wtorek, 29 grudnia 2020

Ines pani mej duszy

 


Autor: Isabel Allende

Tytuł oryginału: Ines del alma mia

Tłumaczenie: Marta Jordan

Wydawnictwo: Muza

Rok wydania: 2013

Prozę iberoamerykańską zaczęłam czytać właśnie od Isabel Allende i jej zachwycającego „Domu duchów”. I choć od czasu, kiedy po niego sięgnęłam minęło już całkiem sporo lat, wciąż wśród moich lektur znajdują się powieści tej chilijskiej autorki. Tak sięgnęłam po „Ines, pani mej duszy” i muszę przyznać, że lektura odrobinę mnie zaskoczyła, jednak jak zwykle w przypadku tej autorki przyniosła bardzo pozytywne wrażenia.

„Ines, pani mej duszy” jest powieścią biograficzną. Jej główną bohaterką jest niezwykła kobieta, która zapisała się w historii konkwisty Chile. Ines Suarez, pochodząca z biednej hiszpańskiej rodziny, wyruszyła za ocean by odnaleźć męża. Na miejscu dowiedziała się, że została wdową, jednak nowy świat wywarł na niej tak silne wrażenie, że już nie wróciła do Hiszpanii. Tak poznała Pedra Valdivię i wraz z nim wyruszyła na podbój zupełnie jeszcze dzikiego Chile.

Ines jest postacią historyczną i Isabel Allende pisząc powieść oparła się na licznych źródłach. Dzięki temu, książka napisana w konwencji pamiętnika sprawia wrażenie autentycznych wspomnień niezwykłej kobiety. Jest to też pasjonujący kawałek historii dotyczący konkwisty Ameryki Łacińskiej, znacznie mniej spopularyzowanej, niż ta dotyczące północnego kontynentu. Wiedza o podboju tej części świata z reguły jest dość ogólna i rzadko kiedy wychodzi poza wzmianki o okrucieństwie względem tubylców i gromadzeniu ogromnych ilości złota i klejnotów, wyrywanych za wszelką cenę z nowego świata.

Kreacje postaci są mocnym punktem opowieści. To bohaterowie pełnokrwiści i choć poznajemy ich przez pryzmat samej Ines – wszak pojawiają się w jej wspomnieniach, to narratorka nie ma dla nich litości. Nie wybiela ich, podkreślając wady, ale też nie oczernia celowo przedstawiając tylko w złym świetle. Najmniej obiektywną kreacją jest kreacja samej Ines i chociaż nie można odmówić kobiecie, snującej swoją opowieść sporej dozy autokrytycyzmu, to jednak wciąż jest to tylko jej spojrzenie na siebie samą.

Fabuła powieści wciąga i przykuwa uwagę. To w końcu typowa książka przygodowa, zabierająca czytelników w egzotyczny świat, pełen niebezpieczeństw i bogactw. Częste potyczki z tubylcami, ale i próby asymilacji i życia pośród nich. To w końcu historia o budowaniu swojego miejsca na ziemi, o ponoszeniu kosztów, by w perspektywie stworzyć coś wspaniałego.

Jak zawsze powieść Isabel Allende czyta się wyśmienicie. Bogate słownictwo, pozwalające poczuć ducha Ameryki południowej oraz to nie do końca uchwytne „coś” czyniące literaturę iberoamerykańską tak charakterystyczną. Idealny balans między tempem akcji a opisem świata w jakim się ona rozgrywa sprawia, że ciężko się od tej książki oderwać.

„Ines, pani mej duszy” to bardzo przyjemna lektura i niezwykła podróż do Chile w połowie szesnastego wieku, w czasy, kiedy europejska kolonizacja tego kraju dopiero się rozpoczynała. To świetna historia, fabularyzowana biografia silnej i niezwykłej kobiety, o której poza samym Chile i może jej rodzinną Placentą niewiele się mówi i pisze. To w końcu dość szczegółowy, niewybielany obraz tego, jakie konsekwencje dla autochtonów niosła ze sobą konkwista.

piątek, 25 grudnia 2020

Grimm City. Bestie

 



Autor: Jakub Ćwiek
Cykl: Grimm City. Tom II
Wydawnictwo: SQN Imaginatio
Rok wydania: 2017

Sięgając po drugi tom serii „Grimm City” Jakuba Ćwiek, miałam wątpliwości, czy znikoma pamięć odnośnie wydarzeń, jakie miały miejsce w „Wilku!” nie będzie znaczącą przeszkodą w lekturze „Bestii”. Po części obawy okazały się słuszne, gdyż faktycznie nawiązań do pierwszej części „Grimm City” było dużo. Jednak jest to na tyle samodzielna opowieść, że nie utrudniało to lektury.

Tym, co zachwyca w „Grimm City. Bestie” jest skrupulatność w tworzeniu świata przedstawionego. Poznajemy jego najskrytsze zakamarki, dowiadujemy się o układzie sił jakie panują w kręgach jego nieoficjalnej władzy. Wczuwamy się w społeczne niepokoje jakie panują na ulicach, zwiedzając różne dzielnice miasta. To pasjonująca wycieczka, gdyż samo miasto jest niezwykle egzotyczne. Brudne, pełne zorganizowanej przestępczości, ludzi zdesperowanych i tych niemających nic do stracenie. Klimat tego miejsca wylewa się wręcz z każdej strony powieści. Atmosfera miasta dusi i przeraża swoją obcością.

Kolejnym mocnym punktem są postacie zasiedlające pierwsze plany opowieści. Jest ich sporo, część z nich poznaliśmy już w pierwszej części, niektóre pojawiły się dopiero teraz. To kreacje bardzo wielowymiarowe i jedynym wspólnym mianownikiem, jaki można im przypisać jest jakaś taka chęć zachowania się porządnie, w zgodzie z samym sobą. Nie każdemu z nich to wychodzi, niektórym ciąży mroczna przeszłość, inni muszą się borykać z zależnością od tych lepiej sytuowanych. Wszyscy główni bohaterowie to postacie raczej pozytywne i nawet jak przyświecają im własne cele, to są w stanie wznieść się ponad nie.

Tym, czym „Grimm City. Bestie” na pewno nie jest to kryminał. Owszem jest tu wątek kryminalny, który nawet przez jakiś czas wydaje się być głównym wątkiem historii, jednak im głębiej wchodzimy w opowieść, tym bardziej zdaje się być on jedynie pretekstem do kolejnych odwiedzin w Grimm City. Śledztwo prowadzone jest równolegle przez kilkoro zainteresowanych jednak nie jest to powolne dochodzenie do prawdy i odkrywanie motywów kierujących seryjnym mordercą. Przypomina to raczej skok na głęboką, mętną wodę z nadzieją, że może coś akurat uda się złapać. Co więcej, gdy coraz lepiej poznajemy zależności rządzące Grimm City, coraz mniej zaczyna nas obchodzić samo śledztwo. 

Finał powieści mnie nieco rozczarował. Został napisany zdecydowanie jako wstęp do kolejnego tomu. Część wątków została zamknięta, ale ten, który zdominował opowieść – konflikt o nieoficjalne przywództwo nad Grimm City, wciąż pozostaje otwarty, co więcej na samym końcu pojawiają się nowe informacje. Nie byłoby to dla mnie problemem, gdybym zaraz mogła sięgnąć po kolejny tom, by poznać, gdzie zaprowadzi mnie opowieść o mrocznym mieście. Niestety, nawet jeśli powstanie kolejnej części jest w planach, to póki co dość odległych. 

Książkę czyta się bardzo dobrze. Jakub Ćwiek pisze w sposób przystępny, ale nie prosty. Jest to proza łatwa w odbiorze i sprawiająca bardzo pozytywne wrażenie. Tym, co zachwyca to plastyczność języka, dzięki któremu autor nakreślił Grimm City w sposób perfekcyjny. Czytając wszelkie – czasem złożone raptem z kilku słów – opisy możemy wręcz poczuć niepokojącą atmosferę miasta.

W przypadku „Grimm City. Bestie” sprawdziła się moja zasada, każąca mi sięgać po cykl, dopiero, gdy będę mieć okazję ukończyć lekturę dość szybko sięgając po wszystkie tomy tworzące całość. O ile nie brakowało mi aż tak bardzo świeżych wspomnieć z lektury „Wilka!”, o tyle wiem, że jeśli kolejny tom Grimm City się ukaże, będę musiała sobie przypomnieć obydwa poprzednie, by dokładnie wyłapać wszystkie zależności i związki w tym nieliniowym świecie. Mimo tego, zdecydowanie polecam lekturę „Grimm City. Bestii”, gdyż jest to wspaniale stworzony świat, który bez problemu można poczuć w trakcie lektury i zagłębić się w nim bez reszty.

wtorek, 22 grudnia 2020

Pan Piłsudski i inne opowiadania


Autor: Michaił Bułhakow

Tłumaczenie: Barbara Dohnalik

Wydawnictwo: Orbita

Rok wydania: 1989

Michaił Bułhakow był pod wieloma względami twórcą niezwykłym, pochodzący z Ukrainy pisarz tworzył w Moskwie, gdzie skłócony był właściwie z całym literackim światkiem. Echa tych konfliktów można znaleźć w jego dziełach. Zarówno w „Mistrzu i Małgorzacie”, jak i w krótszych jego utworach pojawiają się bohaterowie, będący odzwierciedleniem ludzi znanych (najczęściej nielubianych) mu osobiście. Sporo takich tekstów znajdziemy w tomie zbierającym mało znane dzieła pisarza, zatytułowanym „Pan Piłsudski i inne opowiadania”.

Tytuł książki nie jest do końca adekwatny. W książce znajdziemy przede wszystkim pełnoprawną nowelkę „Psie życie”. Reszta to krótkie opowiadania, szkice i fragmenty książki, niedokończonej nigdy przez Bułhakowa. Taki jest również tytułowy utwór, nawiązujący do interwencji Piłsudskiego na Ukrainie. Wszystkie te krótkie utwory i fragmenty są mocno osadzone w realiach, w jakich żył i tworzył autor. Przez to stają się mocno hermetyczne i nie zawsze w pełni zrozumiałe. Satyra tycząca konkretnych osobowości pozostaje aktualna, jednak została odarta z pierwowzorów postaci, w których współcześni Bułhakowowi czytelnicy bez trudu mogli rozpoznać znane osobistości.

Nieco inaczej rzecz ma się z „Psim życie” (uważam, że książka powinna mieć właśnie taki tytuł). Tu również są obecne nawiązania do postaci realnych, często wpływowych – co w znaczącej mierze tłumaczy niebyt w jakim przez lata pogrążone zostało to opowiadanie, po tym jak wystawiane było w formie sztuki przez półamatorski teatr, z którym współpracował Bułhakow. Jednak pomimo zawartych tu nawiązań i kpin z prawdziwych postaci, „Psie serce” porusza ważną kwestię etyki badań naukowych. Autor, z wykształcenia będący lekarzem z ogromnym zainteresowaniem czytał wszelkie naukowe nowinki, czego wyraz można znaleźć właśnie w tym tekście. Gdzie oprócz krytyki socjalizmu i wyśmiania pewnych znakomitości znajdziemy tu konfrontację z wynikiem eksperymentu, który nie zawsze jest zgodny z oczekiwaniami.

Kolejnym ciekawym elementem tej niewielkiej książki jest notka biograficzna na temat autora. Lubiany w Polsce w latach międzywojennych, w dzisiejszych pozostaje właściwie jedynie autorem „Mistrza i Małgorzaty”, a jego dzieł przez lata nie przepuszczała cenzura. Z notki zaś dowiadujemy się wielu ciekawostek, które rzutowały nie tylko na to jak odbierana była jego twórczość, ale i na to jak traktowali go jemu współcześni. Ogromne poczucie humoru Bułhakowa i absolutny brak zahamowań w kpinach nie przysparzały mu przyjaciół w kręgach literackich. Czytając o jego wybrykach nie można oprzeć się wrażeniu, że był człowiekiem, który znacząco przerósł swoje czasy.

W lekturze „Pan Piłsudski” jest nierówny. Tytułowe opowiadanie poprowadzone praktycznie w całości w formie dialogu a dotyczące osób, o których dziś dowiadujemy się z kart historii nie jest łatwe. Liczne przypisy i wyjaśnienia zamieszczone przez tłumaczkę nieco rozjaśniają sens nawiązań. Kolejne utwory czyta się nieco lepiej, pełne są absurdu i humoru. Zdecydowanie najlepiej i najlżej czyta się „Psie życie” w którym fabuła toczy się niezależnie od aluzji do autentycznych postaci. Nota biograficzna oraz przypisy i komentarze zamieszczone przez Barbarę Dohnalik, czyta się dobrze.

„Pan Piłsudski” to książka nierówna i niełatwa. Z jednej strony trudno nie docenić nawet niewielkich fragmentów pisanych przez Michaiła Bułhakowa, z drugiej zaś trzeba się względem nich uzbroić cierpliwość, by nadążyć za każdym komentarzem i kpiną z moskiewskich literatów. „Psie życie” zachwyca zarówno postawionym problemem, jak i przedstawieniem świata w jakim funkcjonował profesor Filip Filipowicz (alter ego samego autora). Z pewnością jest to ogromna ciekawostka dla każdego miłośnika literatury, w której absurd jest narzędziem służącym do zrozumienia otaczającego świata.

niedziela, 20 grudnia 2020

Gawędy o wilkach i innych zwierzętach


Autor: Marcin Kostrzyński

Wydawnictwo: Świat książki

Rok wydania: 2018

Osoby Marcina Kostrzyńskiego nie kojarzyłam w ogóle, a ponieważ lubię opowieści o zwierzętach – również tych najczęściej spotykanych i najzwyklejszych, to gdy trafiła się okazja kupiłam „Gawędy o wilkach i innych zwierzętach”. Spodziewałam się szeregu ciekawych opowieści, czegoś podobnego do „Wilków” Adama Wajraka, może tylko nieco mniej tematycznego i dokładnie taką książkę otrzymałam.

„Gawędy o wilkach i innych zwierzętach to zbiór historii, opowieści z życia autora i jego mieszkania w chatce pośrodku lasu. Część opowieści oczywiście poświęcona jest wilkom, tym znalezionym, potrąconym przez samochód, które trafiły do ośrodka rehabilitacyjnego i tym, które autor filmuje na co dzień. Wśród jego bohaterów znajdziemy jelenie, dziki, sarny, wilki, ale też wiewiórki, susły, czy lisy. 

Marcin Kostrzyński nie tylko mieszka w środku lasu, zajmuje się też filmowaniem zwierząt w możliwie nieinwazyjny sposób, tak by uchwycić je w naturalnym środowisku i w ich naturalnych zachowaniach, Wspomina w książce o drodze jaką przebył przeobrażając się z aktywnego myśliwego w miłośnika zwierząt, spędzającego godziny na przeglądaniu materiałów z fotopułapek i dokarmiającego zwierzaki w potrzebie. Filmowa droga autora wspomniana jest wielokrotnie, gdyż Marcin Kostrzyński prowadzi kanał na Youtube i profil na Facebooku poświęcone życiu leśnych zwierząt oraz prowadzi akcje edukacyjne skierowane do najmłodszych.

Marcin Kostrzyński pisząc o zwierzętach widzi w nich stworzenia co najmniej równe człowiekowi pod względem emocjonalnym i społecznym. Zwraca uwagę na silne relacje między poszczególnymi osobnikami obserwowanych gatunków oraz na siłę relacji, jakie udało mu się nawiązać z tymi zwierzakami, które miał pod swoją opieką. Podkreśla jak różne osobniczo są pod względem zachowania, dostrzega ich zdolności adaptacyjne i umiejętność uczenia się. W jakimś stopniu stają się one ludzkie, jednak autor wielokrotnie powtarza, że nie można na nie patrzeć z ludzkiej perspektywy i przykładać do nich naszej moralności.

„Gawędy o wilkach i innych zwierzętach” czyta się wybornie. To opowieści, czasem smutne, częściej jednak optymistyczne. Wielokrotnie humorystyczne. Autor wspomina swoje mniejsze lub większe potknięcia na drodze w stawaniu się przyjacielem zwierząt. Napisane są przystępnym i plastycznym językiem. Autor niczego nie narzuca, gdy pisze o swoich obserwacjach dotyczących emocjonalnej strony zwierząt za każdym razem powtarza, że pisze na podstawie swoich obserwacji nie stawiając się w roli eksperta, a jedynie entuzjasty o sporej, nabytej w praktyce wiedzy.

„Gawędy o wilkach i innych zwierzętach” to nie tylko pasjonująca lektura, to również książka potrzebna, by uświadomić ludzi w kwestiach postępowania z dzikimi zwierzętami. Autor wielokrotnie interweniuje w życie leśnych zwierząt, zawsze jednak są to zwierzaki wymagające pomocy lub opieki. Przestrzega przed bezmyślnym i bezrefleksyjnym rzucaniem się z pomocą, gdy nie ma się o niej pojęcia. Ostrzega, jak szkodliwa może ona być. Jednak „Gawędy...” to nie tylko książka w sporej mierze edukacyjna, to również zbiór niesamowitych opowiadań, historii z lasu wziętych, które śmieszą i wzruszają.

środa, 16 grudnia 2020

Łechtanie pokrzyw


Autor: Janusz Sipkowski

Wydawnictwo: Warszawska Firma Wydawnicza

Rok wydania: 2020

„Łechtanie pokrzyw” to trzeci po „Pęku ostów” i „Czarze kąkoli” tomik fraszek Janusza Sipkowskiego. Bardzo miło wspominam lekturę poprzednich dwóch, więc gdy, z zupełnym zaskoczeniem, otrzymałam egzemplarz najnowszego zbioru niezmiernie się ucieszyłam. Przystąpiłam do lektury pozytywnie nastawiona licząc na solidną porcję fraszek, dokładnie takich jakie lubię – zabawnych, czasem przewrotnych, często opartych o zabawę słowem. Nie zawiodłam się ani trochę, a autor po raz kolejny udowodnił, że w króciutkiej, a przez to wymagającej formie jaką jest fraszka radzi sobie wyśmienicie.

„Łechtanie pokrzyw” to tytuł nieco przewrotny. Jest to uzupełnienie „chwastowej” trylogii, o ile jednak nie trudno wypatrzyć na łące „Pęk ostów”, czy nie sposób nie zachwycić się czasem, wyjątkowo wdzięcznym „Czarem kąkoli” o tyle już zestawienie słów w tym tytule przywodzi na myśl raczej mniej przyjemne skojarzenia. Kojarzy się z bólem, dreszczem i swędzeniem, jakie wywołuje przypadkowe otarcie o się o liście pokrzywy. Fraszki z tego tomiku, choć czasem wręcz boleśnie trafne, nie wywołują nieprzyjemnych wrażeń. Wręcz przeciwnie.

Autor podzielił swoje utwory na dziewięć tematycznych rozdziałów obrazujących codzienność ludzkiego życia. Jest więc tu szał namiętności, jest pierwsza młodzieńcza miłość, jest i dojrzała rutyna małżeńskiego pożycia. Ale stosunki damsko-męskie to jedynie jeden z wielu poruszanych tematów. Ambicja, kariera, polityka, a w końcu śmierć, w ostatnim pełnym epitafiów rozdziale – każde z nich ma tu swoje miejsce i wszystkie zostały skomentowane trafie. Często przewrotnie, czasem zaskakująco, zawsze jednak ze sporą dozą humoru.

Technicznie nie można się do utworów przyczepić właściwie w niczym. W większości dwuwierszowe i rymowane, pozbawione są jednak najbardziej banalnych rymów. Rytmika poszczególnych wierszy idealnie podkreśla puentę zawartą w utworach. Tytuły są oczywiste i często uzupełniają znaczenie fraszki, co najbardziej widoczne jest w przypadku epitafiów. 

Kolejnym plusem fraszek Janusza Sipkowskiego jest język, w którym sporo jest wieloznaczności. Bogate słownictwo i wykorzystanie synonimów nadają utworom tak ważną rytmikę  i płynność. Dzięki nim czyta się je bardzo dobrze. Co niezmiernie ważne, przy fraszkach złożonych często raptem z kilku, lub kilkunastu słów, każde z nich ma swoje miejsce. Żadne nie zdaje się być wrzuconym w treść tylko po to, by zgadzała się liczba sylab, lub by nie została zaburzona harmonijność utworu. 

Trzecie spotkanie z utworami Janusza Sipkowskiego uważam za bardzo udane. Jego fraszki przywodzą na myśl najlepszych współczesnych fraszkopisarzy i w niczym nie ustępują ich utworom. Niezwykle cieszy mnie, że w drugiej dekadzie dwudziestego pierwszego wieku, u progu świata po piśmiennego, wciąż powstają utwory, w których zabawa słowem, jego brzmieniem i znaczeniem ma tak wielką rolę. 

„Łechtanie pokrzyw” to niewielka objętościowo lektura, przyjemna i zabawna, ale potrafiąca zbudzić też nieco refleksji. Humor w niej zawarty jest silnie oparty na trafnych spostrzeżeniach dotyczących rzeczywistości, dzięki czemu jest nieco złośliwy, odrobinę szyderczy, ale jednocześnie bardzo trafny. Dzięki temu fraszki trafiają do czytelnika nie tylko jako śmieszny dwuwiersz, budzący w czytelniku uśmiech, ale też jako niewielki i nienachalny bodziec do refleksji na temat otaczającego nas świata. Można by powiedzieć, że utwory te są nieco niedzisiejsze, staromodne wręcz, ale to również stanowi o sile ich uroku.

poniedziałek, 14 grudnia 2020

Brązownicy



Autor: Tadeusz Żeleński-Boy

Wydawnictwo: Wydawnictwo CM

Rok wydania: 2020


Sięgając po „Brązowników” Tadeusza Żeleńskiego-Boy'a nie do końca byłam przekonana, czy książka trafi w mój gust. Spodziewałam się opowieści o Adamie Mickiewiczu, którego biografii nigdy jakoś specjalnie nie zgłębiałam. Wieszcz narodowy pozostawał dla mnie dotychczas głównie autorem swoich dzieł, a nie człowiekiem. Po lekturze felietonów Tadeusza Boy’a-Żeleńskiego wiem już znacznie więcej i zdecydowanie kusi mnie poznanie pełnego życiorysu Mickiewicza.

Książka jest zbiorem felietonów, pisanych pod koniec lat dwudziestych dwudziestego wieku do „Wiadomości literackich”, których początkiem była przedmowa napisana przez autora do wydania dzieł Mickiewicza. W przedmowie tej Żeleński-Boy zaledwie zarysował problem, jaki w Polsce międzywojennej otaczał biografię Mickiewicza. Jednak już sama przedmowa wzburzyła światek literacki tamtych czasów i tak powstała seria felietonów, których główną rolą było zwrócenie uwagi na to, jak bardzo przekłamaną biografię Adama Mickiewicza uznaje się za jedyną oficjalną.

Autor szczegółowo wyjaśnia przyczyny takiego stanu rzeczy. Z jednej strony ciężkie losy ojczyzny pod zaborami, z drugiej zaś fakt, że pierwszym i najpoważniejszym biografem wieszcza był jego syn. Dla syna logicznym było pewne rzeczy pominąć, innych nie dopowiedzieć, jeszcze inne zaś zinterpretować tak, by na postaci ojca nie można było znaleźć żadnej skazy. I o ile takie postępowanie można zrozumieć, o tyle w interesie prawdy historycznej, której nadrzędną rolą jest przedstawienie jak było naprawdę stało się to krzywdzące.

Jednak o ile Żeleński-Boy nie ma pretensji do Władysława Mickiewicza, o tyle stawia poważne zarzuty względem pozostałych biografów. Zarzuca im przede wszystkim tytułowe brązownictwo – kreowanie postaci Adama Mickiewicza na posąg z brązu. Osobę idealną, istotę wręcz boską, pozbawioną wad i kryształowo czystą. Dla autora „Brązowników” takie podejście u ludzi nauki jest naganne i prowadzące z jednej strony do całkowitego wypaczenia postaci wieszcza, z drugiej zaś do trudniejszego zrozumienia jego twórczości. Odbieranie autorowi ludzkich rysów, odczłowieczyło go i uczyniło znacznie bardziej odległym i mniej zrozumianym.

Tadeusz Żeleński-Boy w bardzo jasny i klarowny sposób wykłada swoje kontrowersyjne poglądy. Ponieważ książka jest zbiorem felietonów, to znajdujemy w nich też polemikę z tekstami innych twórców, których słowa pisarza wzburzyły bardzo mocno. Nie sposób nie docenić zamiłowania do odkrycia prawdy, odarcia Mickiewicza z brązu i próby zrozumienia go jako człowieka. Autor niejednokrotnie przytacza źródła swoich wątpliwości podejrzeń, skupionych głównie wokół paryskiego okresu życia Mickiewicza, gdy skupił się wokół sekty Towiańskiego. Boy-Żeleński wskazuje wyraźnie jakie komplikacje się z tym wiązały i jak mogło to rzutować na postać autora „Dziadów”.

Książkę czyta się bardzo dobrze. Napisana została przystępnie, typowym felietonowym stylem zawierającym uporządkowaną serię przemyśleń na dany temat. Tadeusz Boy-Żeleński powołuje się na relacje i na źródła, opiera swoje przypuszczenia i domysły na wielu z nich. W żadnym miejscu nie pisze też z niezachwianą pewnością, bardziej skupiając się na szukaniu i zadawaniu odpowiednich pytań, jawnie sprzeciwiając się podejściu brązowników, którzy publicznie nic złego o Mickiewiczu nie chcą powiedzieć, nawet jeśli posiadają wiedzę znacznie bogatszą, niż tę prezentowaną ogółowi.

Na końcu książki znajdziemy też wielokrotnie wspominany pamiętnik Zofii Szymanowskiej, siostry Celiny Mickiewiczowej, która przez pewien okres mieszkała u Mickiewiczów w Paryżu. Autor przytacza losy pamiętnika, którego część poświęcona wieszczowi zaginęła i która ponoć zawierała kompromitujące go informacje. Pamiętnik ten przez wielu „badaczy” Mickiewicza uznawany był za zbiór złośliwych plotek spisanych przez osobę uprzedzoną do Towiańszczyzny. Z załączonego fragmentu wyłania się obraz autorki, który nijak nie przystaje do słów, jakimi próbowano ją zdyskredytować.

„Brązownicy” to bardzo dobra lektura i choć poświęcona ściśle Mickiewiczowi to nie pozbawiona bardziej uniwersalnego przesłania. Bo czyż i dzisiaj nie natrafiamy na ugrzecznione wersje biografii ludzi sławnych? Wystarczy sobie przypomnieć, jak wielką burzą otoczone zostało rozdanie nagród World Fantasy Award, gdy publicznie wyciągnięto kontrowersyjne poglądy H. P. Lovecrafta przedstawionego na wręczanych statuetkach. Książka Żeleńskiego-Boy'a stawia też bardzo ważne pytanie: na ile można oddzielić twórcę od jego dzieła. Jak bardzo przekłamanie obrazu tego pierwszego rzutuje na odbiór tego drugiego? I choć z jednej strony żyjemy w czasach, w których praktycznie nie ma tematów tabu, w których nikogo nie szokuje cudza orientacja, czy związki w jakiś się znajduje, to jednak wciąż wielu ma tendencję do wybielania swoich idoli, do kucia im, choćby maleńkich, posągów z brązu.


Recenzja powstała na zlecenie portalu Sztukater.

środa, 9 grudnia 2020

Znak zapytania




Autor: Marek Romański

Seria: Kryminały przedwojennej Warszawy

Wydawnictwo: Wydawnictwo CM

Rok wydania: 2019

„Znak zapytania” to kolejny z tomów wydawanych przez Wydawnictwo CM w ramach serii: „Kryminały przedwojennej Warszawy”. Jest to też kolejny tom z serii, który wpadł mi w ręce i czwarty napisany przez Marka Romańskiego. Książka nie przypomina klasycznego kryminału, bardziej opowieść sensacyjną skupioną wokół kilkorga bohaterów. 

Podobnie jak „Szpieg z Falklandów” akcja powieści skupia się wokół ludzkich dramatów a bohaterowie uwikłani są w działalność organizacji szpiegowsko-terrorystycznej. Poznajemy w pełni życiorysy kilkorga bohaterów, których skutkiem było znalezienie się w sytuacji, z jakiej nie potrafili znaleźć wyjścia. Odstawiając na bok własne przekonania i ideały, stają się narzędziami w rękach tajemniczego Znaku zapytania.  W powieści Marka Romańskiego kluczowym jest właśnie to uwikłanie się, skutek słabości i braku silnej woli, które z dobrym skutkiem wykorzystują osoby siedzące u sterów przestępczej organizacji działającej na potrzeby wywiadu rosyjskiego.

Akcja książki osadzona jest w czasie dwudziestolecia międzywojennego, przeważnie w Warszawie, choć część wydarzeń przenosi czytelnika do Wiednia. O ile tło psychologiczne postaci i ich sytuacja życiowa zostały nakreślona skrupulatnie, o tyle o świecie w jakim rozgrywa się akcja powieści dowiadujemy się niewiele. Pomimo sporego zaangażowania politycznego Znaku zapytania, o polityce międzynarodowej i relacjach rosyjsko-polskich również nie dowiemy się zbyt wiele. Znajdziemy tu bohaterów pochodzących z wywiadu brytyjskiego, ale one również są zupełnie oderwane politycznie od realiów świata przedstawionego. Zabrakło tu również opisów miejsc i rzeczywistości otaczającej bohaterów, które pozwalałyby na umiejscowienie powieści w czasie, choć dla tych co mają sentyment do przedwojennej Warszawy z pewnością miłe będzie śledzenie bohaterów w ich wędrówkach przez ulice stolicy.

Ciężko mówić o typowej kryminalnej intrydze w „Znaku zapytania”. Wprawdzie już na samym początku pojawia się zagadkowa śmierć, jednak książka nie skupia się wokół tego, by zidentyfikować jej sprawcę. Podobnie w przypadku szeregu innych zbrodni, jakie mają miejsce na kartach książki, prawie od początku wiemy, kto jest ich wykonawcą i praktycznie od samego początku znamy mocodawcę. Dlatego nie znajdziemy tu prowadzonego śledztwa i kolejno odkrywanych tropów, prowadzących do rozwiązania zagadki. I choć o samej Tajemnicy stojącej za Znakiem zapytania czytamy wiele, to dość szybko poznajemy jej kulisy.

Jak zwykle powieść Marka Romańskiego czyta się nieźle. To połączenie przystępnego języka i akcji poprowadzonej w dobrym tempie. Niekiedy jednak natrafimy na literówki oraz niezbyt poprawnie odmieniane słowa. Część z tych błędów można zarzucić czasom w jakich książka powstała (latach trzydzieste dwudziestego wieku). Nie można jednak oprzeć się wrażeniu, że nieco zabrakło tu korekty językowej. I choć nie są to błędy rażące, to jednak czułemu oku nie umkną.

„Znak zapytania” to przyjemna, niezobowiązująca lektura. To ten rodzaj kryminału, w którym obserwujemy jak daleko mogą posunąć się zwyczajni ludzie (z niewielkimi wyjątkami), gdy znajdzie się ktoś, kto potrafi wykorzystać ich słabości do własnych celów. To portret psychologiczny kilkorga osób poddanych wpływowi silnej ręki, która nie cofnie się przed niczym, byle tylko osiągnąć swoje zamierzenia. Nieco zabrakło mi w niej szerszego kontekstu, który lepiej tłumaczyć by mógł cele organizacji przestępczej mianującej siebie Znakiem zapytania. Dość niespodziewany i oderwany od reszty książki okazał się też sposób zwycięstwa nad przestępcami. Jednak pomimo tego lektura książki była przyjemna i każdemu kto lubi szpiegowsko-sensacyjne historie z dobrze zarysowanymi i scharakteryzowanymi postaciami powinien być zadowolony z lektury.

Recenzja powstała na potrzeby portalu Sztukater.

poniedziałek, 7 grudnia 2020

Nowa mapa cudów. Podróż w poszukiwaniu rzeczy niepojętych

 


Autor: Caspar Henderson

Tytuł oryginału: The new map of wonders

Tłumaczenie: Zofia Szachnowska-Olesiejuk, Adam Olesiejuk

Wydawnictwo: Marginesy

Rok wydania: 2019

Sięgając po „Nową mapę cudów”, drugą wydaną w Polsce książkę Caspara Hendersona nie do końca wiedziałam czego się spodziewać. Oczekiwałam popularno-naukowej opowieści o niezwykłościach i książka w dużej mierze okazała się właśnie tym. To co mnie w niej jednak zaskoczyło, to jej filozoficzny wymiar, gdyż pod wieloma względami jest to opowieść z pogranicza filozofii przyrody.

„Nowa mapa cudów” to w sporej mierze książka niedzisiejsza. Nie tyle jeśli chodzi o tematykę, czy dobór faktów – gdyż te zostały zweryfikowane z najnowszymi odkryciami. Koncepcja jednak całego dzieła przywodzi na myśl traktaty sprzed kilku stuleci, w których ówcześni naukowcy rozprawiali o wszystkim po trochu, bez zagłębiania się w szczegóły. Zresztą autor we wstępnie wyraźnie wymienia, co było jego inspiracją, źródłem nie tylko tytułu, ale i doboru tematyki książki. 

Słowo mapa w tytule użyte zostało w formie symbolu oznaczającego przewodnik po współczesnym świecie. Została określona nową, gdyż każda dziedzina, o której autor wspomina obwarowana jest serią najnowszych faktów i odkryć, jakie możemy zweryfikować w bardzo bogatej bibliografii. W końcu jest to mapa cudów – z typową wieloznacznością angielskiego słowa „wonder”, które może funkcjonować zarówno jako rzeczownik, jak i czasownik. I tak należy je rozumieć, gdyż książka Caspara Hendersona to przede wszystkim seria zachwytów nad złożonością i niezwykłością otaczającego nas świata. Od mikro, do makroskali, od komórek będących podstawą życia na Ziemi, po mgławice, galaktyki i czarne dziury.

Bardzo znaczący jest również podział na rozdziały, których książka posiada siedem – celowo wykorzystana została symbolika liczby – jest to siedem cudów współczesności. Nie w sensie architektonicznym, ale w ujęciu siedmiu cudowności, jakie sterują życiem na naszej planecie i jej miejscem w przestrzeni kosmicznej. Światło i życie – w ujęciu ziemskim i kosmicznym, to szereg dywagacji na złożonością ziemskiego życia, oraz światła jakie ogrywa ogromną rolę na naszej planecie i w kosmosie. Dalej mamy trzy rozdziały dotyczące niezwykłości ludzkiego organizmu, począwszy od serca, które odarte we współczesności z mitycznej roli źródła ludzkiej duszy, nadal pozostaje niezwykłe i wciąż jego funkcjonowanie może zdumiewać. Mózg i świadomość – dwa pokrewne, ale i zupełnie różne tematy. Pierwszy z nich poświęcony jest budowie i funkcjonowaniu mózgu, drugi zaś, znacznie bardziej filozoficzny, próbuje znaleźć odpowiedź na pytanie, czym naprawdę jest świadomość i na ile realnym jest świat, taki, jakim go widzimy. Kolejny rozdział to świat, w którym ponownie rozpatrywana jest niezwykłość Ziemi jako kolebki życia jakie znamy, w nieco innym ujęciu, niż miało to miejsce w dwóch poprzednich rozdziałach. Na końcu zaś autor snuje futurystyczne wizje, opierając się na wypowiedziach wielu naukowców i popularyzatorów nauki.

„Nową mapę cudów” czyta się bardzo dobrze. Zawiera w sobie sporo trudnego, fachowego słownictwa, jednak jest ono wyjaśnione w bardzo dobry sposób i zrozumienie ich znaczenia nie stanowi problemu. Ponadto autor swoje wywody prowadzi bardzo przystępnie, przeplatając je zabawnymi wstawkami (jak choćby wspomnienie misji księżycowej Wallace’a i Gromita), dzięki czemu, książka choć wymaga skupienia, nie jest ciężkostrawna.

Najnowsza książka Caspara Hendersona to pasjonująca lektura o naturze otaczającego nas świata. O cudowności, tej odległej o tysiące lat świetlnych i tę, którą mamy na wyciągnięcie ręki, która ukryta jest w każdym z nas. To książka dla każdego, kto choć czasem zadaje sobie pytanie, kim tak naprawdę jesteśmy i czym jest wszechświata wokół nas. To w końcu filozoficzny wywód silnie podparty nauką.

Recenzja powstała na potrzeby portalu Sztukater.

czwartek, 3 grudnia 2020

Pieśni wydmowej trawy

 


Autor: Maksymilian Dzikowski
Wydawnictwo: NovaeRes
Rok wydania: 2020

Sięgając po „Pieśni wydmowej trawy” Maksymiliana Dzikowskiego spodziewałam się nastrojowej opowieści osadzonej w fantastycznym świecie ludzi związanych z morzem. Oczekiwałam lektury ze wszech miar kameralnej, o ludziach w niewielkiej wiosce gdzieś na krańcach cywilizowanego świata. I pod tym względem ta książka mnie nie zawiodła. Niestety wiele aspektów tej książki sprawiło, że lektura okazała się męcząca.

Historia zaczyna się intrygująco. Gdy do nadmorskiej wioski, w przededniu sztormowego sezonu trafia obcy, dla jej mieszkańców oznacza to spore zmiany oraz znak opatrzności. O nieznajomym nie wiemy prawie nic, poza tym, że przybył z bardzo daleka w rozlatującej się łódeczce. Wycieńczony, z objawami długotrwałego głodu i ledwo żywy nie był w stanie snuć swojej opowieści. Trafia pod opiekę dziewczyny, która dopiero co złamała odwieczne zasady rządzące społecznością, powoli wraca do zdrowia, by móc wyjaśnić co go przywiodło w te rejony oraz jaki to będzie miało wpływ na zamkniętą dotychczas społeczność.

Mocną stroną książki z pewnością jest zarysowanie tła dla rozgrywających się wydarzeń oraz kreacja świata nadmorskiej społeczności. To świat, którym rządzi morze, do którego rytmu dostosowują się mieszkańcy wioski. Morze ich żywi, dostarcza materiałów na budowę domów i otacza ich swoją opieką. Mieszkańcy czują wobec niego zabobonny wręcz lęk w połączeniu z bliskim czci podziwem. Ich życie i rytuały są bezpośrednio z nim związane. Dlatego, gdy na plażę wyrzucona została łódź z rozbitkiem, staje się on jego posłańcem i znakiem.

Jednak ciekawie i szczegółowo wykreowany świat nie przyćmiewa najpoważniejszej wady powieści. Fabuła zdaje się zmierzać donikąd. Przez blisko jedną trzecią powieści dzieje się bardzo niewiele poza faktem pojawienia się „nowego” w wiosce. Sytuacja jest rozpatrywana na wszelkie możliwe sposoby, analizowana z każdej możliwej strony. I nie byłoby w tym nic złego, gdyby z tych analiz cokolwiek wynikało. Dostajemy worek mniej lub bardziej realnych domysłów opakowanych w nadmiar słów, które sprawiają wrażenie, że wszystko stoi w miejscu. I choć co chwilę mówi się, jak ważne jest to wydarzenie, to ciężko odczuć jego wagę.

Książka jest napisana mało przystępnym językiem. Dobór słownictwa oraz składnia nie sprzyjają skupieniu uwagi, jednocześnie nie zachwycając ani plastycznością opisów, ani budowanym klimatem. W połączeniu z bardzo leniwym tempem akcji lektura staje się po prostu męcząca, co więcej zdająca się niewiele wnosić.

O ile nie wymagam od powieści kalejdoskopu zdarzeń, za których tempem ciężko jest nadążyć, o tyle ciężko było mi przywiązać się do tych zaprezentowanych przez Maksymiliana Dzikowskiego w powieści „Pieśni wydmowej trawy”. Uwielbiam książki, gdzie z pieczołowitością tworzony jest klimat oddający realia w jakich dzieje się opowieść, jak u dziewiętnastowiecznych pisarzy potrafiących tak zbudować historię, że człowiek aż czuje się jej częścią. Po tej książce nie oczekiwałam aż tak wiele, liczyłam jednak na nieco magiczną książkę, która oczaruje mnie klimatem powoli snutej opowieści w niewielkim, kameralnym wręcz świecie. Niestety zawiodłam się zupełnie w swych oczekiwaniach i nie byłam w stanie cieszyć się lekturą. I choć w pełni doceniam pieczołowitość autora w tworzeniu, jakby nie było, dość interesującego świata, to dla mnie było to zbyt mało, bym mogła z czystym sumieniem ocenić tę książkę pozytywnie.

Recenzja powstała na potrzeby portalu Sztukater.


poniedziałek, 30 listopada 2020

Podsumowanie listopada

 Po średnim październiku przyszła pora na listopad, który okazał się całkiem niezły. Nie tylko znacząco nadrobiłam ilości - wszak na listę wpadło sporo krótkich książek, ale w kwestii pochłoniętych stron też było całkiem dobrze. Dominowały recenzentki, ponadto przełamując niełatwą lekturą Witkacego, sięgnęłam po klika edukacyjnych książek, kupionych ostatnio. W ten sposób uzbierało się całkiem sporo.


O rety! Przyroda świata Tomasz Samojlik Książka bajecznie kolorowa i pełne szczegółów, niby głównie obrazkowa, ale zaskakująco sporo do czytania w niej było.

Rzeka czasu. Podróż przez historię świata, Rzeki Peter Goes Dwie wielkoformatowe pozycje pełne wiedzy i ciekawostek. Pierwsza w przybliżeniu chronologiczna, druga oparta o największe i najsłynniejsze rzeki.

Ivar zaprzyjaźnia się z tyranozaurem, Ivar ratuje głodne triceratopsy Lisa Bjärbo, Emma Göther Dwie kolejne książeczki z serii, równie przyjemne co poprzednia.

Chińskie czołgi i opancerzone wozy bojowe od 1950 do współczesności Martin Dougherty Pierwsza z niedoczytanych książek, ale cóż to jakby nie było leksykon a ja aż tak wielką fanką militariów nie jestem, by czytać go od deski do deski, zapoznałam się z nim na tyle, by docenić jego wartość.

Medyceusze. Tajemnica Montefeltra Marcello Simonetta Całkiem przyjemny wycinek historii renesansowych Włoch, czytało się bardzo dobrze.

Sinobrody Kurt Vonnegut Ta książka zaskoczyła mnie pozytywnie, spodziewałam się dobrej książki, ale miłą niespodzianką była dla mnie jej lekkość, w porównaniu z nią, czytane jakiś czas temu Syreny z Tytana, były trudniej dostępne.

Pożegnanie jesieni Stanisław Ignacy Witkiewicz To zdecydowanie najtrudniejsza książka w tym zbiorze, co w niczym jej nie umniejsza, choć potrzebowałam ją czasem czymś przełamać.

Prokurator Alicja Horn Tadeusz Dołęga-Mostowicz  Moje pierwsze spotkanie z tym autorem ogólnie zaliczam do udanych, choć nie wszystkie aspekty książki przypadły mi do gustu.

Wakacyjne przygody Agaty Renata Antoniewicz, Agata Antoniewicz Ładna i prosta opowiastka dla dzieci, nic nadzwyczajnego, ale i nic bardzo złego.

Serce wilka Tomasz Samojlik Niewielki komiks, gratis do zamówienia w sklepie Kultury Gniewu. Jak zwykle świetny, jak zawsze też przybliżający ekologię dzieciom. Pełen również zabawnie przekręconych przysłów.

Wyprawa Kon-Tiki Joanna Jagiełło Książeczka z serii Czytam sobie, w pełni obciążona jej wymogami, co trochę przyćmiło przyjemność z lektury. Plus za interesujący temat opowieści.

Wiersze Jacek Dalkiewicz Jeden z trzech tomików wierszy w tym stosie i pierwszy, z którym miałam wielki problem, by dokończyć lekturę. Wrażenia bardzo złe, każdy kolejny wiersz był męczący.

Larum Joanna Kochańska A tu kolejny, który dobił mnie infantylnością treści i miałkością formy.

Z nadzieją i lękiem w tle Agnieszka Świderska Tu zaś miła odmiana, gdyż ten tomik wierszy zdecydowanie przypadł mi do gustu.

Pan Fajny Roger Hargreaves Najmniejsza książka w tym zbiorze, jedna z wielotomowej serii książeczek cieszących się uznaniem na rynku opowiadań dla dzieci. Moje wrażenia raczej stonowane, ale źle nie było.

Jak widać na sztuki bardzo dużo, ale treści też całkiem sporo, więc w sumie jestem zadowolona. W planach na grudzień póki co jedynie dokończenie Don Kichota z La Manczy, co potem, to się zobaczy. Mam nadzieję, że grudzień będzie równie satysfakcjonujący.

czwartek, 26 listopada 2020

Krew Imperium

 


Autor: Brian McClellan
Cykl: Bogowie krwi i prochu. Tom III
Tytuł oryginału: Blood of empire
Tłumaczenie: Dominika Repeczko
Wydawnictwo: Fabryka słów
Rok wydania: 2020

Po niezmiernie wciągającej lekturze dwóch pierwszych tomów trylogii „Bogów krwi i prochu” z wielką niecierpliwością wypatrywałam premiery ostatniej, zwieńczającej historię części. „Krew Imperium” nie rozczarowuje, jest dokładnie tym, czego można oczekiwać po zwieńczeniu serii. Nowe postacie, nowe wydarzenia i w pełni oczekiwany finał, dokładnie taki, jakiego można się było spodziewać – z rozmachem.

Tym, co od początku mnie urzekło w prozie Briana McClellana jest jego -odrobinę może już niedzisiejszy sposób pisania. Bo z jednej strony mamy wartką akcję, sporą grupę bohaterów i niemałe tempo akcji – co jest aż znamienne dla współcześnie pisanej fantastyki. Z drugiej zaś, jego świat jest mocno dopracowany, co przywodzi raczej na myśl książki wydawane te trzydzieści lat temu. Znajdziemy tu więc bogatą mitologię, z uwzględnieniem rozmaitych narodów zamieszkujących przedstawione lądy, a przynajmniej tych, których dotyczy opisywana akcja powieści. Zbiór map dołączonych do każdego z tomów znacząco ułatwia rozeznanie się w przedstawionej geografii, co w połączeniu z opisem politycznej sytuacji zaprezentowanych krajów daje czytelnikowi naprawdę dobry i wnikliwy obraz przedstawionego świata.

Bohaterowie wykreowani przez autora są równie interesujący, co świat jaki zamieszkują. Ponownie narracja skupia się wokół trójki z nich: Michela Brevisa, Vlory oraz Bena Styke’a.  Jednak oprócz nich, na pierwszy plan wysuwają się inni. Szpiegowi pochodzącemu z narodu Palo towarzyszy Ichtracia – wnuczka wielkiego Ka, będącego głównym antagonistą. Obok Bena Styke’a pojawia się dynizyjski szlachcic – Etzi, brat poznanego już wcześniej Orza, będący przewodnikiem Szalonego Lansjera po Dynizie. Vlorze zaś towarzyszy jej przyrodni brat – Borbador, który wprawdzie przewijał się przez poprzednie opowieści o Adro, jednak dopiero tu możemy mu się lepiej przyjrzeć. 

Nowi bohaterowie oprócz tego, że mają do opowiedzenia własne historie, służą też nieco, za przewodników dla Vlory, Brevisa i Styke’a. Każde z nich musi odnaleźć się w nowej sytuacji. Vlora po samobójczej szarży wieńczącej drugi tom, powoli dochodzi do siebie, jednocześnie uświadamiając sobie, że straciła znacznie więcej niż zdrowie. Styke – najemnik na zupełnie obcym kontynencie, który zamiast być dzikim, okazał się wysokorozwinięty i gęsto zaludniony musi powściągnąć swą impulsywność i zdać się na działania innych, co jest dla niego wyjątkowo trudną lekcją. W końcu Michel, szpieg doskonały, nierozpoznawalny człowiek cień, po powrocie do Ognistej Jamy w Landfall, staje się rozpoznawalny i nie może liczyć na to, że ponownie ukryje się w cieniu.

Jak można się było spodziewać po lekturze „Grzechów Imperium” i „Gniewu Imperium” fabuła kończącej cykl powieści również oscyluje wokół kamieni bogów. Jest to starcie między Ka Sedialem, który pragnie je wykorzystać, by zaspokoić swoją żądzę władzy, a tymi co chcą mu się przeciwstawić, z Tanielem Dwa Strzały w roli reżysera wydarzeń. To właśnie główny bohater „Trylogii magów prochowych” w jakimś sensie kreuje wydarzenia, rozdając protagonistom zadania i wysyłając ich w miejsca, w których powinni się znaleźć. To sprawia, że choć on sam, pojawia się w powieści raptem dwukrotnie, na samym początku i przy końcu, to jednak pozostaje tym, który realnie wpłynął na rozgrywające się wydarzenia.

Powieść czyta się wyśmienicie. Przez tych blisko osiemset stron mknie się szybko i przyjemnie. Język jest bardzo przystępny, bogaty i plastyczny. Wartkie tempo akcji nie stało się zamiennikiem sensownie budowanej i skonstruowanej fabuły. Ta jest przemyślana i opracowana w szczegółach, w związku z tym w trakcie lektury wiemy dokąd zmierza i przewidujemy jaki może być jej finał. Nie umniejsza to w żaden sposób przyjemności z poznawania jak do końcowego starcia dochodzi oraz, czym ono się tak naprawdę okazało.

„Krew Imperium” to świetne zwieńczenie serii, które idealnie podsumowuje to, co działo się w poprzednich tomach. Zdecydowanie lepiej jest sięgnąć po wszystkie trzy naraz, gdyż autor uniknął w trzecim tomie, krótkiego streszczenia poprzednich wydarzeń. Zostajemy wrzuceni dokładnie w to miejsce, w którym akcja „Gniewu Imperium” się zakończyła. Brian McClellan po raz kolejny udowadnia, że jego  pióro jest bardzo przyjemne, a pomysły wystarczająco świeże, by zainteresować oraz wystarczająco klasyczne, by skusić miłośników dobrze przemyślanej i dopracowanej fantastyki.

Recenzja powstała na potrzeby portalu Sztukater.


wtorek, 24 listopada 2020

Jeden dzień w starożytnym Rzymie. Życie powszednie, sekrety, ciekawostki


Autor: Alberto Angelo
Tytuł oryginału: Una gioriata nell’antica Roma. Vita quotidiana, segredi e curiosita
Tłumaczenie: Alina Pawłowska-Zampino
Ilustracje: Luca Tarlazzi
Wydawnictwo: Czytelnik
Rok wydania: 2020

Starożytność zawsze budziła wielkie emocje, od czasów renesansu, po współczesność w ludziach odzywała się fascynacja antykiem. I choć do dzisiejszych czasów z cywilizacji antycznych pozostały jedynie wspomnienia i zabytki, to jednak rozwój archeologii wraz z zastosowaniem najnowszych technik badawczych znacząco wspomógł poznawanie czasów najdawniejszych. Namacalnym wyrazem zainteresowania starożytnością jest książka Alberta Angelo zatytułowana „Jeden dzień w starożytnym Rzymie”. 

Książka włoskiego archeologa i popularyzatora nauki przedstawia czytelnikowi jak wyglądał i jak żyło się w Rzymie w 115 roku naszej ery, za czasów panowania cesarza Trajana. Dla Rzymu były to złote czasy największego rozkwitu imperium. A samo miasto zadziwiało wszystkich i było największym od czasów początków cywilizacji. Taki ogrom musiał rodzić pewne problemy i o nich również przeczytamy w książce „Jeden dzień w starożytnym Rzymie”.

Przygodę rozpoczynamy nieco przed świtem, gdy handlarze otwierali sklepowe witryny, obywatele i wyzwoleńcy powoli przygotowywali się do pełnienia obowiązków, a niewolnicy ruszali do swoich zajęć. Rzymski poranek, a następnie kolejne pory dnia poznajemy z kilku perspektyw. Alberta Angelo zabiera nas w podróż zarówno do domu bogatego obywatela pełniącego funkcję publiczną, do przedstawiciela klasy średniej, który mógł pozwolić sobie na całkiem przyzwoite mieszkanie w rzymskiej kamienicy, aż po tych najbiedniejszych, którym do życia wystarczyć musiał niewielki kąt na wyższych piętrach, gdzie poza siennikiem i kołkiem wbitym w ścianę, służącym za wieszak niewiele więcej dało się zmieścić.

Autor na kolejnych stronach opisuje coraz to inne problemy związane z funkcjonowaniem wielkiej metropolii, począwszy od korkujących się wolnych ulic, poprzez problemy lokalowe, aż po ogromne zagrożenie pożarami i bezpieczeństwo na ulicach miasta. Jednak życie metropolii to również rozmaite aspekty życia codziennego. Praca, jedzenie, dbanie o higienę czy rozrywki. Mamy okazję, nie tylko poznać tryb życia Rzymianina, w zależności od miejsca w społeczeństwie jakie zajmuje, ale też przyjrzeć się z bliska temu, co wypełniało mu dzień.

Największą siłą tej książki jest niezwykle przystępna i sugestywna narracja. Autor bierze na swoje barki rolę przewodnika po starożytnym Rzymie i tak też poprowadzona jest opowieść o stolicy cesarstwa. Bogate słownictwo nie sprawia hermetycznego wrażenia, jest to typowo popularno-naukowa książka i w takim tonie też utrzymany jest jej język. Pojawiają się specjalistyczne określenia i nazwy żywcem wyjęte z historii starożytnego Rzymu, ale są one drobiazgowo wytłumaczone i nie sprawiają żadnego problemu nawet zupełnemu laikowi.

Na uwagę zasługują również ilustracje Luci Tarlazzi’ego, który na czarno-białych szkicach przybliża sceny ze starożytnego Rzymu, opisywane przez autora. Dzięki temu plastyczny obraz utworzony przez narrację Alberta Angelo dostaje realnego oblicza. Natomiast tym, czego mi w tej książce zabrakło jest bibliografia. Nie tylko nie otrzymujemy spisu interesujących propozycji dotyczących historii starożytnej, ale brakuje również źródeł, z jakich korzystał autor pisząc książkę.

„Jeden dzień w starożytnym Rzymie” Alberta Angelo to pasjonująca wyprawa w przeszłość. I choć książka nie jest zaskakująca, to zawiera w sobie mnóstwo interesujących ciekawostek, z których większość nie jest powszechnie znana. Jest to książka popularno-naukowa i dokładnie tak należy do niej podejść, stanowi ciekawe źródło wiedzy, nie będąc przy tym ściśle naukową publikacją. Dla każdego miłośnika historii stanowić może natomiast świetny wstęp, nie tylko przybliżający życie starożytnych Rzymian, ale i uświadamiający, jak wiele można wyczytać i jak rozległe wnioski można wyciągnąć z odkrywanych po latach zabytków.

Recenzja powstała na potrzeby portalu Sztukater.


 

piątek, 20 listopada 2020

Szpieg z Falklandów

 


Autor: Marek Romański
Seria: Stary polski kryminał. Tom III
Wydawnictwo: Wydawnictwo CM
Rok wydania: 2019

Sięgając po „Szpiega z Falklandów”, kolejną powieść Marka Romańskiego wydaną w ramach cyklu „Stary polski kryminał” ukazującego się nakładem wydawnictwa CM, spodziewałam się powieści będącej choć po części kryminałem. O tej książce można napisać wiele, jest w jakimś stopniu powieścią obyczajową i sensacyjną, ale trzeba wiele dobrej woli, by nazwać ją kryminałem.

„Szpieg z Falklandów” To historia jednego człowieka. Pochodzący z biednej rodziny z Norwich, Fred Crutcher zbiegiem różnych okoliczności i desperacji rozpoczyna karierę urzędnika bankowego w Melbourne. Skupiający się na pracy, posyłający pieniądze matce i rodzeństwu pozostawionemu w Norwich nie ma czasu na płoche rozrywki i nocne życie, jakie burzliwie przetacza się przez jedno z większych miast Australii. Sytuacja ulega diametralnej zmianie, gdy za namową kolegi z pracy trafia do obskurnej spelunki w jednej z gorszych dzielnic miasta. Tam poznaje Lucy Belnamur, tancerkę, która czasem jest też dziewczyną do towarzystwa o ile tak zadecyduje właściciel tawerny. Dla dziewczyny znajomość z Fredem to nadzieja na lepszy los i pewną niezależność. Dla bankiera o słabym charakterze znajomość z dziewczyną jest pierwszym schodkiem na równi pochyłej, po której systematycznie się stacza, nadwyrężając swoją moralność i tłumiąc sumienie.

Powieść Marka Romańskiego to w ogromnej mierze studium słabego, podatnego na wpływy charakteru urzędnika. Fred zakochany w Lucy bez opamiętania, gotowy jest na wszystko, by mieć dziewczynę tylko dla siebie. Ta doskonale zdaje sobie z tego sprawę, manipulując nim umiejętnie i sprowadzając stopniowo na drogę zbrodni. W ostatniej części powieści pojawia się też wątek wojenny skupiony wokół bitwy o Falklandy stoczonej między Niemcami a Wielką Brytanią w początkach I Wojny Światowej. Fred i Lucy też mają swoje role do odegrania w związku z międzynarodowym konfliktem.

Powieść sprawia wrażenie nieco chaotycznej. Opowieść o życiowych niepowodzeniach i sukcesach Freda dość nagle zostaje zastąpiona przez opowieść okołowojenną z analizą strategii i przytoczeniem postaci dowódców, o których wcześniej nie wspominano w ogóle. Poza kilkoma zbrodniami, jakie stają się udziałem Freda kryminalnego wątku praktycznie tu nie ma. I choć przez chwile jesteśmy świadkiem sceny, w której pojawia się detektyw prowadzący śledztwo, to wątek ten urywa się bardzo szybko, przechodząc ponownie w opowieść o wzlocie i ostatecznym upadku Freda Crutchera.

„Szpiega z Falklandów” czyta się, mimo wszystko całkiem nieźle. Marek Romański na tyle sugestywnie snuje historię beznadziejnie zakochanego Freda, że śledzi się ją z ciekawością. Pomimo braku jakiejkolwiek sympatii jaką mogli by budzić bohaterowie, w trakcie lektury można poczuć pewną niecierpliwość, jak też zakończy się ich historia. Książka jest napisana bardzo przystępnym, choć nieco archaicznym językiem, nic dziwnego, skoro powstała około stu lat temu. I choć na często używaną formę „róść” zamiast „rosnąć” można przymknąć oko, o tyle wyraźnie czuje się, że książce zabrakło korekty. Pojawiają się literówki, czasem zmieniające zupełnie sens słów (jak choćby słowo „karle”, gdy z kontekstu ewidentnie chodzi o „kartę”).

„Szpieg z Falklandów” to książka, która przede wszystkim sprawia wrażenie pogubienia gdzieś pomiędzy gatunkami. Opowieść wojenno-szpiegowska, obyczajowa, czy też kryminalna i choć nie mam nic przeciwko czytaniu książek interdyscyplinarnych, będących radosną mieszanką gatunków, o tyle w przypadku powieści Marka Romańskiego odniosłam wrażenie, że gdzieś to wszystko się rwie i jest niespójne. Najmocniejszym jej elementem jest kreacja Freda oparta o jego beznadziejną słabość do Lucy i miękki charakter. Niestety całość sprawia, co najwyżej średnie wrażenie, za sprawą chaosu jaki wkrada się w opowieść. Można odnieść wrażenie, że autor podjął próby schwytania zbyt wielu srok za ogon, co poskutkowało niestety  nie najlepiej w kontekście powieści jako całości.

Recenzja powstała na potrzeby portalu Sztukater.

wtorek, 17 listopada 2020

Stos jesienny

To zapewne będzie ostatni stos w tym roku. Nie żebym miała przestać kupować książki - na tę chorobę już chyba nic nie pomoże, ale kolejny stos najprawdopodobniej opublikuję już w styczniu, zbierając wszystkie świąteczne prezenty - bo jak znam życie, w święta nieco książek przybędzie. Dzisiejsze stosiszcze, to ogrom recenzentek, z którymi zaskakująco nieźle mi idzie (zostały dwie, jedna kobyła, druga niełatwa w lekturze). Ponadto, jak zwykle: zakupy spontaniczne i planowane, książki dla mnie i nie tylko, sporo dziecięcych pozycji - tych na pewno jeszcze przybędzie, bo kilka ciekawych tytułów jeszcze nie miało premiery jak robiłam zakupy. Sporo popularnonaukowej - trochę z promocji, trochę, by dobrać do smarta na Allegro. Ogólnie jest w czym wybierać i jest co czytać.


Stosik pierwszy w większości recenzencki.

Ivar ratuje głodne triceratopsy, Ivar i zagubiony diplodok, Ivar zaprzyjaźnia się z tyranozaurem Lisa Bjärbo, Emma Göther To trzy z w sumie czterech wydanych u nas opowieści o małym chłopcu i jego krainie dinozaurów, wzięte do recenzji, zrobiły całkiem niezłe wrażenie.
Chińskie czołgi i opancerzone wozy bojowe od 1950 do współczesności Martin J. Dougherty To leksykon czołgów, również recenzentka, całkiem interesująca.
Tajemnica Montefeltra Marcello Simonetta Pierwszy tom opowieści o Medyceuszach, czyli renesansowe Włochy w pełnej krasie, łatwo się pogubić w mnogości nazwisk, ale lektura ciekawa.
Don Kichot z La Manchy  Miguel de Cervantes A to wspomniana powyżej kobyłka, już wcześniej się na nią czaiłam, skusiłam się tym razem, zobaczymy jak pójdzie z lekturą.
Pożegnanie jesieni Stanisław Ignacy Witkiewicz Nie spodziewałam się łatwej lektury i ona zdecydowanie taką nie jest, co nie zmienia faktu, że wciąga.
Sinobrody Kurt Vonnegut Moje drugie spotkanie z tym autorem, wyjątkowo udane, pochłonęłam tę książkę zaskakująco szybko.
Śmierć na Nilu Agatha Christie A to nagroda w jakimś z konkursów. Znam tę powieść, mam inne jej wydanie w domu, ta trafi (już niedługo), na aukcje charytatywne WOŚP



Kolejny stosik to zakupy i reszta recenzentek

Chłopcy Jo Luisa May Alcott Dorwałam ja na promocji w dyskoncie, skusiłam się, liczę na pozytywne wrażenia.
Prokurator Alicja Horn Tadeusz Dołęga-Mostowicz To już recenzentka, całkiem dobre wrażenia, choć pewne kwestie irytowały.
Błędy wojenne polskich dowódców Romuald Romański, Bałtyckie wraki Führera Henryk Mąka, Sprawa Dreyfusa Michał Choroszewicz Kolejne trzy pozycje z cyklu historycznego, brzmią interesująco.
Wakacyjne przygody Agaty Renata Antoniewicz, Agata Antoniewicz Malutka recenzentka dla dzieci, przyjemna, ale bez efektu wow.
Wyprawa Kon-Tiki Joanna Jagiełło Kolejna dziecięca recenzentka, typowa pozycja z serii czytam sobie, ale o ciekawej tematyce.
Wiersze Jacek Dalkiewicz, Larum Joanna Kochańska, Wierszydła cz.2 Jarosław Czepieliński Z nadzieją i lękiem w tle Agnieszka Świderska To recenzencki pakiet polskiej poezji, nie było łatwo, dwóch z nich, mimo niewielkich rozmiarów nie zmęczyłam, ostatnia zaś zaskoczyła pozytywnie.
Pan Fajny Roger Hargeaves Miniksiążeczka, recenzentka dla dzieci, nic nadzwyczajnego.


Stos zakupów nieplanowanych

Stawiam na Tolka Banana, Telemach w dżinsach, Kapelusz za sto tysięcy, Do przerwy 0:1, Uwaga! Czarny parasol Adam Bahdaj Dobrane do Smarta, wszystkie z drugiej ręki za śmieszne pieniądze, mam miłe wspomnienia związane z tym autorem, wiec wzięłam.
Kati w Paryżu, Kestin i ja, Karlsson z dachu znowu lata, Madika i berbeć z czerwcowego wzgórza Astrid Lindgren Nie jest to autorka której książkom potrafię się oprzeć, i tak antykwariat internetowy i pakiet smart robią swoje.
Gieśki. Księga przygód Katarzyna Kielecka Nieplanowany zakup książki na szkolny maraton czytelniczy, opinie całkiem dobre, stąd i kupiona w papierze.
Mali mężczyźni Luisa May Alcott Ta chyba była najbardziej planowana, bo skoro miałam już trzy tomy, to wypadało wziąć ostatni z nich.


Kolejny zakupowy stos, w większości spontaniczny

Rzeka czasu. Podróż przez historię świata Peter Goes Kolejna piękna i mądra książka, jeszcze nie przeczytałam, ale syn był zachwycony.
Zapaszki. O wszystkich smrodach świata Clive Gifford Obrzydliwa tematyka wciąż na topie, a to wygląda interesująco.
Pewnie, że Lotta umie prawie wszystko Astrid Lindgren Kupowana razem z resztą książek tej autorki, ciężko było ominąć.
Pan Kleks Jan Brzechwa Miałam pierwszą część serii, za niewielkie pieniądze kupiłam wszystkie trzy w jednym.
Burzliwe dzieje pirata Rabarbara, Dalsze burzliwe dzieje pirata Rabarbara, Jeszcza dalsze burzliwe dzieje Pirata Rabarbara Wojciech Witkowski Zostałam namówiona (nie było to trudne) przez męża, by ją kupić po tym jak trafił on przypadkiem na fragment audiobooka.


Stos zakupowy, w większości planowany

Miłość i strach. Dzieje uczuć kobiet i mężczyzn Tom I, II i V Jerzy Besala Mam niezłe wspomnienia z lektury czwartej części cyklu, a te za zaskakująco małe pieniądze dorwałam przy okazji innych zakupów.
Myśliwce. Życie ptaków drapieżnych Konrad Malec Ptaki są modne, ale o ptakach drapieżnych z chęcią poczytam.
Niedźwiedzica z Baligrodu Marcin Szumowski Opowieść o podglądaniu dzikich zwierząt kusiła już od dawna. 
Łosie w kaczeńcach Łukasz Łukasik, Magdalena Sarat Podobnie jak ta pozycja, w zasadzie od czasu zapowiedzi.
Dla duszy - gram Andrzej Poniedzielski Zbiór tekstów Andrzeja Poniedzielskiego to poezja, którą lubię i cenię.


Stos ostatni - zakupowo - promocyjny

Dymki z Tintina jak dymek z komina Tadeusz Baranowski Na komiksy tego autora nie trzeba mnie namawiać.
Bardzo dzika opowieść. Mistrz Ryś Tomasz Samojlik, Marcin Podolec, Agata Mianowska Jakimś dziwnym sposobem zupełnie o niej zapomniałam, podobnie jak poprzednia jeszcze zafoliowana, przyszykowana na prezent, który i tak zostanie w mojej biblioteczce.
Święte i tygrysice, Piastówny na tronach Europy Barbara Faron A to już skutek niezłej promocji w wydawnictwie Astra
Roksolana. Władczyni wschodu Leslie Peirce Ta również, a i temat wyeksploatowany przez historyczną telenowelę
Imperium Osmańskie Colin Imber Ostatnia z promocji i również bliski wschód.
Zwiać za wszelką cenę Jarosław Molenda, Ta nasz młodość Kazimierz Kunicki Następne dwie z historycznej serii do kolekcji.
Serce wilka Tomasz Samojlik To komiks, który można przeczytać online na stronie WWF, ale był też dodawany do zamówień w księgarni Kultury Gniewu, stąd też dwa pierwsze tytuły ze tego zdjęcia przyszły do mnie już teraz. Był mały zamęt, ale wydawnictwo stanęło na wysokości zadania i mogłam zachwycić się krótką opowieścią o zielonym kapturku..

niedziela, 15 listopada 2020

Głupie łzy



Autor: Jarosław Mikołajewski

Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie

Rok wydania: 2019

Dość często sięgam po współczesną polską poezję, najczęściej jednak wybieram artystów o niezbyt wielkim doświadczeniu, o nieznanych szerzej nazwiskach. W związku z tym ich zbiory poezji, to albo literackie debiuty, albo tomiki opublikowane w niewielkim odstępie czasu od tych pierwszych. Tym razem wyjątkowo sięgnęłam po książkę poety doświadczonego, laureata wielu nagród w konkursach poetyckich. „Głupie łzy” Jarosława Mikołajewskiego to kolejny z kilkunastu tomów jego poezji, po który sięgnęłam  i było to dla mnie pierwsze spotkanie z tym autorem.

Jarosław Mikołajewski w „Głupich łzach” posługuje się wierszem białym. Brak interpunkcji, nawet w miejscach aż nazbyt oczywistych, brak rymów i zmienna rytmika wierszy sprawiają, że każdy z nich jest wyjątkowy. Długość wierszy jest różna, od utworów składających się raptem z pięciu wersów budujących jedno zdanie, po opowieść ciągnącą się przez kilka stron. 

Tematyka wierszy jest równie różnorodna co ich forma. Są tu tematy oscylujące wokół polityki, są te znacznie bardziej intymne, dotyczące uczuć i wrażeń. W wielu wierszach jednak przewija się śmierć, nie tylko znajdziemy tu niejedno epitafium (między innymi dla Stephena Hawkinga), ale też  pełne refleksji wycieczki na cmentarz. Niejeden utwór poświęcono także konieczności śmierci, nieuchronności zbliżającego się końca, pogodzenia się, lub oporowi przed nim.

Wiersze nie należą do najłatwiejszych w odbiorze. Niewiele rzeczy podanych zostało w nich wprost, znacznie więcej wyczytać można pomiędzy wersami, niż z nich samych. Taki sposób ujęcia poruszanych tematów wymaga od odbiorcy ogromnej wrażliwości, zbliżonej do tej, jaką posiada twórca. To nie jest łatwe i nie jest częste, nie zawsze trafi się czytelnik, który czytając napisaną frazę, byłby w stanie sam podpisać się pod danymi słowami. Taki sposób pisania zmusza też czytelnika do refleksji, do zastanowienia się nad wierszem, tak by w pełni go zrozumieć. Pozostawia to też spore pole do interpretacji, a nawet dodania utworowi znaczenia, zrozumiałego tylko dla niego samego. Czytanie poezji zawsze jest w jakimś sensie związane z  dodawaniem do niej własnych emocji i nastrojów. W przypadku wierszy ze zbioru „Głupie łzy” jest to aż nadto wyraźne.

Jarosław Mikołajewski posługuje się bardzo bogatym językiem. Nie znajdziemy tu nadmiernych powtórzeń, czy zbytniego uproszczenia słownictwa. Jeśli w danym miejscu bardziej pasuje wyraz powszechnie używany rzadziej to on właśnie został użyty. Niezwykła dbałość o nadanie każdemu utworowi właściwego wydźwięku i płynności robi bardzo dobre wrażenie. Dzięki temu, pomimo braku rymów, różnej ilości sylab i słów w wersach utwory charakteryzują się przyjemną dla odbiorcy rytmiką.

„Głupie łzy” Jarosława Mikołajewskiego to dobry kawałek współczesnej poezji. To lektura wymagająca, nie tylko odpowiedniego nastroju i wrażliwości, ale też zmuszająca do refleksji, do przeczytania danego wiersza po raz kolejny, by w pełni pojąć wszystkie konotacje znaczeń. Nie jest to lektura dla każdego, choć wychodzę z założenia, że w przypadku poezji zawsze warto spróbować zbliżyć się do wcześniej nieznanego nam twórcy. A nuż okaże się, że posiada na tyle zbliżoną do naszej wrażliwość, iż z zapamiętaniem będziemy śledzić każdy kolejny wers podpisując się pod nim obiema rękoma? „Głupie łzy” Jarosława Mikołajewskiego mają taki potencjał i dla każdego, kto lubi czasem poetyckie wyzwania jest to dobry wybór.

Recenzja powstała na potrzeby portalu Sztukater

środa, 11 listopada 2020

Historia kolorów



Autor: Clive Gifford

Ilustracje: Marc Etienne Peintre

Tytuł oryginalny: The colours of the history. How colours shaped the world

Tłumaczenie: Hanna Pasierska

Wydawnictwo: Nasza Księgarnia

Rok wydania: 2020


Kolory są czymś tak wszechobecnym w świecie, że pomijając artystów plastyków, czy chemików analityków, lub osoby ściśle związane z modą, mało kto się nad nimi zastanawia. A barwy nie dość, że same w sobie potrafią być niezwykle ciekawe, to jeszcze mając dość bogatą i burzliwą historię. Nie bez powodu handel, szeroko pojętymi barwnikami zawsze był niezwykle dochodowym interesem. Dopiero rozwój chemii znacząco obniżył ceny barwników, nie zmienił jednak ich ogromnego znaczenia w codziennym życiu.

Nie wiem, skąd powstał pomysł, by napisać książkę dla dzieci poświęconą właśnie kolorom, ale był to zdecydowanie dobry pomysł. Tak powstała „Historia kolorów” Clive’a Gifforda z ilustracjami Marca Etienne’a Peintre. To książka przeznaczona dla młodego czytelnika, w której poznać on może nie tylko konkretne barwniki i ich odcienie, ale też, a ich rolę oraz znaczenie w historii. Nie jest to książka tylko dla młodych artystów, wręcz przeciwnie, to niezwykle ciekawa lektura dla każdego, kto lubi zbierać różne ciekawostki i nie ogranicza swoich horyzontów.

„Historia kolorów” podzielona jest na sześć rozdziałów, związanych z podstawowymi odcieniami. Mamy tu więc: żółcie, czerwienie, błękity, zielenie i fiolety oraz grupę zawierającą biel i czerń. Wspomniane są barwniki zarówno te najstarsze, jak i te nowsze. Począwszy od ochry, będącej obok węgla jednym z pierwszych stosowanych barwników, po zieleń Scheelego, mającą swoją ciemną kartę w historii ludzkości. W książce znajdziemy pigmenty pochodzenia naturalnego jak i te syntetyczne, organiczne i nieorganiczne, które razem tworzą pełną gamę kolorów jakimi przez stulecia posługiwał się człowiek.

Nie sposób w książce o kolorach pominąć zawartych w niej ilustracji. Gdy na poszczególnych stronach opisywany jest dany kolor, to w jego odcieniu utrzymane są ilustracje nawiązujące tematyką do opisywanej barwy. Gdy mowa jest o cynobrze przedstawiona jest postać chińskiego cesarza, gdy opisywany jest lazuryt ilustracją jest Kleopatra. Rysunki są bardzo przyjemne dla oka, nieprzejaskrawione ale wyraziste, barwy zdają się nieco rozmyte, choć nie wszystkie – gdy mowa o odcieniach bardzo intensywnych nasycenie koloru również jest większe.

„Historię kolorów” czyt się wyśmienicie. To jedna z tych książek, które choć zawierają mnóstwo ciekawostek nie sprawiają wrażenia chaotycznych i przeładowanych informacjami. Jest to książka przeznaczona dla dzieci i została napisana bardzo przystępnym językiem pozbawionym niepotrzebnych uproszczeń. Słownictwo jest bogate i niewątpliwie niejedno słowo może być dla młodego czytelnika obce, nie jest to jednak wadą. Wręcz przeciwnie, książka w idealny sposób wzbogaca słownictwo.

Spodziewałam się dobrych wrażeń po lekturze „Historii kolorów” i nie zawiodłam się. Podoba mi się bardzo szerokie spojrzenie na znaczenie barw w historii ludzkości. Od kontekstów politycznych – w Irlandii, czy starożytnym Rzymie, po modę – dwór Marii Antoniny, aż po konotacje handlowe,  jak na przykład, spory przy dostawach ultramaryny. Książka Clive’a Gifforda to pasjonująca podróż w przeszłość pod wspólnym mianownikiem jaki stanowi barwa. To w końcu bardzo interesująca książka, w której nie tylko młody czytelnik znajdzie coś dla siebie, będąca źródłem wielu informacji, nie zawsze powszechnie wiadomych jest pasjonującą rozrywką, po którą zdecydowanie warto sięgnąć.

Recenzja powstała na potrzeby portalu Sztukater.

poniedziałek, 9 listopada 2020

Czekając na Duida. Śladem szeptu amazońskiego potoku

 

Autor: Stefan Czerniecki

Wydawnictwo: Bernardinum

Rok wydania: 2014

Sięgając po książkę Stefana Czernieckiego miałam dość mieszane uczucia. Z jednej strony ciekawość, gdyż opowieść o wyprawie w zakazane rejony Wenezueli, w celu zdobycia jednej z tamtejszych gór stołowych wydała mi się bardzo interesująca. Z drugiej strony, szybki przegląd patronów medialnych książki oraz wgląd w notkę dotyczącą autora a w końcu gorąca rekomendacja Wojciecha Cejrowskiego wzbudziły moje pewne obawy. W związku z tym, do „Czekając na Duida” podeszłam ze sporą rezerwą, by po lekturze być z niej całkiem zadowoloną.

Amazonas ziemia zakazana na terytorium Wenezueli, fragment bezkresnej selwy, do której dostać się można płynąc wzdłuż Orinoko, bądź którejś z jej dopływów. Kraina, na którą z góry spoglądają pojedyncze góry stołowe – tepui, budzące ogromne emocje, odkąd po raz pierwszy wpadły w oko białego człowieka. Pionowe ściany i płaskowyż na górze, cóż tam może się kryć? Czy niczym w „Zaginionym świecie” Artura Conana Doyle tam znalazły schronienie dinozaury? Jednak przyrodnicza i geograficzna niedostępność jest praktycznie bez znaczenia, gdy wziąć pod uwagę sytuację polityczną w Wenezueli. Komunistyczne rządy Chaveza wiązały się między innymi z zamknięciem Amazonas dla ruchu turystycznego. Wniknięcie w zamkniętą strefę wymagało niezwykłej determinacji i odpowiednich znajomości. Autorowi po bardzo wielu próbach, w końcu się to udało, jednak liczne wojskowe kontrole i rewizje, na każdym kroku przypominały podróżnikom, gdzie są i kto tu rządzi.

W książce dość sporo miejsca poświęcono sytuacji politycznej Wenezueli, zarówno w kontekście jej mieszkańców, jak i indiańskich plemion i turystów. Bez ogródek przeczytamy o tym, dlaczego Caracas jest jednym z najniebezpieczniejszych miejsc na Ziemi, czy o propagandzie Chaveza, kupującego lojalność obywateli na wielkich loteriach organizowanych w odciętych od cywilizacji wioskach. Wenezuela jawi się jako kraj, w którym dla własnego bezpieczeństwa o polityce lepiej nie rozmawiać. Zdominowany przez żołnierzy i przestępców świat wielkich miast oraz wioski, w których żyje się bezpiecznie i nieśpiesznie.

Tym, co podobało mi się w książce Stefana Czernieckiego jest lekkie pióro, dzięki któremu książkę czyta się bardzo przyjemnie. Są w niej fragmenty budzące grozę, są i takie mocno rozleniwiające czytelnika. Autorowi idealnie udało się oddać nastroje w jakich byli bohaterowie trzyosobowej podróży w głąb Amazonas. 

Książka podzielona jest na kilkanaście chronologicznie ułożonych rozdziałów, w których autor opisuje kolejne etapy podróży. To prawie pamiętnikarska narracja, która jest najmocniejszą stroną książki. Każdy z rozdziałów kończy się serią pięknych fotografii przedstawiających miejsca i ludzi. Gdzieniegdzie w środku relacji z wyprawy znajdziemy krótkie wstawki i z nimi miałam największy problem w trakcie lektury. Są one bardzo różne, często mało obiektywne, pełne reprezentacji poglądów autora. Niektóre z nich były mocno osadzone w wierze, będącej czymś bardzo ważnym dla autora. 

„Czekając na Duida” to ciekawa pozycja wśród książek podróżniczych. Z jednej strony niezmienna egzotyka Ameryki Południowej, podkręcona jeszcze przez niebezpieczeństwa towarzyszące wyprawie do Wenezueli. Z drugiej dobrze napisany dziennik, relacja z jedynej w swoim rodzaju przygody, ze spełnienia marzenia, jakim było odwiedzenie miejsca niedostępnego dla innych. Osobom mocno sceptycznym względem jakiegokolwiek wyznania miejscami może wydać się nieco zbyt mocno osadzona w wartościach ważnych dla autora. Może to nieco przeszkadzać i zaburzać odbiór całości, choć, co bardzo ważne, nie znajdziemy tu otwartej, czy nawet skrytej, pogardy dla osób myślących inaczej. Dzięki temu książka, poza kilkoma krótkimi fragmentami, nie jest irytująca, a wręcz przeciwnie – jest pasjonująca i czyta się ją całkiem przyjemnie.

Recenzja powstałą na potrzeby portalu Sztukater.

czwartek, 5 listopada 2020

Podsumowanie października

Październik nie był dla mnie książkowo łaskawy. Z jednej strony może nie tak straszny wynik, z drugiej zaś, biorąc pod uwagę, że z tego stosu dwie książki odłożyłam przed końcem, to wynik robi się mocno skromny. Z drugiej strony, w końcu na poważnie rozpoczął się sezon grzybowy, więc zdecydowanie miałam co robić. Gatunkowy miszmasz, jak zawsze u mnie ostatnio. Weszły nowe recenzentki, które jeszcze nie doczekały się notki stosikowej. No i sięgnęłam po jedną swoją pozycję. Ona też najlepiej uratowała wrażenia z moich październikowych lektur. 


Ivar i zagubiony diplodok Lisa Bjärbo Książka dla kilkulatka o dinozaurach to bardzo dobry pomysł, biorąc pod uwagę, że prehistoryczne gady zawsze cieszą się uznaniem wśród najmłodszych.

W 80 podróży dookoła świata Marcin Wolski Gdyby to była książka o podróżach i wrażeniach może było nieźle, ale za dużo w niej polityki i takiej obrzydliwej wyższości względem wszystkiego co inne i niepasujące do wizji autora. Nie zmęczyłam, po jakichś stu stronach miałam zwyczajnie dość.

Krew. Medyczne i kulturowe aspekty na przestrzeni dziejów To zbiorowe opracowanie wynikłe z uniwersyteckiej konferencji pod tym samym hasłem. Prace w niej zawarte są naprawdę rozmaite, od sztuki, przez kulturę i język, po medycynę. Ciekawa pozycja.

Patolodzy. Panie doktorze, czy to rak? Paulina Łopatniuk Autorkę znam bardzo dobrze z bloga, książka jest jego przedłużeniem. Patrząc po opiniach niektórym przeszkadza niezwykle kwiecisty styl pataolożki, mnie urzeka bezwględnie.

Trauma Tola Charak Książka trafiła do mnie przypadkiem i została drugą porzuconą pozycją w tym miesiącu. To typowa książka - terapia, w której autorka wyrzuca z siebie wszystkie problemy, żale i pretensje do innych. Napisana znośnie, ale ileż można męczyć czyjąś wiwisekcję emocjonalną, tym bardziej, że wspomniana trauma użyta została zdecydowanie na wyrost

Minas Warsaw Magdalena Kozak Jakże to było przyjemne, takie połącznie klasycznego fantasy z urban fantasy rozgrywającym się w warszawskich Pałacu Kultury. Pewne rzeczy mi nie leżały, ale ogólnie zabawa była przednia.

Wierszydła. Część 2 Jarosław Czepieliński  To nie jest zły tomik, ale mnie wynudził zupełnie. Nie zagrało, to co w poezji kluczowe - współodczuwanie z poetą.

To tyle, jak widać bardzo skromnie i nieco wstydliwie - nie lubię porzucać książek. Mam nadzieję, że listopad będzie bardziej łaskawy.