sobota, 30 listopada 2019

Kiedy wieloryby miały nogi i inne niesamowite ścieżki ewolucji

Autor: Dougal Dixon
Ilustrajce: Hannah Bailey
Tytuł oryginału: When the wales walked. And other incredible evolutionary journeys
Tłumaczenie: Joanna Gnaszyniec
Wydawnictwo: Zielona Sowa
Rok wydania: 2018

   Dobra książka popularnonaukowa dla dzieci powinna spełniać dwa podstawowe kryteria. Po pierwsze być rzetelnym źródłem wiedzy, dzięki któremu dzieciaki mogą dowiedzieć się czegoś nowego lub poszerzyć już posiadaną wiedzę. Po drugie musi być napisana w taki sposób, by pozostać atrakcyjną i zrozumiałą dla młodego czytelnika. Opowieść o ewolucji Dougala Dixona spełnia obydwa te warunki. Intrygujący tytuł „Kiedy wieloryby miały nogi” oraz przepiękne ilustracje Hannahy Bailey od razu skupiają uwagę czytelnika a podana w przystępny i rzetelny sposób wiedza sprawia, że jest to naprawdę wartościowa pozycja.

   Książka składa się z kilkunastu rozdziałów, które można z grubsza podzielić na trzy części. W pierwszej z nich młody odbiorca dowie się czym jest ewolucja oraz na czym polega jej podstawowy mechanizm, którym jest dobór naturalny. To również wstęp do tego, na podstawie czego można wysnuć wnioski o ewolucji w świecie zwierząt. Następnie znajduje się zasadnicza część publikacji, czyli poparte ilustracjami i konkretnymi faktami historie kilku grup zwierząt. Po krótkiej wzmiance o bezkręgowcach i rybach, kolejne gromady przedstawione zostały znacznie bardziej szczegółowo. Znajdziemy tu wgląd w sytuację na ziemi miliony lat temu, gdy w kolejnych erach ziemią rządziły gady, ptaki i ssaki. W zakończeniu książki pada niezmiernie ważny wniosek, że ewolucja wciąż trwa i ma miejsce.

   „Kiedy wieloryby miały nogi” czyta się bardzo dobrze. To nie za długie wzmianki o konkretnych niezwykłych zwierzętach, których istnienie potwierdza teorię ewolucji. Są napisane przystępnym językiem, który nie sprawi młodemu czytelnikowi żadnych problemów. Pojawiają się tu również specjalistyczne terminy, jednak zostały dobrze wyjaśnione, dzięki czemu dziecko jest w stanie je zrozumieć.

   Jest to również bardzo ładna książka. Ilustrację, których autorką jest Hannah Bailey są kolorowe ale utrzymane w stonowanych barwach. Nadają kształty niezwykłym stworzeniom, o jakich pisze Dougal Dixon. Przedstawione zwierzęta zostały pokazane w realistyczny sposób, dzięki czemu młody czytelnik nie musi wyobrażać sobie walenia z nogami, gdyż znajdzie tu właściwą ilustrację.

   Największym mankamentem książki jest chyba jej dość wybiórczy charakter. Jest to skądinąd zrozumiałe, gdyż gdyby potraktować temat szczegółowo publikacja rozrosłaby się do sporych rozmiarów. Niemniej jednak odczułam pewne braki, nie wspomniano ani słowem o potężnych fororakach, które terroryzowały amerykańskie prerie, ewolucja ssaków, poza kilkoma grupami również ujęta została dość ogólnikowo. Zabrakło jakichkolwiek informacji o rybach poza tą, czym różniły się od ichtiozaurów. Tak czy inaczej nie jest to książka stricte naukowa, a pozycja mająca uświadomić czytelnikowi, że ewolucja w ogromny sposób wpłynęła i nadal wpływa na życie na ziemi oraz zaszczepić w nim głód wiedzy i chęć dogłębnego poznania tematu.

   "Kiedy wieloryby miały nogi" to bardzo dobra książka edukacyjna. Piękna i przystępnie napisana przybliża czytelnikom niełatwy temat tego jak zmieniało się życie na ziemi. Pozbawiona rzeczowych błędów, zawierająca w sobie mnóstwo nazw własnych przedziwnych stworzeń jakie przewinęły się przez naszą planetę z pewnością spodoba się dociekliwym dzieciakom. To w końcu książka, której lektura sprawi przyjemność również dorosłemu czytelnikowi.

czwartek, 28 listopada 2019

Trucizna. Czyli jak się pozbyć wrogów po królewsku

Autor: Eleanore Herman
Tytuł oryginału: The royal art of poison
Tłumaczenie: Violetta Dobosz
Wydawnictwo: Znak Horyzont
Rok wydania: 2019

   Książki popularnonaukowe poruszające tematy historyczne czasem trafiają na moją listę czytelniczą, a jeżeli ich tematyka dotyczy dziedzin, które nie są mi obce tym chętniej po nie sięgam. Stąd nie miałam żadnych wątpliwości, że sięgnę po wydaną nakładem wydawnictwa Znak książkę: „Trucizna” Eleanore Herman. Już dawno żadna lektura nie wzbudziła we mnie tak silnych emocji, niestety nie były to dobre wrażenia.

   Książka podzielona jest na trzy części. Z pierwszej dowiadujemy się o tym jak truto się w średniowieczu i renesansie. Były to czasy brudne i niebezpieczne. Autorka wyraźnie pisze o tym, że  bycie otrutym przez kogoś mogło się zdarzyć, ale ludzie znacznie częściej ginęli trując się sami (kosmetyki na bazie metali ciężkich), bądź ginęli w wyniku interwencji ówczesnych lekarzy (puszczenie krwi i wywoływanie wymiotów oraz biegunki jako pomoc na wszystkie dolegliwości). Równie zabójcze były choroby i pasożyty, przed pierwszymi ciężko się było bronić z braku wiedzy – stąd między innymi ogromna śmiertelność niemowląt i położnic – drugie zaś były wszechobecne.

   Cześć druga „Trucizny” to swoista kronika kryminalna zawierająca szczegółową analizę kilkunastu przypadków zgonów, przy których podejrzewano otrucie. Chronologicznie ułożona lista zawiera postacie głównie z dworów angielskiego i francuskiego, z nielicznymi wyjątkami takimi jak car Iwan Groźny. To również mocno ograniczony czasowo przegląd znanych osób. Pierwsza z wymienionych zmarła na początku czternastego wieku ostatnią zaś jest Napoleon Bonaparte. Nie znajdziemy tu ani słowa o przypadkach zatrucia w starożytności, czy tych udokumentowanych na innych kontynentach.

   Ostatnia część to już dość powierzchowna analiza przypadków bardzo świeżych a wśród ofiar dominują przeciwnicy rządu Władimira Putina. To też zbiór informacji o nowoczesnych truciznach przy których znany i lubiany w renesansie arszenik wypada dość blado. Współczesność to czasy trucizn opartych o materiały radioaktywne czy tych będących produktami chemicznej syntezy.

   Oprócz trzech wspomnianych rozdziałów na końcu książki znajdziemy niewielkie podsumowanie dotyczące trujących substancji i właśnie tu natrafiłam na zdanie, które niezmiernie mnie wzburzyło psując dobre wrażenia z lektury. W ramach przeglądu powszechnych trucizn wspomniane zostały trujące grzyby (jakże lubiane i doceniane w starożytności), niestety Eleanore Herman rzuciła na ich temat jedynie jednym zdaniem, które nie tylko wykazało ogromny brak wiedzy w tym temacie, ale i nie broni się w żaden logiczny sposób. Trudno nawet wytłumaczyć to zdanie pochodzeniem autorki, gdyż Amerykanie nie są narodem grzyboentuzjastów. Nieszczęsna fraza jest obrazą dla rzetelności badacza, który zanim cokolwiek napisze zweryfikuje informację, jaką ma zamiar opublikować. Już pominięcie trujących grzybów byłoby lepszym rozwiązaniem, tym bardziej, że książka skupia się wokół czasów, gdy by kogoś uśmiercić sięgano najczęściej po preparaty oparte o metale ciężkie, takiej jak arsen, rtęć, czy ołów.

   Książkę czyta się dobrze. Nawet krótkie biograficzne notki nie nudzą. Język jest przystępny, choć miejscami zbyt skupiony wokół nazw stricte naukowych. I choć cenię sobie nazwy naukowe w tego typu publikacjach, to jednak ich popularyzatorski charakter nie wyklucza użycia równie poprawnych i jednoznacznych, a znacznie mniej hermetycznych nazw. I tak, gdy wspomniano o eklampsji można było spokojnie dopisać, że chodzi o rzucawkę ciążową, a gdy wśród opisywanych roślin trujących pojawił się szczwół plamisty, warto było dodać, że wchodził on w skład cykuty, tym bardziej, że przytoczona została śmierć Sokratesa.

   Bardzo bym chciała móc ocenić tę książkę lepiej i gdyby nie to jedno jakże niezgrabne i nietrafione zdanie zapewne tak by było. Jest to przede wszystkim niezmiernie ciekawa opowieść o tym jak wielkim niebezpieczeństwem było żyć na dworach Europy, gdzie ryzyko, że zostanie się otrutym było, ale śmierć zbierała znacznie większe żniwo na skutek chorób i ich leczenia. To również bardzo dobra analiza dostępnych dowodów dotyczących kilkunastu historycznych postaci, które zasłynęły, między innymi podejrzeniami o śmierć spowodowaną trucizną. Pozytywną jest też niezmiernie bogata bibliografia, która pozwala dociekliwemu czytelnikowi na dalsze zgłębianie tematu. Podsumowując nie jest to zła książka, choć nie potrafię jej polecić z pełnym przekonaniem.

niedziela, 24 listopada 2019

Przygody wielkiego wezyra Iznoguda.

Autor: Rene Goscinny
Ilustracjee: Jean Tabary
Tytuł oryginału: Le Grand Vizir Iznogoud, Les complots d’Iznogoud, Iznogoud et les vacnces du Calife, Iznogoud l’infame
Tłumaczenie: Marek Puszczewicz
Wydawnictwo: Egmont
Rok wydania: 2019

   Od wielu lat nakładem wydawnictwa Egmont ukazują się najsłynniejsze opowieści komiksowe Rene Goscinnego, takie jak Asteriks i odrobinę jedynie mniej rozpowszechniony Lucky Luke. Do tej dwójki komiksowych bohaterów należy doliczyć mało u nas znanego Wielkiego Wezyra Iznoguda, a nakładem wspomnianej oficyny wydawniczej właśnie ukazał się obszerny tom jego przygód, sprowadzających się do jednego zdania: „Chcę zostać kalifem w miejsce kalifa!”.

   Prawie dwustustronicowy tom opowieści o Iznogudzie zawiera w sobie cztery komiksy stworzone w drugiej połowie lat sześćdziesiątych dwudziestego wieku przez Rene Goscinnego oraz Jeana Tabary’ego, który nadał rysy postaciom. Znajdziemy tu kolejno: „Wielki Wezyr Iznogud”, „Spiski Wielkiego Wezyra”, „Wakacje Kalifa”, „Żrący dżin”. Były to czasy, gdy nikt nie przejmował się poprawnością polityczną, a niezłośliwe śmianie się z cech typowych dla narodowości pomagało je oswoić poprzez przybliżenie ich egzotyki. Widać to było bardzo wyraźnie w serii o Asteriksie, ale i opowieści o ambitnym Wezyrze nie są od nich wolne.

   Wielki Wezyr Iznogud, to postać bardzo wyrazista. Niewielki ciałem, za to o ogromnych ambicjach – właściwie to jednej ambicji – zastąpienia obecnego Kalifa. Iznogud – którego samo imię już nie wróży nic dobrego (is no good, w polskiej wersji serialu przetłumaczony został na Nicponim), to człowiek mściwy, chciwy i opętany żądzą władzy. Nie cofnie się przed żadnym łotrostwem, by osiągnąć swój cel, a sen z powiek spędza mu knucie kolejnych intryg. W zupełnym kontraście do niego przedstawiony został Kalif Harun Arachid – leniwy poczciwina, którego jedyną ambicją jest dobra drzemka, zabawa i uczta – w dowolnej kolejności. Równie kontrastowa jest postać Palibebecha – wiernego sługi Iznoguda. Zaufany człowiek wezyra niejednokrotnie próbujący odwieść swego szefa od szalonych pomysłów jest osobą spokojną i uległą.

   Każdy z komiksów zawiera po kilka kilkunastostronicowych opowieści, różnorakich spisków i sposobów na pozbycie się kalifa.  Ogromny wybór, mniej lub bardziej szalonych pomysłów bawi i niejednokrotnie zaskakuje. Niezwykła inwencja Wezyra, często wspomagana przypadkiem jest zachwycająca. Autor zaczerpnął nie tylko z tradycji i opowieści orientalnych przy kolejnych pomysłach, dając czytelnikowi prawdziwą mieszaninę zaczerpniętą z rozmaitych miejsc i czasów. Znajdziemy więc tu zarówno tradycyjnego dżina (no może nie do końca), zaczarowaną żabkę (w Bagdadzie zwierzę dość egzotyczne), jak i podróżnika w czasie. Do pełnego obrazu dodać należy wszelkiej maści czarowników i cały przekrój magicznych przedmiotów.

   Tym, co zachwyca w „Przygodach Wielkiego Wezyra Iznoguda” jest zabawa słowem. W prawie każdej opowieści tematycznie przemycona zostaje cała gama powiedzonek i przysłów, generujących zabawne dialogi. I choć w serii Asteriksa tego typu zabiegi się zdarzały, to właśnie tu występują nagminnie. Poza tym, komiks czyta się świetnie, jest lekki i zabawny, zrozumiały dla młodszych czytelników i przynoszący niemałą frajdę tym nieco starszym.

   Opowieści o Inzogudzie to dobry kawał mocno klasycznego komiksu. Humor oparty o zwyczaje muzułmanów – jak choćby nadgorliwa uniżoność, nie służy wyśmianiu grupy społecznej, a raczej nadaniu jej kolorytu i zdefiniowaniu jej poprzez posłużenie się stereotypami. Przekrój pomysłów, jak strącić Kalifa z jego stołka jest bardzo bogaty, ale nie monotonny. Oprawa graficzna również robi bardzo dobre wrażenie, to wszystko sprawia, że „Przygody Wielkiego Wezyra Iznoguda” z czystym sercem mogę polecić każdemu, kto nie stroni od komiksu.

wtorek, 19 listopada 2019

Terra insecta. Planeta owadów

Autor: Anne Sverdrup-Thygeson
Tytuł oryginału: Insektenes planet. Om de rare nyttige og fascinerende smakrypene vi ikke kan leve uten
Tłumacznie: Witold Biliński
Wydawnictwo: Znak
Rok wydania: 2019

   Szeroka ostatnimi czasy popularność książek około przyrodniczych poskutkowała wysypem wielu interesujących pozycji. „Terra insecta” Anne Sverdrup-Thygeson od początku wpadła mi w oko i znalazła się na mojej liście książek, które chcę przeczytać. Kusząca były zarówno tematyka jak i dobre skojarzenia z jakością książek popularno-naukowych ukazujących się nakładem wydawnictwa Znak. Nie zawiodłam się.

   Owady, zwierzęta często niedoceniane i pogardzane królują na naszej planecie, bijąc nas na głowę pod prawie każdym względem począwszy od ilości na szeregu niezwykłych umiejętności skończywszy. Miały na to prawie czterysta milionów lat ewolucji, w czasie których rozwijały się w każdym możliwym kierunku. I choć nie żyjemy w czasach zdominowanych przez ogromne owady fruwające w powietrzu, czy chodzące po ziemi, to jednak nawet nasza era jest erą owadów. Znajdziemy je prawie wszędzie, gdyż idealnie przystosowały się do nawet najbardziej niewiarygodnych warunków wiążąc swoje, często krótkie życie, z wszystkimi otaczającymi je stworzeniami. Gdy bliżej przyjrzeć się światowi owadów, okazuje się, że mają one ogromny wpływ na wszystko wokół i to nie tylko w widoczny sposób – zjadanie, czy zapylanie – ale często również w ten nieuchwytny dla oka.

  Będąca entomolożką autorka nie tylko na co dzień pracuje z owadami, ale prowadząc bloga im poświęconego przybliża te fascynujące stworzenia szerszemu gronu odbiorców. W „Terra insecta” zebrała to, co uznała za najciekawsze i najważniejsze, by podzielić się z czytelnikami swoją pasją i uświadomić im, jak ważny jest, ten często niedoceniany, świat pod naszymi stopami.

   Książka stanowi w znacznej mierze zbiór ciekawostek podzielonych tematycznie na dziewięć rozdziałów, przybliżających kolejne aspekty tych bezkręgowców. Lekturę rozpoczynamy od budowy ciała, gdzie po przeczytaniu podstawowych informacji możemy się raczyć sporym zbiorem, często dziwacznych, ciekawostek. Następnie tematy najważniejsze dla owadów – rozmnażanie i odżywianie – gdzie pierwsze jest sensem ich życia, a drugie drogą do niego prowadzącą. Najciekawsze są kolejne cztery rozdziały, z których dowiadujemy się o ich ekologicznej roli, miejscu w ekosystemach i relacjach z roślinami, zwierzętami oraz nam. To w tej części książki możemy podziwiać, jak skomplikowane związki mogą powstać na drodze ewolucji. Ostatnie dwa rozdziały to już pytania: co owady jeszcze mogą zrobić dla nas i co my możemy zrobić dla nich.

   Autorka porusza wspomniane kwestia w bardzo przyjemny i lekki sposób, sprawiając, że książkę czyta się błyskawicznie. Przystępny języka również jest zaletą „Terra insecta”, choć jak dla mnie miejscami został on celowo nadmiernie uproszczony. Z drugiej strony jest to książka przeznaczona dla kompletnego biologicznego laika, więc zabieg ten jest jak najbardziej zrozumiały. Merytorycznie też ciężko mi cokolwiek zarzucić tej pozycji poza jedną informacją, która pojawiła się przy samym końcu, wspominająca, że za masowe wymieranie gigantów epoki lodowcowej odpowiada człowiek. Ambiwalentne uczucia wzbudziła we mnie również króciutka wzmianka dotycząca stosowania inżynierii genetycznej, gdyż temat został jedynie zarysowany jako potencjalne zagrożenia, bez zagłębienia się na jakie zasługiwał.

   „Terra insecta” to bardzo dobra książka, napisana z myślą o każdym miłośniku przyrody, niezależnie od tego, jak wiele pamięta z biologii. To zbiór niezwykle ciekawych informacji o najliczniejszej grupie zwierząt na Ziemi. To w końcu silnie oparta na źródłach pozycja (sama bibliografia stanowi kilkanaście stron, co przy niezbyt grubej książce jest jej sporą częścią), pomagająca uświadomić nam sobie, jak wielką rolę w naszym życiu i w funkcjonowaniu nawet naszych najmniejszych, domowych ekosystemów mają owady, które (może poza pszczołami, czy trzmielami) raczej nie budzą cieplejszych uczuć wśród ludzi.

niedziela, 17 listopada 2019

U-booty. Podwodna armia Hitlera

Autor: Philip Kaplan
Tytuł oryginału: Grey Wolves. The U-boat war 1939-1945
Tłumaczenie: Grzegorz Siwek
Wydawnictwo: RM
Rok wydania: 2015

   Kiedy w czasie Pierwszej Wojny Światowej pojawiły się pierwsze łodzie podwodne ich potencjał nie był w ogóle wykorzystany. Dwadzieścia lat później, gdy przez świat przetoczyła się kolejna wojna, to właśnie U-Booty mogły zapewnić Niemcom pełną dominację na Atlantyku. O ich historii oraz o ludziach z nimi związanych opowiada książka Philipa Kaplana zatytułowana „U-Booty. Podwodna armia Hitlera”, która nawet laikowi pozwala przybliżyć kulisy walk toczonych spod powierzchni morza.

   Książka podzielona jest na szesnaście rozdziałów, poświęconych zarówno ludziom związanym z Ubootwaffe, jak i samym okrętom podwodnym. Znajdziemy tu również informacje związane z podstawową bronią U-Bootów – torpedami, oraz wiadomości dotyczące systemów łączności funkcjonującymi wśród podmorskiej floty.

   Historia U-Bootów choć rozpoczęła się niezbyt obiecująco, z czasem nabrała rozpędu. W porównaniu z resztą państw europejskich i Stanami Zjednoczonymi, Niemcy dość późno przystąpiły do opracowywania technologii okrętów podwodnych. Jednak choć początki były dość nieśmiałe, z czasem flota dowodzona przez Karla Donitza zwanego „Lwem”, odniosła wiele sukcesów, by po kilku latach skończyć w tragiczny sposób.

   W książce znajdziemy dokładny opis jak powstała armia U-Bootów, jak „Lew” niejednokrotnie próbował podnieść znaczenie rozwijającej się floty, oraz jak w końcu mu się to udało. Gdy na początku lat czterdziestych niemieckie łodzie podwodne prawie sparaliżowały ruch dostaw na Atlantyku, inwestycja w Ubootwaffe wydała się w pełni zwrócona. Jednak dla sił aliantów podwodne zagrożenie było zbyt znaczące, by mogli je zignorować, a mobilizacja z jaką rozpoczęli walkę przeciwko U-bootom, przyniosła oczekiwane skutki. Pod koniec Drugiej Wojny Światowej flota została już zdziesiątkowana.

   Autor książki ogromną wagę przywiązał do nakreślenia sytuacji marynarzy rekrutowanych na załogi U-Bootów. Rozprawiając się z mitem, że złożone były tylko z ochotników, podkreśla wyjątkową odporność żołnierzy na stres i bardzo trudne warunki życia. Niewiarygodna ciasnota, duchota oraz niezwykle klaustrofobiczne wnętrza i świadomość, że w razie czego, nie ma dla nich ratunku sprawiały, że marynarze floty podwodnej musieli być rekrutowani z wybitnie odpornych jednostek.

   Książka zawiera bardzo wiele, jednak powierzchownych informacji. Z pewnością zaciekawi osoby interesujące się historią Drugiej Wojny Światowej oraz miłośników technologii wojskowej. Jednak czytelnicy dobrze obeznani z tematyką nie znajdą tu zbyt wielu nowych informacji. Jest to raczej krótki przegląd sytuacji Ubootwaffe, jej początku, rozwoju i końca, niż dokładna monografia dotycząca okrętów podwodnych. Można odnieść wrażenie, że autor za bardzo skupił się na opisaniu trudnej sytuacji żołnierzy podwodnych, niż samych jednostek pływających.

   Publikację Philipa Kaplana czyta się całkiem nieźle, autor używa dość prostego języka, a dołączony na samym początku słowniczek ułatwia zrozumienie specjalistycznego słownictwa oraz rozeznanie się wśród ludzi związanych zarówno z Ubootwaffe, jak i tych związanych z jednostkami walczącymi przeciwko niemieckim okrętom podwodnym. Dołączona obszerna bibliografia pozwala co bardziej dociekliwym czytelnikom na poszukanie źródeł, z których można zgłębić poruszaną tematykę.

   „U-Booty. Podwodna armia Hitlera” Philipa Kaplana to interesująca książka, choć nie pozbawiona wad. Bardzo wiele miejsca poświęcono sytuacji marynarzy, zabrakło natomiast nieco szczegółów technicznych dotyczących zarówno okrętów, jak i sprzętów z nimi związanych. Mimo tego lektura jest całkiem wciągająca, a swobodny sposób narracji sprawia, że przedstawione wiadomości przyjmuje się bardzo dobrze.

Recenzja powstała na potrzeby portalu Sztukater

czwartek, 14 listopada 2019

Listopadowy zbiór

   Listopad już w połowie, więc pora najwyższa, by po zebraniu tego co mi się na półkach zalęgło do kupy, wrzucić tu porządkowego posta, aktualizując przy okazji moją Poczekalnię. A trochę się nazbierało, nieco recenzentek, zdominowanych przez współczesną poezję - tak wyszło. Trochę zakupów, znów poszukiwałam jednej książki, a przykleiło się kilka innych - pakiet Smart to zło. Do tego drobna promocja w jednej ze stacjonarnych księgarni - od wieków nie robiłam zakupów w takowej. Tak czy inaczej dwie kupki książek się uzbierały i wypadałoby je w końcu zaprezentować.

   Pierwszy stos, zakupowy - historyczny


   Jak zdobyto dziki zachód Jarosław Wojtczak, Historia luksusu Peter McNeil, Giorgio Riello, Dziwactwa i sekrety władców Polski Iwona Kienzler Kolejne trio z serii Deagostini i Bellony, czyli ponownie kilka historycznych pozycji, w przyjemnej oprawie i uzupełnienie cyklu. Kiedyś z pewnością po nie sięgnę.
   Narodziny cywilizacji Wysp Brytyjskich Wojciech Lipoński  To znów książka historyczna, za śmieszne pieniądze kupiona w księgarnianej promocji.
   Niewygodne związki Jerzy Besala  I następna pozycja z historią, a że książki Jerzego Besali, które czytałam wspominam dobrze, więc i tu mam nadzieję na dobrą lekturę.
   Zdobywcy. Jak Portugalczycy zdobyli Ocean Indyjski i stworzyli pierwsze globalne imperium Roger Crowley Nabyta na tej samej promocji opowieść o podbijaniu Ameryk.
   Na krańce świata. Podróż historyka przez historię Norman Davis Znane nazwisko amerykańskiego historyka było jednym z motywatorów do zakupy książki.
   Kochanki, księżne, królowe Iwona Kienzler Kolejna książka tej autorki, również nabyta za niewielkie pieniądze, choć nie wiem, czy docelowo nie zdubluje mi się z serią historyczną wspomnianą powyżej.



   Przypadki Idziego Blasa Alain Rene Lasage Dokupione do kompletu z resztą allegrowej paczki, stare powieści zawsze mają u mnie dobrze.
   Darwin. Jedyna taka podróż Jeremie Royer, Fabien Grollieau To w sumie prowodyr recenzenckiego zamówienia, komiks o podróży Darwina na pokładzie Beagle'a, Ciekawa rzecz, ale nie z takich, które urzekają.
   Szkoła uczuć Gustaw Flaubert Kolejny nabytek na dokładkę, do paczki, no ale temu autorowi nie potrafię odmówić.
   Fizjologia małżeństwa Honore Balzac Podobnie jak temu, geneza zakupu tej książki jest identyczna.
   Dwie sceny miłosne (Salome, Tragedia Florencka) Oscar Wilde A już temu w zupełności, po tym jak urzekł mnie w opowiadaniach o Lordzie Arturze Saville i Upiorze rodu Canterville'ów. 
   Faust Johann Wolfgang von Goethe To prowodyr zakupów, zaczęłam czytać w pracy, w ramach wolnych lektur przekonana, że mam ją w domu. Nie miałam. Trzeba było nadrobić.
   Eleonora z Habsburgów Wiśniowiecka. Miłość i korona Janina Lesiak Druga w tym stosie recenzentka to fabularyzowana biografia małżonki Michała Korybuta Wiśniowieckiego.
   Przygody pana Wiszowatego na obczyźnie Walery Przyborowski To niewielka dziewiętnastowieczna opowieść awanturnicza, również recenzentka.
   Niebieski nieobecny Stefan Tycjan Tyczyna Drugi już w moich rękach tomik poezji tego autora i najlepsza z poezji, którą czytałam w tym miesiącu.
   Grawitacja myśli. Wiersze Karolina Tokarska-Leszczuk Niewielki tomik ze stanowczo zbyt często użytym słowem "Istenienie".
   Horyzonty Piotr Grzelak najgrubszy z tomików, ale najmniej wyróżniający się z nich wszystkich.
   Serce na pół Iwona Ivosse-Pino I ostatnia z recenzenckiej poezji, też bez większych rewelacji.
   Gospoda pod królową Gęsią nóżką. Przygody księdza Hieronima Coingnarda  Antonio France Kto u mnie bywa, wie, że mam słabość do starych, dawno napisanych książek.
   Herman i Dorota Johann Wolfgang von Goethe Jak jednej książce tego autora powiedziałam tak, to nie odmówię drugiej.
   Kobieta i paw David Herbert Lawrance I znów autor, którego nie mijam obojętnie, więc wzięłam.

Jak widać recenzentek aż tak wiele nie ma, a że i objętościowo nie są imponujące, więc i już udało się przeczytać wszystkie. Z pozostałych rzeczy sporo historyczne literatury popularnonaukowej, takim u mnie również dobrze. Po co sięgnę w pierwszej kolejności, nie mam pojęcia, jak zawsze.


poniedziałek, 11 listopada 2019

Wszystkie białe damy

Autor: Piotr Borowiec
Wydawnictwo: Gmork
Rok wydania: 2018

   Sięgając po zbiór opowiadań grozy Piotra Borowca nie spodziewałam się zbyt wiele. Byłam wręcz przekonana, że odłożę tę książkę niedokończoną. Tym większe i milsze było moje zaskoczenie, gdyż lektura „Wszystkich białych dam” okazała się nad wyraz przyjemna i bawiłam się przy niej bardzo dobrze.

   Opowiadania autora można było dotychczas znaleźć w różnych tematycznych antologiach grozy, gdzie ukazywały się jego pojedyncze teksty. „Wszystkie białe damy” to drugi po „Polskich upiorach” zbiór wyłącznie jego utworów. Tym razem czytelnik otrzymuje trzynaście historii różnej objętości. Od takich na niecałe trzy strony, po dość rozbudowane teksty, gdzie przedstawiono wydarzenia zgodnie z podstawowym schematem liczącym wstęp, rozwinięcie wątków i zakończenie.

   „Wszystkie białe damy” to opowiadania grozy, często oparte o miejskie legendy, o wątki, które każdy z nas kiedyś słyszał. Są w nich duchy nieszczęśliwie zakochanych i gwałtownie zamordowanych. Są tu upiory i strzygi szukające zemsty na żywych, którzy sprowadzili je na świat przydając im cierpienia. Są tu również nadnaturalne moce ułatwiające, ale i utrudniające życie. Nie zabrakło i demonów, które zawsze czyhają na dusze nieszczęśników.

   Jednak otoczka grozy to często pretekst do poruszenia trudnych tematów: przemoc w rodzinie, molestowanie nieletnich, eutanazja, aborcja, czy zwyczajna, brutalna zbrodnia. Autor z jednej strony nie narzuca swoją narracją żadnego konkretnego światopoglądu, z drugiej zaś strony, zawsze u niego wyrządzona krzywda zostaje pomszczona. Narzędziem zemsty może być strzyga mordująca noworodki, może być też upiór żywiący się bólem śmiertelnie chorych. To w końcu, często, bardzo proste równanie: jest krzywda, jest wina, więc jest i kara. To również manifestacja sił nadprzyrodzonych jako sposób radzenia sobie z traumą.

   Tym czego mi zdecydowanie zabrakło w „Wszystkich białych damach” był nastrój. I choć opowiadania czyta się bardzo dobrze, są napisane w sposób interesujący, uniemożliwiający wręcz odłożenie książki, zanim nie doczyta się któregoś z nich do końca, to jednak nie poruszały włosów na moim karku. Nie byłam w stanie poczuć grozy, nie wprawiały mnie w nastrój, w którym byłabym pewna, że zaraz wydarzy się coś strasznego. Mimo tego jednak książkę czyta się wyśmienicie, zdania są płynne i niewymagające specjalnego skupienia na tekście. Można przyjmować kolejne słowa, będąc wręcz pewnym tego, jak dalej potoczy się dana opowieść. Tym bardziej, że historie opisane przez Piotra Borowca są zasadniczo bardzo proste, niejednokrotnie wręcz przewidywalne. Nie zabiera to jednak w żadnym stopniu przyjemności z lektury.

   „Wszystkie białe damy” to idealna książka przerywnik, lekka i przyjemna, paradoksalnie wszakże są to opowiadania grozy, lektura. Coś jak zbiór „strasznych opowieści” snutych przy ognisku. Nie są to teksty wymagające i choć bardzo wiele z nich porusza naprawdę ważne i trudne tematy, to zostały one podane w taki sposób, że nie stanowią zbyt dużego bagażu emocjonalnego. Jest to jednocześnie zaletą książki – czyta się ją wyśmienicie, jak i jej wadą, gdyż pomimo poruszenia niełatwych tematów, nie znajdziemy w niej pretekstu, by mocniej się w nie zagłębić i w pełni przeanalizować. To również idealny przykład na to, jak bardzo ucieczka w nadprzyrodzone i w grozę pomaga poradzić sobie z realnymi demonami tego świata. Z sytuacjami, które można napotkać na co dzień, które niekoniecznie przeżyło się samemu, ale zawsze się słyszało o kimś, kto je przeżył.

Recenzja powstała na zlecenie portalu Sztukater.

czwartek, 7 listopada 2019

Cynobrowe pola

Autor: Aleksandra Radlak
Wydawnictwo: SQN Imaginatio
Rok wydania: 2018

   Seria „Fantastycznie nieobliczalni” wydawana przez SQN Imaginatio, to zbiór powieści młodych, polskich autorów, piszących szeroko pojętą fantastykę. Dla mnie pierwszym kontaktem z tym cyklem, były „Cynobrowe pola” Aleksandry Radlak okraszone wstępem redaktora całego cyklu Michała Cetnarowskiego.

   Debiutancka powieść Aleksandry Radlak to dzieło pod wieloma względami monumentalne. Tym, co od samego początku zwraca uwagę jest ogrom zaprezentowanego, fantastycznego świata, który poznajemy nie tylko w piśmie, ale i, zupełnie jak w pierwszym rozkwicie fantastyki jako gatunku, za pomocą map. Dwie załączone mapy prezentują dwie zupełnie odmienne krainy. Pierwsza z nich przedstawia Mawjański Blok Kontynentalny i ziemie zamieszkiwane głównie przez ludzi. To oni mają tu władzę. Jest to mocno cyberpunkowy świat, w którym rządzi technologia i wielkie korporacje. To również świat po katastrofie ekologicznej, w którym naturalne produkty są dobrem luksusowym a mieszkańcy zaspokajają głód preparatami odżywczymi.

   Zupełnie inna jest natura Geadgi Albmi, krainę zamieszkaną i rządzoną przez Albenów. To eteryczne, wiotkie i smukłe istoty o szpiczasto zakończonych uszach, które ponad pragmatyzm codzienności cenią więź z pradawną mocą Szeptów Wszechrzeczy. Ich kraina tętni życiem, w pierwotnej formie. Drzewa i inne rośliny, zwierzęta oraz grzyby, w przeciwieństwie do postapokaliptycznego i cybernetycznego świata Kharaghan są tu częste i zwyczajne. Albeni nie dysponują tak bardzo rozwiniętą techniką, posiadają natomiast bogactwa. Nic więc dziwnego, że wojna między nacjami musiała wybuchnąć, a albeni od samego początku stali po stronie przegranych. I nawet ich umiejętności we władaniu żywiołami, nie okazały się wystarczające.

   Przyglądając się bliżej kreacji świata i ras, nie sposób nie zauważyć, że są one powieleniem klasycznych, znanych dobrze miłośnikom fantastyki, wzorców. Są tu ludzie, którzy prezentują się podobnie, jak w innych fantastycznych światach. Tutejsi albeni, nie tylko posturą, ale też podejściem do życia i tym jak żyją (są oczywiście znacznie bardziej długowieczni niż ludzie), są zupełnie jak najbardziej rozpoznawalna rasa elfów. Znajdziemy tu również niskich, przysadzistych mieszkańców Gór Rudych, których życie płynie wśród kopalni, hut i warsztatów.

   Głównym motywem książki jest wojna. Ta wiecznie żywa w pamięci niektórych i ta, która rozpala się w umysłach tych, co nie mieli okazji poznać jej osobiście. Nakreślona we wstępie, przebrzmiała przed kilkudziesięcioma laty wojna wciąż zbiera swoje żniwo i staje się pretekstem dla innych. To również książka o pokoleniowych konfliktach, bardzo wyraźnie zaznaczonych wśród albenów. Grupa młodych o burzliwym temperamencie odrzuca stoicyzm i bierność starszych szukając zemsty za krzywdy, jakie spotkały ich społeczność. 

   W książce znajdziemy grono interesujących postaci, każda z jakąś tajemnicą skrywaną przed światem, czy będzie to ból strasznych wspomnień, jak w przypadku Elatrii, czy niezwykłe dziedzictwo przekazane przez umierającego ojca w przypadku Grimgarda. To bohaterowie z krwi i kości, postacie bardzo realistyczne w swej kreacji, w której słabość przeplata się z siłą a strach z odwagą. Oprócz tej dwójki połączonej więzami ofiary i łowcy, natrafimy tu również na cały przekrój postaci zasiedlających dalsze plany opowieści. Im również niewiele można zarzucić. Są to osobowości interesujące lecz nieprzerysowane, posiadają konsekwentnie prowadzone charaktery, i zawsze działają z nimi w zgodzie.

   „Cynobrowe pola” czyta się bardzo dobrze. Pod względem językowym niewiele można tej książce zarzucić. Liczne neologizmy niezbędne do kreacji tak bogatego i pełnego świata nie sprawiają problemów. Aleksandra Radlak nie zapomniała również o tak podstawowej kwestii jak odpowiednia lokalizacje bohaterów, więc siłą rzeczy inaczej mówią albeni, inaczej ludzie. Innego słownictwa używają dworzanie, a innego ludzie pracujący. Stylistyka zdań oraz ich składnia również nie nastręczając żadnych problemów. Dzięki temu przez książkę mknie się błyskawicznie, zagłębiając się coraz bardziej nie tylko w rozwój wypadków, ale i w klimat opowieści.

    Mój pierwszy kontakt z „Fantastycznie nieobliczalnymi” zaliczam do udanych. „Cynobrowe pola” to dobra, miejscami nieoczywista, powieść fantastyczna, w której obce światy i kultury przeplatają się z bardzo uniwersalnymi prawdami o życiu i działaniu ludzi jako pojedynczych jednostek oraz ludzkości jako całość. I choć w połowie powieści jej tempo powoli słabnie, to jednak wciąż jest to bardzo dobra lektura.

Recenzja powstała na potrzeby portalu Sztukater.

sobota, 2 listopada 2019

Lektury października

   Październik okazał się zaskakująco dobrym miesiącem czytelniczym, udało się wygrzebać z recenzentek a nawet doczytać kilka książek, które miałam w domu. W sumie dziewięć książek. Trzy razy kryminał, trzy razy fantastyka (no w sumie jeden cykl), pozostała trójka to książki rozmaite. Znalazło się miejsce na napisaną na początku ubiegłego wieku opowieść biograficzną o kilkorgu znanych osobach z Galicji, jest to też album poświęcony Puszczy Karpackiej. Ostatnią zaś książką jest zbiór opowiadań południowoamerykańskiego pisarza Jorge Luisa Borgesa "Księga piasku".
   Na zgrabnym stosiku wygląda to tak:


   Reliktowa Puszcza Karpacka Stanisław Kucharczyk To dwujęzyczny (polsko-angielski) album poświęcony najstarszym lasom w polskich Karpatach. Książka piękna, ale i wystarczająco treściwa, by była czymś więcej niż zbiorem ładnych zdjęć.
   Siedem ekscelencji i jedna dama Aleksander Piskor To chyba najciekawsza pozycja w stosiku. Biografie kilkorga sławnych dziewiętnastowiecznych mieszkańców Galicji spisana na początku dwudziestego wieku. To w sporej mierze książka ciekawostka, ale i interesująca lektura.
   Domenic Jordan Anna Kańtoch Trzytomowy zbiór opowieści o Domenicu Jordanie, historie z pogranicza fantastyki oraz kryminału. Czasem śmiesznie, czasem mrocznie, ogólnie bardzo wciągająca lektura.
   Księga piasku Jorge Luis Borges To niewielki objętością, ale bogaty treścią zbiór króciutkich opowiadań, Mieszanina tematów i wątków tworzy dość intrygującą lekturę.
   Czerwona nitka, Dr Orłowski prowadzi śledztwo Zygmunt Zeydler-Zborowski Dwa kryminały napisane w PRLu, intrygi jak intrygi, ani bardzo oryginalne, anie zbytnie zagmatwane, czytało się nieźle, choć czasem bawiło nieco użyte słownictwo.
   Demon wyścigów Stanisław Antoni Wotowski A to z kolei kryminał napisany przed drugą wojną światową. Znajdziemy tu dość dobry obraz środowiska związanego a wyścigami konnymi lat trzydziestych.

   Jak wspomniałam na początku nie był to najgorszy z miesięcy czytelniczych i w sumie jestem całkiem zadowolona z wyniku. Zobaczymy, co tam przyniesie listopad (poza kolejną porcją recenzentek). O większości wymienionych tu książek pojawią się wkrótce jakieś recenzje, ale ciężko mi w tej chwili określić kiedy i w jakiej kolejności. Ogólne wrażenia z lektury mam całkiem niezłe, najsłabsze na liście były kryminały, natomiast opowiadania Anny Kańtoch mnie zachwyciły. Najwięcej czasu zajęła mi książka Aleksandra Piskora, najszybciej przemknęłam przez album, który z racji formy nie był bardzo obfity w tekst.

piątek, 1 listopada 2019

Gosta Berling

Autor: Selma Lagerlöf
Tytuł oryginału: Gösta Berling
Tłumaczenie: Franciszek Mirandola
Wydawnictwo: MG
Rok wydania: 2019

   Sięgając po powieść szwedzkiej noblistki, pierwszej laureatki literackiej nagrody Nobla, nie wiedziałam czego się spodziewać. Jednak ponieważ nie stronię ani od noblistów, ani od klasyki, więc postanowiłam dać tej książce szansę. I choć lektura „Gösty Berlinga” nie była lekką, to zostawiła po sobie jak najbardziej pozytywne wrażenia.

   Książka ta jest zbiorem opowieści. Wszystkie łączą czasy – akcja osadzona jest na początku dziewiętnastego wieku oraz geografia, każda z nich rozgrywa się na ziemi Värmlandzkiej w Szwecji. To historie mocno oparte na szwedzkiej kulturze i folklorze. To czasem drobne tylko epizody opisujące losy poszczególnych osób w jakiś sposób liczących się w Värmlandii. Czy będzie to hrabianka, czy majorowa, czy też proboszcz. Chłopi i robotnicy pojawiają się tu raczej jako bohaterowie zbiorowi, często mający swoją ważną rolę do odegrania, jednak w lekturze nie zbliżymy się w zasadzie do żadnej postaci z ludu. Co innego bohaterowie tych nieco wyższych sfer. Oprócz tych o szlachetnym rodowodzie znajdziemy tu również rezydentów – grupę mężczyzn, żyjących z łaski majorowej, których jedynym zajęciem są gnuśność, dobre zabawy i harce.

   Jednym z rezydentów jest tytułowy Gösta Berling. To wydalony proboszcz, który na próżno szukał jakiegoś uczciwego zajęcia. Każde, jakiego próbował się podjąć, prędzej czy później kończyło się fiaskiem. Aż trafił do rezydentury u majorowej, gdzie mógł swobodnie oddać się czerpaniu przyjemności z życia. Zwany przez innych poetą tym się wyróżnia, że w pełni zdaje sobie sprawę ze swego moralnego upadku i czasem podejmuje próby ocalenia. Szybko jednak wpada w wir zabaw i przyjemności. Jego postać spaja opowiedziane historie, gdyż każda z nich w jakimś stopniu go dotyczy. Nie zawsze jest to związek bezpośredni, często sprowadza się do przytoczenia losów innych postaci, które Gösta Berling spotyka na swojej drodze.

   Powieść nie jest też wolna od wątków fantastycznych. Znajdziemy tu zarówno diabły, które wodzą nieszczęśliwców na pokuszenie, lub targują się z nimi o dusze. Jak również różne przejawy diabelskie albo boskiej mocy. Nie są to interwencje, których obecności nie można by wytłumaczyć wypitym przez zaangażowane postaci alkoholem. Wódka też zresztą w pewnym sensie urasta miejscami do rangi bohatera opowieści. Jest stale obecna, nie tylko w rezydenckich harcach, ale i wśród chłopów próbujących nią właśnie uciszyć głód i poczucie beznadziei.

   Powieść Selmy Lagerlöf jest napisana pięknym, bogatym językiem. Znajdziemy tu mnóstwo poetyckich wręcz opisów zmieniających się pór roku, majestatu wzgórz, czy siły huczącej, wezbranej wody. To również dość rozległe, ocierające się o filozofię refleksję na temat sensu życia, bytu i moralności. To wszystko sprawia, że nie jest to lektura łatwa w odbiorze. „Gösta Berling” to książka wymagająca skupienia i spokoju, by w pełni móc nacieszyć się jej zawartością.

   „Gösta Berling” z pewnością nie plasuje się wśród lektur na lato. To raczej opowieść na długie, zimowe wieczory, sprzyjające refleksji i zadumie. To książka, która wymagająca ciszy i spokoju, pełnego oddania się lekturze. Z drugiej strony to warte uwagi, pięknie napisane studium człowieka. Istoty miotanej przez własne pragnienia i słabości, podejmującej, nie zawsze świadomie, decyzje i muszącej się zmierzyć z ich konsekwencjami. To w końcu powieść, która wspaniale przybliża kulisy życia dziewiętnastowiecznej, szwedzkiej wsi, gdzie bezkres przyrody miesza się z ludzką wolą, by ją sobie podporządkować.

Recenzja powstała na potrzeby portalu Sztukater.