tych narodowych i tych jak najbardziej indywidualnych dotyczących poszczególnych postaci. Mamy okazję zagłębić się, choć póki co niezbyt głęboko, w przedziwne więzy jakie rodzi między nimi magia krwi Kościanych Oczu. Jest to zdecydowanie coś nowego i świeżego, świadczącego o tym, że potencjał wykreowanego przez Briana McClellana świata jeszcze się nie wyczerpał.

Powieść czyta się wyśmienicie. Jest napisana przystępnym, bogatym językiem idealnie oddającym nastroje rozgrywających się wydarzeń. Dynamika bitw i starć, wyraźnie wyczuwalna presja czasu i irytacji bohaterów, gdy pomimo wszelkich starań muszą czekać i nic się nie zmienia. Nie brakuje tu również nagłych zwrotów akcji, z których jedynie jeden był naprawdę zaskakujący i można było odnieść wrażenie, że pojawił się znikąd. Nie wątpię, że dalsze szczegóły zostaną wyjaśnione później, niemniej jednak zrodził on pewien niedosyt.

„Gniew imperium” to świetnie napisany drugi tom serii. Zawiera wszystko, co zawierać powinien: kolejne elementy przedstawionego świata, kilkoro nowych postaci, które zbliżają się do pierwszego i drugiego planu, oraz dobrze rozwijającą się intrygę, budzącą ogromny apetyt na poznanie jej finału. To również książka, od której niezwykle ciężko się oderwać, tak że przeczytanie tych niecałych ośmiuset stron mija zaskakująco szybko.

Recenzja powstała na potrzeby portalu Sztukater.