środa, 24 lutego 2021

Krew. Medyczne i kulturowe aspekty na przestrzeni dziejów

 


Redakcja: Wojciech Ślusarczyk, Roksana Wilczyńska, Gabriela Frishke
Autorzy: Magdalena Białokur, Marek Białokur, Justyna Ewa Białowąs, Karolina Ekes, Paulina Ferenc, Monika Kubiak, Paula Malina, Jacek Meller, Paweł Mateusz Modrzyński, Marcin Piechocki, Stefan Piechocki, Ryszard Polak, Krzysztof Prętki, Danuta Rość, Marek Sikorski, Mateusz Szubert, Wojciech Ślusarczyk, Emilia Twarowska-Antczak, Beata Ucho-Żywica, Klaudia Walot, Anna Maria Wieczór, Radosława Wieczór, Jacek Woźny
Wydawnictwo: Episteme
Rok wydania: 2020

Krew – słowo, wobec którego mało kto pozostaje obojętnym. Ta burząca się w żyłach, czy ta rozlana przy skaleczeniu. Ta cieknąca z odniesionych ran i ta, którą przelać można w imię czegoś lub dla kogoś. Z tej wielowiekowej fascynacji krwią zrodziła się konferencja naukowa, która odbyła się wiosną 2019 roku w Bydgoszczy. Bezpośrednim skutkiem ten konferencji jest książka „Krew. Medyczne i kulturowe aspekty na przestrzeni dziejów”, w której zebrano referowane prace, odczytane na konferencji pod tym samym tytułem.

Temat książki jest bardzo szeroki. Od aspektów stricte medycznych, związanych z krwią pępowinową, czy angiografią, poprzez konotacje historyczne – tych jest w tej publikacji najwięcej, aż po kulturowe, które w moim odczuciu jedynie w minimalnym stopniu wyczerpały temat, jeśli chodzi o obecne postrzeganie krwi. Krew w religii została natomiast omówiona dość dokładnie, choć ten temat skupia się głównie wokół Chrześcijaństwa, Judaizmu i Islamu.

Z biologicznego i bioetycznego punktu widzenia poruszonych zostało raptem kilka tematów, z czego najciekawszym jest ten dotyczący angiografii autorstwa Danuty Rość, Anny Marii Wieczór i Radosława Wieczór. To najbardziej naukowa praca w tej publikacji, biorąc pod uwagę nauki ścisłe. Zarysowany został problem oraz możliwości ścieżek, gdzie szukać można by rozwiązań. W porównaniu z tą pracą, dwie pozostałe, ta dotycząca prawa do odmowy krwiolecznictwa i ta związana z krwią pępowinową, wypadają znacznie słabiej. Pierwsza z nich to dywagacje etyczne na temat etosu pracy lekarza, jego praw i obowiązków oraz praw i obowiązków pacjenta. Zabrakło mi tu jedynie jakiegoś podsumowania, gdyż tekst kończy się praktycznie bez żadnych wniosków. Druga sprawia wrażenie dość ogólnego i ogólnikowego spojrzenia na temat, bez poruszenia jakichkolwiek ciemniejszych stron procesu pobierania i przechowywania krwi pobranej z pępowiny przy urodzeniu. 

W historycznym ujęciu tematu krwi znajdziemy wiele różnych płaszczyzn, nad którymi pochylili się autorzy. Począwszy od pochówków megalitycznych, gdzie wykorzystywano ochrę – krew ziemi, w znaczeniu mocno symbolicznym. Następnie krążymy wokół historii medycyny, gdzie krew powoli przestaje być jednym z galenowskich płynów człowieka, a staje się medium transportującym tlen i składniki odżywcze. Przytoczona została, między innymi, postać Ludwika Hirszfelda i jego badania nad grupami krwi, które w istotny sposób zmieniły jej postrzegania. 

Dochodząc do czasów nam bliższych docieramy też do różnego sposobu wykorzystywania krwi w narracji społecznej. Od Józefa Piłsudskiego, w którego przemowach słowo „krew” pada bardzo często, zawsze by wywołać określony, zamierzony przez mówcę efekt. Poprzez prześladowania oparte o „złą krew”, czy to żydowską, czy znacznie bliżej – prawdziwie skażoną, gdy po raz pierwszy odkryto jej rolę w transmisji wirusa HIV. Taka krew służy jako piętno, naznaczenie ludzi innych niż reszta społeczeństwa.

W końcu dochodzimy do współczesności i tego jak odbieramy krew dzisiaj. Jej funkcjonowanie w świadomości społeczeństwa, ze specjalnym wyróżnieniem młodzieży. W tym aspekcie zabrakło mi jakiejś analizy tego jak krew wykorzystywana jest w popkulturze, zwłaszcza, że pojawia się bardzo często. Wspomnianych zostało raptem kilka najbardziej znanych utworów, z pominięciem wielu innych, które w znaczący sposób wpłynęły na to jak dziś krew prezentowana jest w muzyce, filmach, literaturze, czy grach.

W tak różnorodnej pracy ciężko o jedną ocenę dotyczącą języka jakim została napisana. Na uwagę zasługuje na pewno przystępność tekstów, które nawet jeśli dotyczą dość wąskiej i specjalistycznej dziedziny wiedzy, nie stanowią najmniejszych problemów w lekturze. W niektórych pracach czasem rozmywa się kompozycja, gdy po wstępie oraz szeregu przypadków na poparcie postawionej tezy, niknie gdzieś podsumowanie, upchnięte raptem w jeden niewielki akapit, często też pozbawione konkretnych wniosków.

„Krew. Medyczne i kulturowe aspekty na przestrzeni dziejów” to dość ciekawa publikacja, choć z pewnością nawet w jednej dziesiątej nie wyczerpuje tematu. To zbiór artykułów i prac naukowych, dotyczących krwi. Stosunkowo niewielkie wymiary – znajdziemy tu raptem szesnaście prac, co biorąc pod uwagę ogrom poruszanej tematyki siłą rzeczy wyklucza możliwość pełnego jej ujęcia. Jakościowo testy są różne, od całkiem sensownych i wnoszących coś ciekawego, po dość absurdalne, z których niewiele wynika. Nieco mnie rozczarowała ta książka, liczyłam na coś odrobię bardziej konkretnego, lepiej doprecyzowanego i bardziej dopracowanego, tworzącego całość. Niemniej jednak jest to dość interesująca pozycja a i wiedzy też znajdziemy tu nie mało.

Recenzja powstała na potrzeby portalu Sztukater.

poniedziałek, 15 lutego 2021

Śląski kopciuszek

 

Autor: Gabriela Anna Kańtor

Wydawnictwo: MG

Rok wydania: 2020


Pamiętając całkiem niezłe wrażenia z lektury „Ławeczki księżnej Daisy” po kolejną powieść Gabrieli Anny Kańtor sięgnęłam, może bez wielkiego entuzjazmu, ale z pełnym spokojem odnośnie tego, czego mogę się spodziewać. Oczekiwałam przyjemnej opowieści o autentycznej postaci, dość mocno opartej na historycznych źródłach, jednak pełną lekkiej swobody przyjemnie prowadzonej narracji. Dokładnie taka jest ta książka i mogę, co nie zdarza mi się często, z pełnym spokojem stwierdzić, że dostałam to, czego się spodziewałam.

Historia małej Joanny Gryzik jest prawdziwie baśniowa. Biedna półsierota porzucona przez matkę i oddana na wychowanie przyjaciółce, zdobywa serce starego magnata przemysłowego, który słynie w okolicy ze swej jawnie okazywanej mizantropii. Gdy po kilku latach bogaty Carl Godul umiera, swoją spadkobierczynią ogłasza dziewczynkę znikąd. Tym sposobem, mała Joanna staje się najbogatszym dzieckiem na Śląsku. Ta bajkowa opowieść jest o tyle niesamowita, że w sporej mierze jest autentyczna. Zarówno Carl, jak i Joanna żyli naprawdę w dynamicznie rozwijającym się   Górnym Śląsku.

Na ile prawdziwe są charaktery wykreowanych przez autorkę postaci można jedynie spekulować. Z jednej strony mamy dziewczynkę, która dobrym sercem zdobyła miłość starszego człowieka. Dziecko życzliwe światu, spokojne i inteligentne, stało się dla Carla pociechą na stare lata. Carl Godul z kolei pod niechętną światu powierzchownością (również fizyczną, na skutek napaści w młodości), skrywa w sobie prawdziwego humanistę. Biorąc pod uwagę fakt, że o jego pracy dla innych świadczą przede wszystkim czyny, których dowody można znaleźć w archiwach, nie wątpliwym jest jego podejście do pracowników w rozwijanych przez siebie interesach. Ci, pracując w interesach Godula, byli traktowani przyzwoicie. Lepiej opłacani, część wypłaty odbierając w produktach żywnościowych, z lepszą opieką i nadzieją na w miarę spokojną egzystencję. O tym, że system wprowadzony przez Carla nie był idealny, świadczyć może przypadek matki Joanny, która po śmierci męża pozostała bez środków do życia. 

Jaka naprawdę była relacja łącząca kilkuletnią dziewczynkę ze starszym, schorowanym i zgorzkniałym mężczyzną  ciężko się nawet domyślać. Czy mała Joanna była naprawdę tylko obcą dziewczynką, przypadkowo zbłąkaną w jego progach, czy może była w jakiś sposób z nim spokrewniona, nie sposób zawyrokować. Z jednej strony opowieść przytoczona przez Gabrielę Annę Kańtor jest wręcz naiwnie wyidealizowana, z drugiej zaś, w życiu zdarzają się i dziwniejsze rzeczy, więc nie można jej automatycznie skreślić. Sytuacji nie ułatwia fakt, że Carl Godul zadbał o to, by być pamiętanym przede wszystkim z tego co zrobił i czego dokonał, a nie z tego jakim był człowiekiem.

Powieść czyta się bardzo przyjemnie. Autorka posługuje się przystępnym językiem, którym w plastyczny sposób kreuje obraz rozwijającego się Górnego Śląska. Równie trafnie oddaje emocje z jakimi zmaga się Carl Godul. Jego samotność, zniechęcenie do ludzi oraz wzbudzoną dziecięcym uśmiechem nadzieję i chęć do życia. Miejscami styl staje się nieco kronikarski, co niekoniecznie musi się podobać, gdy ktoś woli galopujące tempo akcji oraz pełne ekspresji dialogi.

„Śląski Kopciuszek” to całkiem przyjemna bajka. O tyle ciekawa, że oparta o autentyczne postacie. To nieśpieszna opowieść o nadziei i niezwykłej więzi, jaka narodzić się może między starszym mężczyzną a małą dziewczynką. Nie sposób oprzeć się wrażeniu, że Carl jest dla Joanny kochającym dziadkiem, dbającym o to, by niczego jej w życiu nie zabrakło. To w końcu ciekawy fragment historii i obyczajowości Górnego Śląska z początku dziewiętnastego wieku.

Recenzja powstała na potrzeby portalu Sztukater.

czwartek, 11 lutego 2021

Jestem leworęczny i co mi zrobisz?

 


Autor: Michel Piquemal

Ilustracje: Jacques Azam

Tytuł oryginału: Je suis gaucher… Et alors?

Tłumaczenie: Joanna Kuhn

Wydawnictwo: Nasza księgarnia

Rok wydania: 2020


Książka Michela Piquemala „Jestem leworęczny i co mi zrobisz?” od początku przykuła moją uwagę. Zachęciła mnie forma i treść – pełna zabawnych ilustracji, przeznaczona dla dzieci opowieść o tym, że bycie leworęcznym jest czymś zupełnie normalnym wydała mi się na tyle interesująca, że miałam ochotę ją poznać. Dość szybko nadarzyła się okazja i książka zawitała w mojej biblioteczce, gdzie nie czekała zbyt długo na swoją kolej.

Tym, co jest bardzo ważne, jest fakt, że Michel Piqueman jest osobą leworęczną. Więc z jednej strony doskonale zdaje sobie sprawę z tego, jak wygląda codzienność mańkuta, z drugiej zaś pokusił się o znalezienie wielu ciekawostek oraz informacji naukowych na temat leworęczności. 

To książka, która spełnia kilka funkcji. Po pierwsze jest przeznaczona dla dzieci, szczególnie tych leworęcznych, dlatego wiele miejsca poświęcono w niej tłumaczeniu, że bycie innym, nie jest niczym złym, jest po prostu byciem odmiennym. Są tu frazy i zdania, które w jakimś stopniu mogą pomóc młodemu człowiekowi w akceptacji tego kim jest i zrozumieniu, co z tego wynika. Jednak to nie jest książka przeznaczona jedynie dla leworęcznych dzieci. Dzięki niej, te będące praworęcznymi mogą dowiedzieć się więcej i zrozumieć swoich innych kolegów. To stanowi o bardzo dużym walorze wychowawczym książki „Jestem leworęczny i co mi zrobisz?”.

Autor kieruje swoje dzieło jednak nie tylko do dzieci, może ono służyć jako pomoc skierowana do rodziców, w której znajdą informację na co zwrócić uwagę i czego dopilnować, gdy ma się w domu dziecko leworęczne. Również osoby zawodowo zajmujące się pracą z dziećmi mogą z niej skorzystać, tym bardziej, że jest (jak na książkę dla dzieci) opatrzona dość bogatą bibliografią.

Książka posiada jednak nie tylko aspekt wychowawczy, oprócz niego znajdziemy tu sporo walorów edukacyjnych. Dowiemy się o tym, jak traktowano osoby leworęczne dawniej oraz jak (nawet współcześnie) reagują na nie rozmaite kultury. Obok takich ciekawostek antropologicznych, znajdziemy tu również interesujące informacje z nauk przyrodniczych, gdyż autor skupił tu wszelkie naukowe rozważania na temat przyczyn leworęczności.

Graficznie „Jestem leworęczny i co mi zrobisz?” broni się bardzo dobrze. Ilustracje Jacquesa Azama są kolorowe, zabawne i wyraziste. Często okraszone dymkiem z tekstem, z którego wynika ich humorystyczny charakter. Rysunki są nieco karykaturalne i przerysowane, ale w pewnym sensie, takie mają szansę lepiej trafić do młodego odbiorcy. Silne podkreślenie znaczenia lewej lub prawej ręki jest tu bardzo pomocne.

Język książki również nie pozostawia zbyt wiele do życzenia. Zdania są stosunkowo proste, bez nadmiernie przekombinowanej składni, dzięki czemu są bardzo łatwe w odbiorze. Znajdziemy tu sporo trudniejszych słów, jednak do każdego z nich dodano definicję w słowniczku załączonym na końcu. Dzięki temu, dziecko nie tylko dowie się czegoś nowego, ale również będzie mogło wzbogacić słownictwo.

„Jestem leworęczny i co mi zrobisz?” to bardzo interesująca i ważna pozycja na rynku książek dla dzieci. Z pewnością z chęcią zapoznają się z nią osoby leworęczne, zarówno te już dorosłe, jak i młodzi czytelnicy. Publikacja świetnie sprawdzi się również jako podstawa do warsztatów, w których można wytłumaczyć grupie dzieci, że nie ma znaczenia, w której ręce się trzymają długopis. To w końcu całkiem przyjemna i zabawna lektura, znajdziemy w niej wiele interesujących informacji skupionych wokół trudów życia osoby leworęcznej w czasach dawniejszych i współcześnie.


Recenzja powstała na potrzeby portalu Sztukater.

wtorek, 9 lutego 2021

O hultajach, wiedźmach i wszetecznicach

 

Autor: Bohdan Baranowski

Wydawnictwo: Replika

Rok wydania: 2020


Zmarły na początku lat dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku Bohdan Baranowski był uznanym profesorem uniwersyteckim i historykiem. Miał spory wkład w popularyzacji wiedzy z historii Polski, gdyż napisał kilkadziesiąt książek i publikacji naukowych. W tym roku nakładem wydawnictwa Replika zaczęły ukazywać się wznowienia jego dzieł. Trzecią, po Pożegnaniu z diabłem i czarownicą” oraz „W kręgu upiorów i wilkołaków”, książką, która ukazała się nakładem tej oficyny jest „O hultajach, wiedźmach i wszetecznicach”. Podobnie jak dwie poprzednie ta książka chodziła za mną od jakiegoś czasu i gdy w końcu udało mi się ją dorwać, przeczytałam ją z wielką przyjemnością, by upewnić się, że czas polować na pozostałe publikacje Bohdana Baranowskiego.

Autor skupia się wokół obyczajów panujących pod koniec wieku XVI, w całym wieku XVII oraz w początkowych okresie wieku XVIII. Skupia się również w ściśle określonym rejonie geograficznym, gdzieś między Wartą, Prosną, Bzurą a Pilicą, czyli na ziemiach należących do dawnych województw: łęczyckiego, sieradzkiego, ziemi wieluńskiej oraz wschodniej części kaliskiego. Takie ograniczenie regionalne ma ścisłe uzasadnienie, gdyż autor w opisie obyczajów mieszkańców tych ziem, jako materiału źródłowego użył ocalałych z tamtych lat zapisków sądów funkcjonujących w tym rejonie.

Ponieważ książka oparta jest o zapiski sądowe, nic więc dziwnego, że skupiona jest na obyczajowości związanej z konfliktami prawnymi. Znajdziemy tu trzy główne grupy: Hultajów, Wiedźmy i Wszetecznice. Pierwsi z nich, to ci, którzy wyszli spod jurysdykcji panów feudalnych i prowadzą mniej lub bardziej swobodny żywot. To zarówno chłopi, którym sprzykrzyła się pańszczyzna, jak i wszelkiej maści awanturnicy, z dezerterami i zdemobilizowanymi żołnierzami na czele. W przypadku wiedźm bohaterkami są kobiety oskarżone o czary, podczas gdy rozdziały skupiające się wokół wszetecznic, jak można się domyślać poruszają nieuregulowany temat wszelkiej maści ladacznic i lupanarów.

W książce znajdziemy informacje wprost zaczerpnięte ze źródeł i autor niejednokrotnie przytacza zapisy z akt sądów miejskich, by zarysować ogólny obraz sytuacji. Jednak Bohdan Baranowski nie ogranicza się jedynie do przytaczania i interpretacji akt prowadzonych spraw. W książce znajdziemy znacznie szersze spojrzenie na warunki życia w opisywanych czasach. Dzięki temu możemy wyrobić sobie możliwie pełny obraz sytuacji. Polskę spustoszoną przez kolejne wojny, gdzie głód często zagląda w oczy najbiedniejszym, gdzie ci którzy nie mają nic, najłatwiej mogą stracić wszystko, bogacze sukcesywnie stają się jeszcze bogatsi, zaś kościół robi wszystko by jak najsilniej utrzymać się przy władzy.

Książkę Bohdana Baranowskiego czyta się bardzo dobrze. Autora charakteryzuje lekkie pióro i precyzyjnie formułowane treści. W połączeniu z talentem narracyjnym sprawia to, że od książki trudno się oderwać. Jedynym niesmakiem z jakim się spotkałam w czasie lektury są liczne przeoczone literówki. Miejscami wygląda to bardzo źle, gdyż często są to błędy, które wykrywa każdy program z autokorektą. I choć w stopce znajdziemy nazwisko osoby odpowiedzialnej za dopracowanie tekstu i usunięcie z niego wszelkich tego typu niedoróbek, to można odnieść wrażenie, że korekta językowa nie była przeprowadzona zbyt wnikliwie.

„O hultajach, wiedźmach i wszetecznicach” to świetny obraz niewielkiego społeczeństwa skupionego wokół wiosek i niezbyt dużych miasteczek, gdzieś pomiędzy współczesnymi  województwami: łódzkim, świętokrzyskim, mazowieckim i wielkopolskim. To przystępnie napisana rozprawka dotycząca historii zwykłych obywateli. To w końcu wgląd w aparat prawny funkcjonujący w tamtych czasach. Jest to książka, którą szczerze mogę polecić, sama zaś w najbliższym czasie, zapewne sięgnę po inne książki autora.

Recenzja powstała na potrzeby portalu Sztukater.

niedziela, 7 lutego 2021

30 znikających trampolin

 

Autor: Dorota Kassjanowicz

Ilustracje: Paulina Daniluk

Wydawnictwo: Albus

Rok wydania: 2020


Do sięgnięcia po „30 znikających trampolin” Doroty Kassjanowicz skusiła mnie koncepcja książki. Jedno wydarzenie opowiedziane na trzydzieści różnych sposobów, pozwalających na zaprezentowanie rozmaitych stylów i perspektyw to coś czemu trudno mi było się oprzeć. Fakt, że jest to książka przeznaczona dla dzieci również był kuszący, ponieważ nadał jej dodatkowego znaczenia edukacyjnego i można ją wykorzystać do wielu ciekawych rozmów z dziećmi.

Autorka nie ukrywa, że inspiracją dla niej jest książka „Ćwiczenia stylistyczne” Raymonda Queneau, w której błahe wydarzenie zostało przedstawione na prawie sto sposobów. Dorota Kassjanowicz posłużyła się raptem trzydziestoma wersjami opowieści, ale to wciąż jest bardzo dużo i dało jej ogromne pole do zaprezentowanie tego samego w rozmaity sposób.

Gdy Zuzia i Łukasz – bliźniacy wracają z mamą do domu po intensywnie spędzonym dniu, w domu czeka na nich tata z pizzą oraz trampolina, którą dzieci dostały od rodziców na urodziny przed tygodniem. Jednak w domu okazuje się, że trampolina zniknęła i nie ma jej tam gdzie być powinna. Zguba dość szybko się odnajduje, a tata, który przebywał w domu, gdy młodzi z mamą oddawali się sobotnim rozrywkom, szybko wyjaśnia co się wydarzyło.

Wersje historii w „30 znikających trampolinach” możemy podzielić na kilka grup. W pierwszej znajdą się te, które opisują to samo wydarzenie prozą, ale różne są postaci narratora. Mamy więc historię z perspektywy Łukasza, Zuzi, mamy, taty, a także sąsiadki. To opowieści najmniej różniące się językowo, choć i tu wyraźnie zostały zaprezentowane różnice w sposobie myślenia i wyrażania się narratorów. 

Kolejną grupą są opowieści prozą opisane w różny sposób – jest więc wersja optymistyczna, jest pesymistyczna. Znajdziemy tu również między innymi: historię futurystyczną, baśniową, straszną,  zdrobniałą, czy byle jaką. Tu występują ogromne różnice w zastosowanych środkach stylistycznych oraz w wykorzystanym słownictwie. Często sposób opowiadania w jakimś sensie rzutuje też na samo wydarzenie, w wersji futurystycznej nie brakuje słowotwórstwa typowego dla prozy fantastyczno-naukowej. Wariant baśniowy zaś to przygody księcia Łukasza i księżniczki Zuzanny. Każda z tych wersji inaczej oddziałuje na odbiorcę, wprowadzając go w nieco inny nastrój.

W końcu, najciekawsza grupa, to ta, gdzie zabawa polega nie tylko na zmianie stylu opowieści, ale też na zmianie formy. Są tu więc limeryki, jest piosenka. Znajdziemy tu również scenariusz filmowy, news z gazety, czy wymianę SMSów między Łukaszem i kolegą, oraz między Zuzią i koleżanką. Rozmaitość form również wpływa na samą opowieść. Jest więc lakoniczna, pełna skrótowców rozmowa złożona z wiadomości między chłopcami. Jest też pełna sensacyjnych sformułowań relacja w prasie okraszona licznymi, coraz mniej widocznymi sprostowaniami. Jest tu kilka wersji, gdzie całą opowieść zamknięto w pięciu wersach limeryku lub ubrano rytmicznie w słowa piosenki.

„30 znikających trampolin” to książka nad wyraz interesująca, która może posłużyć do rozmowy o tym, jak ważny jest język jakim się posługujemy. Dzięki której wyraźnie widać jak bardzo różne mogą być relacje rozmaitych osób z tego samego wydarzenia, w którym każde z zainteresowanych wzięło przecież udział. Zaadresowanie tego typu pozycji do dzieci, uważam za strzał w dziesiątkę, gdyż te, jako z natury znacznie mniej empatyczne od dorosłych, mogą sobie uświadomić ogrom różnic w postrzeganiu świata przez różne osoby. To w końcu zachwycająca zabawa formą i stylem, która spodoba się nie tylko dzieciom, bo i dorosłym pozwala uświadomić, jak bardzo słowa rządzą relacją i jak kluczowy jest ich dobór, gdy chcemy coś przekazać w odpowiedni sposób. 

Recenzja powstała na zlecenie portalu Sztukater.


piątek, 5 lutego 2021

Starsza pani znika

 

Autor: Ethel Lina White
Tytuł oryginału: The wheel spins
Tłumaczenie: Jan Stanisław Zaus
Rok wydania: 2020
Wydawnictwo: MG

Ethel Lina White była autorką powieści kryminalnych i choć dzisiaj nie dorównuje sławie jaka otacza Agathę Christe, nie oznacza to, że nie warto zapoznać się z jej twórczością. Wydawnictwo MG wydało właśnie najsłynniejszą powieść autorki „Starsza pani znika”, która od początku wzbudziła moje zaciekawienie. Wreszcie udało mi się po nią sięgnąć i muszę przyznać, że dokładnie czegoś takiego oczekiwałam,  a proza brytyjskiej pisarki jest dokładnie tym, czego można się spodziewać po kryminale napisanym w latach trzydziestych ubiegłego wieku.

Zdecydowanie większa część opowieści rozgrywa się w pociągu sunącym gdzieś po południowej Europie, w drodze do Triestu. To tu, trafiła młoda, beztroska i wyraźnie „nowoczesna” dziewczyna, której brakuje typowej angielskiej solidarności. Iris Carr, pożegnawszy swoich przyjaciół dzień wcześniej wraca do domu po udanych wakacjach. W pociągu spotyka sympatyczną, typową angielką, pannę Froy,  z którą, niejako z musu, nawiązuję niezobowiązującą rozmowę. Iris niezbyt zachwycona wymuszonym towarzystwem usypia, by po przebudzeniu stwierdzić, że nie tylko nigdzie nie widać panny Froy, ale też pozostali podróżni z przedziału zaprzeczają w ogóle jej istnieniu. Nie darząc starszej panny sympatią, Iris mimo wszystko postanawia ją odszukać, gdyż w grę wchodzi nie tylko tajemnica, ale też pewność własnych zmysłów młodej dziewczyny.

„Starsza pani znika” to powieść z pogranicza klasycznego kryminału a psychologicznej zagadki, gdzie przez pewien czas czytelnik również nie może mieć pewności, czy opisane wydarzenia miały miejsce naprawdę, czy są tylko iluzją widzianą przez zmęczoną dziewczynę po udarze słonecznym. Gdy wszystkie tropy wiodące do istnienia panny Froy rozpływają się w niebycie, nie tylko bohaterka zaczyna wątpić, w to co widziała. Intryga, choć pozornie nie ma sensu z każdym odkrytym elementem zaczyna się coraz bardziej wyjaśniać.

Powieść Ethel Liny White to również solidna konfrontacja różnych życiowych postaw. Z jednej strony mamy egoistyczną Iris, która nie przejmując się otoczeniem, zawsze robi to na co ma ochotę. Nie obchodzą jej inni ludzie i ich problemy, skupia się tylko na tym, co jej dotyczy nie wnikając w cudzą prywatność i nie snując domysłów czy plotek. Po drugiej stronie mamy przedstawione panny Flood-Porter, będące typowymi przedstawicielkami brytyjskiej klasy średniej. Z jednej strony starają się nie wtrącać ani nie narzucać innym, z drugiej zaś z chorobliwą wręcz ciekawością snują domysły na temat prywatnego życia innych, zawsze gotowe do surowej jego oceny. Połączone jest to z wnikliwym zainteresowaniem okazywanym spotkanym rodakom i narzucającym się wręcz towarzystwem. Autorka porównując obie postawy wyraźnie wytyka ich przywary, znajdując w nich również pozytywne strony.

Powieść czyta się wyśmienicie, stany emocjonalne Iris oraz innych bohaterów zostały oddane bardzo dobrze. Właściwa akcja powieści rozgrywa się w przeciągu kilku godzin spędzonych w pociągu, nie można jednak powiedzieć, by wiało nudą. Kolejno odkrywane informacje i przemyślenia powoli wiodą do rozwiązania nie tylko tajemniczego zniknięcia, ale i jego motywu. Z początku wydarzenia śledzimy z perspektywy Iris, z czasem jednak poznajemy też punkty widzenia innych, zaangażowanych w sytuację osób.

„Starsza pani znika” to przyjemna lektura. Zgrabnie poprowadzony wątek kryminalny oraz ciekawy obraz postaci to najmocniejsze strony opowieści. To kryminał o tyle nietypowy, że nie znajdziemy tu powoli odkrywanych nowych faktów, wciąż analizując tę samą sytuację z perspektywy różnych osób. To w końcu interesujące studium tego, jak łatwo można zmanipulować innych, by osiągnąć swój cel i jak niewiele trzeba, by zacząć wątpić we własne zmysły.

Recenzja powstała na potrzeby portalu Sztukater.


środa, 3 lutego 2021

Podsumowanie stycznia

Styczeń okazał się całkiem ładnym początkiem czytelniczego roku. Dokończyłam dwie zalegające recenzentki i nie brałam nowych w tym miesiącu, w związku z czym mogłam się skupić na lekturze tego, co mam w domu. Ogólny plan jest taki, by przyhamować nieco z recenzentkami, gdyż mam zbyt wiele ciekawych rzeczy u siebie, by męczyć się z tymi mniej ciekawymi. Udało się przeczytać dziesięć (no dobra dziewięć) książek, w tym tylko jedną dziecięcą i jeden album, w którym stron było bardzo dużo, pięknych zdjęć jeszcze więcej, ale treści dość skromnie. Postanowiłam też do bilansu miesięcznego doliczyć filmy i seriale, gdyż tych też jest mnóstwo takich, które mam zamiar obejrzeć, a wciąż brakuje czasu i motywacji. Plan mówi o dwóch filmach w tygodniu, zobaczymy jak wyjdzie z realizacją. Tyle w treści, czas na obrazy.


Licząc od dołu mamy:

Co budują zwierzęta Emilia Dziubak  To jedna z tych autorek, których książki dla dzieci biorę w ciemno i zdecydowanie się nie zawiodłam, pięknie narysowana i pełna ciekawej treści. 

Bieszczadzcy mocarze Mateusz Matysiak Przepiękna pozycja pełna zdjęć fauny Bieszczad. Treść nieco pozostawia do życzenia - jest mocno chaotyczna, ale nie ukrywajmy, tego typu książki raczej się ogląda, niż czyta

Wyraz uczuć u człowieka i zwierząt Karol Darwin - Niezwykle ciekawie czyta się książkę naukową wydaną tak dawno temu. 

Stróże i Stróże. Brudnopis boga Jakub Ćwiek - Uniwersum, jakie autor stworzył na potrzeby Kłamcy uważam za jedno z ciekawszych w polskiej fantastyce, gdy dodać do tego mnogość popkulturowych nawiązań i specyficzny dla autora humor robi się całkiem przyjemnie. Drugi tom jest znacznie poważniejszy niż pierwszy.

Niedźwiedzica z Baligrodu Marcin Szumowski - Opowieści z bieszczadzkich lasów, głównie skupione wokół żyjących tam zwierząt. To lektura przyjemna i zachwycająca.

Północ i południe Elizabeth Gaskell Opowieść o kontrastach w czasie rewolucji przemysłowej w Anglii z obowiązkowym wątkiem miłosnym w tle.

Imperium Alberto Angela - Świetnie wspominam Jeden dzień w starożytnym Rzymie tego autora, Ta książka również jest kopalnią informacji i ciekawostek ubranych w bardzo przystępny sposób.

Księga magii antologia - ta pozycja nie załapała się na zdjęciu, gdyż już ma nowego właściciela za sprawą WOŚPowych aukcji. Lektura nie zachwyciła, ale i nie zawiodła.

To w sumie dobra miejsce, by podsumować bilans WOŚPowych aukcji wystawionych przeze mnie. Pewne wyniki mnie zaskoczyły dość mocno, ale cieszy mnie niezmiernie, że udało się zebrać kwotę 2608,55 na konto WOŚP. Smuci jedynie, że dwie osoby wciąż zalegają z wpłatą (jeszcze 92 złote) :(. Moje zakupy wciąż pozostają kwestią otwartą, więc podsumowania od tej strony póki co nie mam. 

A przechodząc do filmów. Udało się obejrzeć siedem tytułów i rozpocząć jeden serial, którego kończyć nie będę, dlatego wrzucam go do zestawienia.



Dora i miasto złota - obejrzany z dziećmi, całkiem zabawny, ot typowa rodzinna rozrywka, nie zachwyca, ale i nie męczy.

Życie za życie - ciekawa opowieść o karze śmierci ze świetnym duetem w postaci Kate Winslet i Kevina Spacey, kupiony na WOŚP

Grand Budapest Hotel - kolejny zakup na WOŚP, wzięty zupełnie w ciemno, zachwycił mnie całkowicie. Szalony, kolorowy i niezwykły.

Czarownica. Bajka ludowa z Nowej Anglii - Dosłowność zakończenia do moim zdaniem główny minus filmu. Gdyby zostawić go niedopowiedzianym byłby znacznie ciekawszy.

Z dala o zgiełku - Ekranizacja powieści Thomasa Hardy'ego to pięknie zrealizowana opowieść o tym, że z miłością bywa trudno zwłaszcza, gdy w grę wchodzą konwenanse.

Psy 3 - Spodziewałam się czegoś gorszego, ot całkiem udana kontynuacja, choć scena wielkiej obławy na samym końcu nieco bawi.

Wszyscy moi przyjaciele nie żyją - Lubię czarne komedie, ale muszą być zrobione dobrze. Tu jest chaos i bezsens, nie wiem czemu niektórzy aż tak bardzo się tym zachwycają.

Wielka - Serial, który mi polecono jak zabawną satyrę na carski dwór za czasów Katarzyny Wielkiej, cóż. mnie nie bawił, satyra jest ordynarna i grubo ciosana, zmieniając się w festiwal wulgarności i głupoty. Postacie karykaturalnie przerysowane aż poza granice dobrego smaku. Zdecydowanie nie mój klimat, odpuściłam po trzecim z dziesięciu odcinków.