niedziela, 25 października 2020

Rzeczy mówią do rzeczy a nie od rzeczy

 


Autor: Wiesław Błach
Ilustracje: Joanna Rosa
Wydawnictwo: Warszawska Firma Wydawnicza
Rok wydania: 2019

Sięgając po tomik poezji Wiesława Błacha nie wiedziałam czego się spodziewać. Zaintrygował mnie jego tytuł mówiący, że „Rzeczy mówią do rzeczy, a nie od rzeczy” oraz kolorowa oprawa sugerująca pozycję przeznaczoną raczej dla młodszego czytelnika. Jest to pierwszy tomik autora, a i o nim samym niewiele można znaleźć informacji. Jest jednym z tych, wcale nie tak licznych, twórców pozwalających, by przemawiała z nich ich poezja, usuwając się niejako w jej cień.

„Rzeczy mówią do rzeczy, a nie od rzeczy” to tomik zabawny i kolorowy. Spora w tym zasługa ilustratorki Joanny Rosy, której rysunki są przyjemne dla oka. Wyraziste i utrzymane w ciepłych, radosnych kolorach idealnie prezentują rzeczy o jakich pisze autor, podkreślając ich nadrzędne znaczenie w wierszach. Dobór ilustracji harmonijnie współgra z klimatem tomiku, budząc apetyt na więcej, skłaniając, by sięgnąć po kolejny utwór, by przewrócić kartkę, aby zobaczyć kolejny, przyjemny dla oka obrazek.

Utwory Wiesława Błach są poświęcone rzeczom, tym najzwyklejszym, codziennym, tym małym i tym całkiem sporym. To właśnie one zostały wybrane na bohaterów poezji i to o nich jest każdy zamieszczony w tym tomiku wiersz. Czy będzie to samolot, czy ogórek szklarniowy, łyżeczka, czy też może balkon – każdy z tych przedmiotów ma swoje krótkie wejście. Opisane zostały w sposób prosty i zabawny, z wykorzystaniem związków frazeologicznych ich dotyczących. Lekkość i nienachalny humor sprawiają, że lektura jest przyjemnością i budzi uśmiech na twarzy czytelnika.

Kompozycyjnie wszystkie zamieszczone w tomiku wiersze są spójne. Zawsze złożone są z dziesięciu wersów i  prawie zawsze zawierające parzyste rymy. Dzięki temu lektura tomiku jest bardzo płynna, tym bardziej, że w prawie każdym utworze ostatnie wersy składają się w jakąś puentę. Zawsze też opowiadają o rzeczach w analogiczny sposób. Najpierw przedstawienie przedmiotu, następnie krótki opis i uwagi na jego temat, a całość zamknięta zostaje, w mniej lub bardziej, zabawnym finale. To nadaje książce wręcz sinusoidalny rytm, który w pewien sposób stwarza napięcie. O ile można w ogóle mówić o napięciu w trakcie lektury wierszy dotyczących przedmiotów.

Wiesław Błach posługuje się dość bogatym słownictwem, by w jak najlepszy sposób mówić o rzeczach. Używa przenośni i synonimów, posługuje się związkami frazeologicznymi, które często dzięki swej wieloznaczności nadają utworom komiczny charakter. Rymy choć, są stosunkowo proste, nie rażą, zostały dobrane na tyle starannie, że udało się autorowi uniknąć tej sztuczności, która pojawia się zawsze, gdy poeta nadużywa najprostszych rymowanych skojarzeń.

„Rzeczy mówią do rzeczy, a nie od rzeczy” to zabawna, kolorowa książeczka, którą przeczytałam z prawdziwą przyjemnością. To tomik, który sprawia wrażenie napisanego z przyjemnością i dla przyjemności. Wiersze w nim zawarte nie są skutkiem głębokich przemyśleń o naturze świata i meandrach osobowości. To celne spostrzeżenia o tym, co nas otacza, co może się kryć w przedmiotach codziennego użytku mijanych praktycznie każdego dnia. To w końcu próba pochylenia się nad nimi i oddania im hołdu, docenienia ich w jakiś sposób. Czytelnik może uświadomić sobie, jak bardzo wrósł z rzeczy, jak nieodłącznym elementem jego istoty, są właśnie te ignorowane, niezauważane przedmioty, którym nie poświęca się ani odrobiny uwagi.

Recenzja powstała na potrzeby portalu Sztukater.


wtorek, 20 października 2020

Tajemnica Kanału La Manche

 


Autor: Marek Romański
Seria: Stary polski kryminał. Tom 2
Wydawnictwo: CM
Rok wydania: 2019

Po powieści kryminalne Marka Romańskiego sięgałam już wcześniej w ramach lektury serii wydawniczej „Kryminały przedwojennej Warszawy” ukazującej się nakładem oficyny wydawniczej CM. Ponieważ wspominam je całkiem nieźle, a i lubię czasem sięgnąć po klasyczny kryminał, nie wahałam się zbyt długo i w moje ręce wpadła książka „Tajemnica kanału La Manche”, która ukazała się w ramach uzupełnienia wyżej wspomnianej serii w nowym cyklu wydawniczym pod nazwą „Stary polski kryminał”. Jest to druga i na razie jedyna po „Białym jachcie” Adama Nasielskiego książka jaka pojawiła się w jej ramach.

Gdy na lotnisku w Calais trójka biznesmenów oczekuje przylotu barona van Lövenstama nie spodziewają się nawet jak zaskakujący obrót przyjmą planowane przez nich interesy. Właściciel wielkiej fortuny i prężnie działającej spółki Lövenstam nie wylądował w Calais, a z zeznań jego pilota i sekretarzy, którzy mu towarzyszyli wynika jasno, że wypadł po drodze z samolotu. Sprawa, nie dość, że niesłychanie medialna – baron posiadał ogromną fortunę, a akcje jego firmy kosztowały krocie – ma w sobie również pewną dozę tajemniczości. Tym większą, że zgodnie z umową z funduszem ubezpieczeniowym rodzinie zmarłego Lövenstama należy się gigantyczne odszkodowania, powiększone dwukrotnie, o ile baron zginie w trakcie przelotu samolotem.

Wielkie pieniądze i przetasowanie całej światowej giełdy to wystarczająco poważne przyczyny, by wszcząć gruntowne śledztwo w sprawie wypadku. Okoliczności tego niezwykłego skądinąd zdarzenia sprawiły, że zainteresował się nim słynny brytyjski detektyw Mac Grady. Jego wsparciem jest młody przedstawiciel przedsiębiorstwa ubezpieczeniowego Cola Flips. Obaj detektywi to postacie zupełnie inne, różniące się nie tylko powierzchownością i wiekiem, ale również sposobem działania. Mac Grady przywodzi na myśl Herculesa Poirot, gdyż nie ruszając się prawie w ogóle z Paryża i wydając dyspozycje, analizuje dokumenty, by wyciągnąć z nich jedyny możliwy wniosek. Cola Flips zaś to typ działacza. Nieustannie kursujący między Paryżem, Calais i Dunkierką przeprowadza gruntowne poszukiwania śladów barona oraz osób, które mogły by coś na jego temat wiedzieć.

Intryga kryminalna została zaplanowana całkiem nieźle i choć dość szybko można się domyśleć, co tak naprawdę wydarzyło się nad wodami kanału La Manche, to pełne jej rozwiązanie zaskakuje. Jest to ten rodzaj zagadki, w której trudno samemu wyciągnąć wnioski, gdyż autor nie dał czytelnikowi wystarczających przesłanek, które pomogłyby w dedukcji. Kluczowym okazały się wyniki analiz przeprowadzonych przez Mac Grady’ego, a je poznajemy dopiero na samym końcu. Co więcej, nie dostajemy nawet informacji, jakie dokładnie dokumenty studiował detektyw, więc obraz wydarzeń, jakie miały miejsce i ich przyczyn pozostaje zaciemniony bardzo długo.

Książkę czyta się całkiem nieźle, choć brakuje jej tej przyjemnej płynności języka, która nie pozwala odłożyć lektury na bok. Nieco też rażące są zawarte w niej błędy językowe, takie jak „dzień dzisiejszy”, czy „poddawanie w wątpliwość”. Na szczęście te błędy nie są nagminne, choć dla purysty językowego będą znaczące i mogą irytować.

„Tajemnica kanału La Manche” to całkiem udany, interesujący kryminał, którego akcja rozgrywa się w latach dwudziestych ubiegłego wieku. To ciekawie wykreowane postacie, które są wystarczająco charakterystyczne, nie będąc przy tym  przerysowanymi, czy odrealnionymi. To również spory ukłon w stronę początków lotnictwa, gdyż samoloty mają w tej książce niejedną rolę do odegrania.

Recenzja powstała na potrzeby portalu Sztukater.


czwartek, 15 października 2020

Grzechy Imperium


Autor: Brian McClellan

Tytuł oryginału: Sins of Empire

Cykl: Bogowie krwi i prochu. Tom 1

Tłumaczenie: Krzysztof Sokołowski

Wydawnictwo: Fabryka Słów


Gdy sięgałam po pierwszy tom nowej trylogii Briana McClellana w pamięci miałam bardzo dobre wspomnienia z lektury „Trylogii magów prochowych”. Nieco inne spojrzenie na magię, szczęk oręża i zapach prochu towarzyszące epickim bitwom, to była najbardziej emblematyczna zaleta cyklu. Całość wzbogacona o interesujących bohaterów budziła apetyt na więcej. Sięgając po „Grzechy imperium” spodziewałam się opowieści podobnej klimatem i rozmachem. I nie zawiodłam się, choć nie ukrywam, że pierwszy tom „Bogów krwi i prochu” nieco mnie zaskoczył.

Opowieść osadzona jest na Fantraście – kontynencie odległym od znanego z „Trylogii magów prochowych” Ardo, będącym kolonialnym przyczółkiem. Niepokorni tubylcy – Palo z problemami dogadują się z napływową ludnością, która z nowych ziem próbuje wycisnąć jak najwięcej. Akcja rozgrywa się dziesięć lat po wydarzeniach jakie miały miejsce w pierwszej trylogii, której bohaterowie zapisali się w pamięci ludzi jako osoby nietuzinkowe i godne szacunku.

Na pierwszym planie powieści umiejscowiono troje bohaterów. Pierwszym z nich jest Michel Bravis – urzędnik Czarnych kapeluszy - tajnej policji Landfall, będącym głównym miastem Fantrasty. Drugim z bohaterów jest Benjamin Styke, weteran wojen z Kezem, dowódca legendarnych Szalonych Lansjerów, którego po raz pierwszy spotykamy w obozie pracy, gdzie odsiaduje wyrok za niesubordynację. Ostatnią z pierwszoplanowych postaci, jest poznana już w poprzednim cyklu Vlora, dowodząca Strzelcami Wyborowymi – elitarną jednostką najemników.

Tym, co mnie najbardziej zaskoczyło w lekturze są liczne nawiązania do poprzedniej trylogii. Na tyle częste, że zaczęłam żałować, że tak słabo ją pamiętam. Zwłaszcza często wspominany jest Taniel Dwa Strzały oraz kulminacyjna scena „Trylogii Magów Prochowych”. To sprawia, że dobrze jest przed sięgnięciem po „Grzechy imperium” być zaznajomionym z pierwszym spotkaniem w świecie, w jakim spotkać można magów prochowych. Nie jest to jednak niezbędne, gdyż nawiązania są dość precyzyjne i wiele sytuacji wyjaśnia się dość wcześnie, by nie odczuwać zagubienia w rozgrywających się wątkach.

W powieści przeplata się kilka wątków silnie osadzonych wokół głównych bohaterów. Z jednej strony mamy Michela Bravisa, który w działaniach by awansować na Złotą różę – kolejny poziom w hierarchii Czarnych Kapeluszy wplątuje się w misję, która zdaje się go przerastać. Podobnie Benjamin Styke, po przedwczesnym opuszczeniu obozu pracy, dostaje enigmatyczne zadanie od tajemniczego zleceniodawcy, dzięki któremu udało mu się wyjść z obozu. Również Vlora przyjmująca kolejne zlecenie od rządzącej imperium Lindet nie spodziewa się, w jak poważny konflikt się wplątała. Wszystkie wątki przeplatają się przez całą powieść, by w końcu znaleźć wspólne rozwiązanie w zakończeniu powieści.

„Grzechy imperium” czyta się bardzo dobrze, ta grubo ponad siedmiuset stronicowa książka kończy się zaskakująco szybko. Spora w tym zasługa wartkiej akcji i dobrze wykreowanych bohaterów, którym z przyjemnością towarzyszy się przez każdy rozdział. Nie ma tu wątków znacząco słabszych i losy całej trójki śledzi się ze sporym zainteresowaniem. Język Briana McClellana jest przystępny, ale też bogaty i niezwykle sugestywny, idealnie sprawdza się w opisywaniu szybko rozgrywających się wydarzeń.

Pierwsza część „Bogów krwi i prochu” to bardzo dobry wstęp do kolejnego epickiego cyklu fantasy, osadzonego w interesującym świecie wykreowanym przez Briana McClellana. Interesujący bohaterowie, wielka polityka i równie wielkie bitwy, to coś czego nie brakuje w „Grzechach imperium”. Wartka akcja z niewielką ilością  niedopowiedzeń, które intrygują przyciągają uwagę czytelnika, na tyle dobrze, że od książki niezwykle ciężko się oderwać.

niedziela, 11 października 2020

Grzybownik

 


Grzybownik

Autor: Justyn Kołek, Ewa Furtak

Wydawnictwo: Pascal

Rok wydania: 2019


Jako wielka grzyboentuzjatka z ogromną ochotą sięgnęłam po stosunkowo świeżo wydaną pozycję jaką jest „Grzybownik”, który ukazał się nakładem wydawnictwa Pascal. To z jednej strony poradnik, z drugiej przewodnik po najpopularniejszych gatunkach grzybów z dołączoną mapą Polski, gdzie zaznaczono najbardziej grzybowe miejsca w kraju. Lektura okazała się całkiem przyjemna, choć do pełni zadowolenia nieco mi zabrakło.

Przede wszystkim książka jest mieszanką wielu różnych rzeczy. Jest w niej część poradnikowa, zawierająca ogólne wskazówki dotyczące sukcesów na grzybobraniu. Jest fragment poświęcony biologii grzybów, w którym podkreślono te ich aspekty, które mają znaczenie przy wyprawach po okazy. Jest niewielki fragment zawierający kilka prostych przepisów kulinarnych z pomysłami jak wykorzystać zbiory. Znajdziemy tu również część atlasową, która stanowi nieco ponad połowę książki a zawierającą jedynie około setki gatunków spotykanych u nas w kraju.

Jeśli chodzi o pierwszą, nieatlasową część książki to sporą niedogodnością jest w niej brak podpisów do załączonych zdjęć. Tym bardziej, że znajdziemy ich tam mnóstwo, są to fotografie całych koszy z mieszaną gatunkowo zawartością, ale też pojedynczych okazów i gatunków. Jakości zdjęć nie sposób zbyt wiele zarzucić, jednak brak podpisów jest już znacznie większym mankamentem, niespodziewanym wręcz brakiem. Załączona mapka jest raczej ciekawostką, wymieniono na niej około pięćdziesięciu lokalizacji znanych z „grzybowych” lasów. Nie wiem, czy to kwestia każdego egzemplarza, ale w moim irytującym było, że po pierwsze mapa jest na trwałe wklejona w książkę (dość nieestetycznie zresztą), po drugie jest wklejona do góry nogami.

Zupełnie inaczej ma się sytuacja z częścią atlasową, tu zdjęcia są właściwie opisane i każdy gatunek ma jedną fotografię z natury. Wyjątkowo więcej zdjęć ma muchomor zielonawy z uwagi na to, że jest najniebezpieczniejszym grzybem wielkoowocnikowym, jaki możemy spotkać w naszych lasach. Każdy grzyb został oznaczony na podstawie przydatności do spożycia, nie tylko odpowiednim piktogramem, ale i kolorem marginesów strony, tak że od razu mamy jasność czy przedstawiony gatunek nadaje się do jedzenia. Ograniczenie ilości przedstawionych gatunków do mniej więcej setki nie jest złym pomysłem, zwłaszcza, że książka skupia się na tych najczęstszych i najbardziej charakterystycznych, nie zagłębiając się w meandry dokładnego oznaczania zbliżonych wyglądem grzybów. Jest ich jednak mniej więcej o połowę mniej niż w powszechnie dostępnych atlasach grzybów i niektórych gatunków faktycznie brakuje.

Jeśli chodzi o merytoryczną wartość „Grzybownika” to jest całkiem nieźle. Napisana przez grzyboznawcę oraz klasyfikatora grzybów (oba tytuły wymagają zdania odpowiedniego egzaminu) książka budzi zaufanie czytelnika. Znalazłam tu jednak kilka nieścisłości, między innymi dotyczących zastosowania borowika ponurego, czy czernidłaka kołpakowatego. Nie ma ich zbyt wiele, jednak każda taka niedokładność automatycznie powoduje zdystansowanie się do przedstawionej treści.

„Grzybownik” czyta się całkiem nieźle, co nie dziwi, biorąc pod uwagę, że autorka zajmuje się dziennikarstwem. Zwłaszcza w części poradnikowej znać całkiem lekkie pióro i umiejętność operowania słowem. Część atlasowa, siłą rzeczy skupia się na opisach grzybów, a te są dość schematyczne i nie ma w nich miejsca na lingwistyczną finezję, gdyż mogłaby na tym ucierpieć prostota i rzeczowość jasnego przekazu. 

Dla miłośników grzybów, zwłaszcza tych niezbyt zaawansowanych, nie popierających wiedzy praktycznej wiedzą teoretyczną jest to całkiem niezła pozycja. Skupiona na nie zbyt wielkiej ilości gatunków, jakie można znaleźć i zbierać w Polsce nie rozdrabnia się w dokładnym oznaczaniu. Jest to wszak tylko (i aż) przewodnik a nie pełny atlas. Niewielki poręczny format sprawia, że spokojnie można zabrać „Grzybownik” ze sobą do lasu i warto się w niego zaopatrzyć przed kolejnym grzybobraniem.

Recenzja powstała na potrzeby portalu Sztukater.

środa, 7 października 2020

Koniec świata w Makowicach

 


Autor: Jan Mazur
Wydawnictwo: Kultura Gniewu
Rok wydania: 2019

Sięgając po najnowszy komiks Jana Mazura zatytułowany „Koniec świata w Makowicach” nie miałam pojęcia czego się spodziewać. Szybki przegląd biografii i bibliografii, uświadomił mi, że jest to już doświadczony twórca, z wieloma nagrodami na koncie, a album, po który mam zamiar sięgnąć jest jego czwartym pełnoformatowym dziełem.

„Koniec świata w Makowicach” to opowieść o armagedonie i życiu po nim. Ale nie z perspektywy wielkiego miasta, a z puntu widzenia niewielkiej miejscowości gdzieś na wschodnich kresach kraju. Miejsce zawsze mocno odcięte od szeroko pojętego świata, takim zostaje również w obliczu zagłady jaka nastąpiła. Mieszkańcy radzą sobie najlepiej jak umieją, nie odrywając się od swoich codziennych zajęć, czy jest to praca na roli, czy picie piwa pod sklepem. To obraz świata, który zawsze jest i zawsze był gdzieś na uboczu cywilizacji, co sprawia, że wszelkie burze druzgoczące cywilizowany świat przechodzą bokiem.

Jednak kwestia społeczna i przedstawienie niewielkiej wiejskiej społeczności jest tylko jedną z poruszonych w komiksie spraw. „Koniec świata w Makowicach” to również opowieść o rodzinie i tym, jak trudne czasem bywa bycie razem z rodziną. To także opowieść o rewolucji, o wykorzystaniu okazji, by wyrwać się z okowów znanego, niedoskonałego świata, by spróbować wykreować go zgodnie z własną wizją. Z czego oczywiście wynikają kolejne problemy, gdy okazuje się, że burzyć jest łatwo, ale budować w myśl spójnej wizji zjednoczonej grupy jest już znacznie ciężej. To w końcu opowieść o ludzkim egoizmie i solidarności oraz o tym, jak czasem łatwo można zmienić jedno w drugie i jak niewiele trzeba, by takiej zamiany dokonać.

Nie znajdziemy tu infantylnego moralizatorstwa, gdyż autor nie krytykuje zachowań swoich bohaterów, nie potępia ich. Zostają przedstawieni z całym swoim bagażem słabości, z którymi czasem radzą sobie lepiej, czasem gorzej. Nawet jeśli jednak nie radzą sobie z nimi w ogóle i przez całą opowieść pozostają tacy sami, nie pada pod ich adresem bezpośrednia krytyka. Toksyczne relacje z rodziną, upadek ideałów, czy walka z własnym egoizmem, to tylko niektóre ze słabości, z jakimi mierzą się wykreowane przez Jana Mazura postacie.

Graficznie „Koniec świata w Makowicach” nie zachwyca. To bardzo proste, schematyczne, złożone z kilku kresek rysunki, którym daleko do plastycznego kreowania świata. To bardziej symbolika prostych obrazów, na których za pomocą minimalistycznej kreski oddane zostały emocje bohaterów. To w końcu całkiem sporo obrazków pozbawionych jakiegokolwiek tekstu, co w połączeniu z bardzo skromną oprawą graficzną, wymaga sporej wyobraźni, by zrozumieć co tak naprawdę autor pragnął przekazać.

Językowo komiks jest równie oszczędny, co graficznie. Tekstu nie ma w nim zbyt wiele a użyte w dialogach zdania są proste, co idealnie pasuje do bohaterów opowieści, będących prostymi ludźmi. Nie znajdziemy tu erudycyjnych popisów, ani kwiecistych metafor, zamiast tego jest minimalizm w środkach służący podkreśleniu znaczenia przekazywanej treści.

„Koniec świata w Makowicach” to całkiem udany, minimalistyczny w formie komiks poruszający wiele ważnych tematów i stawiający pytania, na które nie daje odpowiedzi wprost. To bardzo prowincjonalna opowieść, o ludziach zawsze mieszkających i bytujących gdzieś na pograniczach cywilizacji, którzy nawet jeśli korzystają z nowoczesnych technologii, to mentalnie zawsze pozostają poza granicami wielkiego świata. To w końcu całkiem przyjemna lektura, pozostawiająca po sobie pytania i zmuszająca, by zastanowić się, jakiej można udzielić na nie odpowiedzi.

Recenzja powstała na potrzeby portalu Sztukater.


niedziela, 4 października 2020

Podsumowanie września

Kolejny miesiąc się skończył, przyszła więc pora na podsumowanie, co tam też wpadło na moją półkę: "Przeczytane" w tym miesiącu. Gatunkowo było różnorodnie, ale prawie w całości są to recenzentki. Pociesza myśl, że sporą ich część miałam w bliższych lub dalszych planach. A tak, o trafiła się okazja. W sumie siedem książek, więc nie najgorzej. Stron też całkiem sporo. Na zdjęciu wygląda to tak.


Jestem leworęczny i co mi zrobisz? Michel Piquemal, Jacquez Azam Ta książka mnie zaintrygowała, gdy mi mignęła gdzieś na fanpage'u wydawnictwa. To książka dla młodych mańkutów, ale nie tylko. Dla rodziców dzieci leworęcznych i tych praworęcznych również. Bardzo przyjemna i świetna dla młodego czytelnika.

30 znikających trampolin Dorota Kassjanowicz Książka eksperyment językowy przeznaczony dla młodego czytelnika. To przedstawienie jednego, nieco absurdalnego, wydarzenia na trzydzieści możliwych sposobów.

O hultajach, wiedźmach i wszetecznicach. Szkice obyczajów XVII i XVIII wieku Bohdan Baranowski Do tej książki, jak i do poprzednio wznowionych przez Replikę tytułów tego autora przymierzałam się od jakiegoś czasu. Okazja się trafiła i już wiem, że pewnie sięgnę też po poprzednie tomy.

Krystyna i chłopy Magdalena Samozwaniec Jedyna nierecenzentka w stosie, wzięta jako coś szybkiego zanim znów pogrążę się w zamówionych książkach. Rzecz przyjemna, zabawna, typowa dla autorki.

Starsza pani znika Ethel Lina White Ta książka też chodziła za mną od czasu premiery, nie wiem, czy bym ją sobie kupiła, wiem natomiast, że zostanie u mnie, gdyż nie zawiodłam się na lekturze.

Śląski kopciuszek Gabriela Anna Kańtor Autorka przyzwyczaiła mnie do śląskich opowieści historycznych silnie opartych na faktach. Taka jest również ta książka, niesamowita historia, w którą trudno wręcz uwierzyć. Napisana równie przyjemnie, co Ławeczka księżnej Daisy, którą czytałam jakiś czas temu.

Krew Imperium Brian McClellan to będące w moich planach zwieńczenie trylogii Bogów krwi i prochu. Jest to dokładnie taka książka jakiej można się spodziewać i z przyjemnością wróciłam do tego świata.


Jak wspominałam, bardzo dobry wynik to nie jest, ale do złego też mu daleko. Oby październik był lepszy.